środa, 29 czerwca 2011

Fortel

Gdzieś w oddali od miast wielkich,
żyje ludek co z cnót wszelkich,
ponad wszelkie skarby ceni,
święty spokój w swej zieleni.

W tej przyrody wiecznej głuszy,
rządzi wójt co w jego duszy,
skarb ukrywa się prawdziwy:
chłop to wielce bojaźliwy.

Wśród lamentów i kaprysów,
zebrał przeto swych sołtysów,
i nieśmiało ten chłopina,
historyję swą zaczyna:

- „Był telefon ze stolicy,
że z Brukseli urzędnicy,
czy nie były jakie kanty,
jadą do nas sprawdzać granty.”

- „I w czym problem wójcie drogi?
Wszak my budowali drogi.”
Inny zaśmiał się rubasznie:
- „I my przeszkoleni strasznie!”

- „Problem w tym, że urzędniki,
bardzo łase na wskaźniki.
My wpisali do projektu,
równość płci i intelektu.

My z głupkami rade damy,
lecz jak płeć wyrównać mamy?
Powiem krótko: beznadzieja,
trzeba u nas znaleźć geja.

W gminie obok przyjechali,
wszystkie granty im zabrali,
bo gdzie we wsi nie poleźli,
nigdzie geja nie znaleźli.”

Cisza wielka się zaczęła,
nikt nie wiedział skąd się wzięła.
Wtedy jeden chłop, że aż hej,
pyta szczerze: „Co to jest gej?”

Szum się podniósł wielki nagle:
- „To jest statek co ma żagle”,
- „Nie! Chłop to co się przebiera,
i nie chodzi do fryzjera.

Był tu kiedyś na letnisku,
dziwak co dostał po pysku,
myśleli my: brzydala taka,
a on sika na stojaka.”

Gdy ucichły wszystkie gwary,
rzecze tedy sołtys stary:
- „Gej to chłop co miast dziewczynę,
bierze chłopa pod pierzynę.”

Znów zaległa na tę chwile,
cisza niczym gdzieś w mogile.
Szepce jeden do drugiego:
- „Jak to w pępek i dlaczego?”

Usłyszawszy wyjaśnienie,
blady usiadł - to zmęczenie.
Wszystko było więc już jasne:
- „Skąd ja geja nam wytrzasne?”

Wnet najmłodszy głos zabiera:
- „Niech się któryś poprzebiera,
w tym jedyna jest nadzieja,
niechaj symuluje geja!

Świetnie, ale ze swej woli,
kto podejmie się tej roli?”
- „Słusznie młody nam tu gada,
losujemy - jedna rada.”

Ciągnąc słomki w całej sali,
szybko geja więc wybrali.
Przerażony ten chłopina,
w rolę wcielać się zaczyna.

Krótka lekcja chodu, gracji,
świeże stringi w ubikacji,
nowe buty i ubrania,
chłop był już nie do poznania.

Z europejskiej więc stolicy,
wpadli rychło urzędnicy,
Gdy przybyli - odjechali,
żadnych grantów nie zabrali.

Chłopy były dumne w gminie,
ryło więc zarżeli świnie.
Każda dobra jest okazja,
by się napić gdy fantazja.

Lecz gdy potem w swej macierzy,
wódkę piją kontrolerzy:
„Polska? Po wsiach sex, swawole,
strach jest jechać na kontrole.”



A było to tak. Wczoraj moja koleżanka oświadczyła, że potrafi wypić osiem piw. Sporo - pomyślałem i postanowiłem sprawdzić empirycznie ile wytrzyma mój pęcherz. Wypiłem trzy i pół. Gdy doszedłem do siebie stwierdziłem, że na komputerze znajduje się jakieś 80% tego "wierszyka". Tak więc to piwo marki Żywiec jest autorem tego czegoś, nie ja. 
Właściwie nie powinienem publikować takich głupot, ale pomyślałem sobie, że to dobra odmiana od politycznego masochizmu, który uprawiam od pewnego czasu. Z systemu trzeba też szydzić. A co tam. 
Obiecuję, że następnym razem będzie poważniej, no chyba, że odpowiada Państwu ten rodzaj przerywnika.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

O co chodzi z tą Grecją, o co chodzi z tym Euro?

Wywiad z Andrzejem Sadowskim z Centrum Adama Smitha. Bardzo polecam fragment audycji "Raport o Stanie Świata" z dnia 26 VI 2011 roku.
Być może rąbka tajemnicy w sprawie przyszłej sytuacji podaje George Soros?
http://www.rp.pl/artykul/679634_Czy_powstanie_mechanizm_ucieczkowy_z_euro_.html

Pożyjemy zobaczymy

niedziela, 26 czerwca 2011

Jak dzieci

Gdy obserwuję przedłużającą się agonię Grecji umierającej w socjalistycznych konwulsjach oraz towarzyszącą jej finansową transfuzję z innych wycieńczonych tym samym schorzeniem organizmów, przychodzi mi do głowy pewna analogia.
Wyobraźmy sobie zatem rodzinę, w której rządzą rozpieszczone dzieci. Dodatkowo rodzice są tak mało odporni na ujadanie swych pociech, że każda z ich strony próba zablokowania nowych zachcianek bachorów skazana jest z góry na fasko. Dom kłębi się od przeróżnych zabawek. Na obiad torty lodowe i czekolada, a ojciec bierze kolejny kredyt na zakup nowej konsoli. Robi to wszystko tylko dlatego, że chce mieć chwilę spokoju od ciągłego roszczeniowego ujadania. Sam postanawia zrobić sobie dobrze i kupuje drogi sprzęt audio i nowy samochód kosztem kolejnego kredytu i następnych niezapłaconych rachunków za prąd. Matka także ma już dosyć, jednak idzie prosić o finansową pomoc na kolejne zachcianki do sąsiadów, których „milusińscy” także ciągle żądają nowych gadżetów, lecz jeszcze nie na taką skalę. W obawie przed lawiną dziecięcych lamentów i wywołaną nim koniecznością radykalnej zmiany stylu życia sąsiedzi zrzucają się na niezapłacony rachunek za prąd, bo wyłączenie prądu oznacza zatrzymanie wszystkich elektronicznych „umilaczy”. A wtedy kto wie, może dzieci sąsiadów przeniosą się do ich mieszkania?

Do czego prowadzi ta metafora? A no do tego, iż praprzyczyną rychłych finansowych problemów wszystkich tego typu rodzin jest kryzys przywództwa i moralny upadek. Bo to motłoch będący jak dzieci deleguje do władzy jedynie tych, którzy obiecują mu nowe bezpłatne posiłki i przywileje nie patrząc na koszty. A wszystko ma swoje źródła w filozofii. To relatywizm sprawił, że zaraza socjalizmu często przemocą wbita do społeczeństw jest traktowana na równych prawach z innymi poglądami. W normalnej rodzinie rodzice odpowiadają za swe dzieci i ich wychowanie. Niestety i tutaj system zaczyna wpuszczać swe macki, pozbawiając ten podstawowy społeczny organizm wszelkich autonomicznych cech. Nikt przecież nie zrobi tyle co socjalistyczny polityk jest w stanie obiecać. Dzięki temu dochodzimy do paradoksu, w którym roszczeniowi post-politycy grają w jednej drużynie z wielkimi bankierami, którzy są prawdziwymi beneficjentami tego systemu. Czym się to skończy? A no zamknięciem całego interesu, oddaniem dzieci do sierocińca, a rodziców na psychiatryczne leczenie. Niestety, transfuzja nic tu nie pomoże. Kluczem do zmiana jest moralna odnowa, zmiana konsumpcyjnych nawyków i spłata długów. Niestety ani dzieci, ani demokratyczny suweren w postaci medialne sterowanego motłochu nie jest gotowy na takie wyzwanie. Pozostaje zatem niewola i egzystencja na granicy urzynania życiowych funkcji. W końcu przecież żaden inteligentny pasożyt nie pozwoli zginąć swemu życicowi. 

Jeszcze nie tak dawno temu różni „pożyteczni idioci” nawoływali do redukcji zadłużenia krajów trzeciego świata. Teraz jakoś nikt nawet nie jęknie. A karetka pełna lichwiarzy jeździ ciągle po europejskich krajach aplikując pacjentom zamiast pavulownu nowe jedynie odwlekające agonię kredyty. „Nasi umiłowani przywódcy” zgodzą się na wszystko, aby utrzymać choć jeszcze przez chwilę obecny stan, gdyż tylko dzięki niemu zachowają jeszcze przez chwilę swe status quo iluzji władzy. Szekspirowskie zawołanie „Po mnie choćby potop” wydaje się aktualne jak nigdy dotąd w dziejach.

Tu z wyjątkową mocą zdaje się przemawiać błękit nieba...

piątek, 24 czerwca 2011

Przypadek?

Wiele lat temu przed wyjściem do pracy włączyłem telewizor. Leciała jakaś „Kawa czy herbata?” albo inny "mózgousypiacz", już nie pamiętam konkretnie co. Popijając poranną kawę zerkałem w ekran. Nagle na pasku z wiadomościami, ukazała się zaskakująca informacja. Oto na pewnym piłkarskim meczu gdzieś w Ameryce Południowej (chodziło chyba o meksykański stan Chiapas) piorun z jasnego nieba zabił sędziego. Czytając tę zaskakującą informację od razu wyobraziłem sobie dalszy ciąg tej historii. Być może to szaman wioskowy zaproszony na trybuny przez niezadowolonych z decyzji arbitra kibiców jednej z rywalizujących drużyn, odprawił stosowny rytuał i ściągnął błyskawicę.
Przypomniałem sobie o tej historii, gdy dowiedziałem się dzisiaj o upadku ze schodów Pana Ministra Bogdana Zdrojewskiego. Podobno biedaczysko złamał sobie nogę i uszkodził kręgosłup. O interwencji szamanów lub szeptunek, wynajętych przez mieszkańców Lublina lub Katowic,  rozgoryczonych wynikiem głosowania w ramach konkursu na Europejską Stolicę Kultury, agencje niestety nie poinformowały. Nie można jednak wykluczyć, że Pan Minister zadarł z jakimiś mocami.

wtorek, 21 czerwca 2011

Pajacyki

Dzisiaj miałem okazję uczestniczyć w pewnym oficjalnym spotkaniu. Strasznie nie lubię tego rodzaju przedstawień, ale czasami nie sposób ich uniknąć. Jeden z moich kolegów nazywał tego rodzaju meetingi: „otwarciem parasola w du..e”. Oznacza to zadanie obrzydliwe, nudne i z góry skazane na porażkę. Jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy. Wszystko wygląda zaiste jakby kilku zgromadzonych usiłowało zaaplikować parasol jakiemuś nieszczęśnikowi w celu jego późniejszego otwarcia. Spora grupa kibiców i doradców zdaje się jeszcze zagrzewać do aktywności zarówno aplikujących, aplikowanego jak i sam parasol. 
Nie jest ważne czego dotyczyło to „otwarcie”. Ważne, że sprawa, w której zostało ono zwołane była beznadziejna i tak naprawdę nikomu nie potrzeba. Będąc statystą w bezsensownym i odrażającym przedsięwzięciu, zacząłem zapisywać co ciekawsze kawałki padające z ust przemawiających decydentów. Rzecz dziwna, bo mało kto na tego rodzaju „imprezach” przejawia czynną aktywność. Natomiast ja ze zdziwieniem odkryłem pewien masochistyczny urok w słuchaniu wylewającego się całymi litrami z ust spikerów potoku bełkotu. Oto od jednego z nich padły dwa określenia, które  musiałem zanotować, gdyż człowiek nawet o niebotycznie rozwiniętej wyobraźni, nie wpadłby na to.  Jedno z nich brzmiało: „trójstronne partnerstwo” - padłem. Patrząc na znudzone miny mych towarzyszy niedoli, zdałem sobie jednak sprawę, że heksagonalny trójkąt lub bilateralny monodram też przeszedłby bez echa. Po chwili prelegent powiedział coś jeszcze bardziej odkrywczego, czy wręcz teologicznego. Zwracając się do swego dyskutanta powiedział: „Warto by było, aby kontakty między nami zeszły na poziom ludzki”. Wypowiadający te słowa nie miał boskich atrybutów, czego nie można też powiedzieć o jego dyskutancie. Miał pewnie co innego na myśli, ale wyszło jak wyszło. I tak nikt nie zwrócił na to uwagi. 

Wyszedłem z „otwarcia” jak zwykle lekko skołowaciały. Udałem się na płatny parking, na którym zostawiłem swój pojazd. Gdy parkowałem zapytałem pana w budce, czy mam zapłacić teraz czy za godzinę. Pan odpowiedział wtedy: „teraz, za godzinę”. Gdy wsiadałem do samochodu przypomniałem sobie tę lapidarną wymianę samych słów, w tym samym szyku, lecz w zupełnie innym znaczeniu. Mając w pamięci nie tak dawne ciosy konferencyjnego absurdu, pomyślałam: „czy to ja zwariowałem, czy może ten świat zwariował”? Wczoraj - jak podały reżimowe media - niezawisły sąd w jakimś bełkotliwym piśmie nakazał przeprowadzenie badań psychicznych Jarosława Kaczyńskiego. Zaiste wariatem musi być facet, który w prosty i jasny sposób opisuje rzeczywistość i przestrzega przed zagrożeniami w krainie cudownej nirwany. 
Może więc nasi umiłowani przywódcy są na dobrej drodze do otwarcia śladem swych radzieckich braci starych, dobrych psychuszek? Spoko. Będzie to wtedy, tak jak w ZSRR jedyna oaza normalności w tym popieprzonym do szpiku kości świecie wariatów.

niedziela, 19 czerwca 2011

Wyznania byłego naiwniaka

Kiedyś wierzyłem w system. Tak w system. Ta zacząłem od pewnego czasu nazywać państwo. Wiedziałem, że jest słabe, nieudolne, może skorumpowane i nepotyczne, ale nauczono mnie je kochać. Bo jakie jest, takie jest ale jest moje. Pomimo oczywistych braków, wierzyłam w jego naprawę i sądziłem z niemalże dziecięcą naiwnością, że jest ono dobre. Teraz państwa praktycznie już nie ma, nie licząc - rzecz jasna - pozostałych po nim fasadowych instytucji i podsycanych medialnie parapolitycznych tyrad. Więc nie mam już swej oblubienicy. Nie muszę być lojalny. Państwo stało się systemem. Na jego gruzach powstało 1 grudnia 2009 inne państwo - Unia Europejska, którego kochać już nie muszę, bo nikt mi nie powiedział dotychczas, że jestem jego obywatelem. Dowiem się o tym pewnie przy kolejnej wymianie dowodu tożsamości. Nikt mnie nawet nie zapytał o to, czy tego chcę czy nie chcę być jego obywatelem, a rzekomo jestem podmiotem i mam wolny wybór. Co więcej cała masa takich jak ja to podobno suweren i to od nas zależy wszystko co nas dotyczy.
Ale III RP, choć ułomna, przesiąknięta agenturą wewnętrzną i zewnętrzną, okradająca obywateli i zabijająca wszelką ich inicjatywę, na początku wzbudzała moją sympatię. Dałem się nabrać mimo, że symptomy fasadowości były już wtedy widoczne.

Mój ojciec nie był tak naiwny i od razu wiedział, że to lipa. Chłopak rocznik 1947, w czasie swej służby wojskowej złożył w 1966 roku przysięgę na wierność Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, jej sojuszowi ze Związkiem Radzieckim i obronie socjalizmu. Nie miał - rzecz jasna - innego wyjścia, zwłaszcza po tym, jak jego starszy brat za odmowę złożenia takiej przysięgi skończył w kopalni, jako żołnierz górnik. Po tej katordze wrócił do domu ze zmarnowanym zdrowiem i umarł przedwcześnie. Stryja ledwo  pamiętam. Pamiętam za to doskonale, gdy odbywała się cała szopka Okrągłego Stołu i jej następstwa, mój ojciec stwierdził może nieco prowokacyjnie, że jego dalej obowiązuje nadal owa stara wojskowa przysięga. Nawet zastanawiał się, dlaczego nikt dotychczas nie wezwał jego – starego wiarusa – i nie nakazał mu złożenia nowej przysięgi na wierność wolnej Rzeczypospolitej. A w 1992 roku, kiedy Armia Czerwona opuszczała nasz kraj, mój tata miał dopiero 45 lat, więc nie był jeszcze taki stary i do wojska się nadawał. Pisząc tę notatkę zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy ktoś przez te lata chciał od niego odnowienia przysięgi. Stwierdził, że od połowy lat siedemdziesiątych dla armii przestał istnieć. Wygląda to tak, jakby ktoś wiedział, że nie opłaca się czynić tego zabiegu, bo za chwilę wierność socjalistycznym ideałom będzie jak znalazł, gdy wejdziemy do Socjalistycznej Unii Europejskiej. Czy nikt przez ostatnie 20 lat nie brał zatem na serio ewentualnej konieczności mobilizacji? Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest określenie „na serio”. A może jakakolwiek przysięga i honor w obecnych czasach nie ma znaczenia? Może to obok patriotyzmu kolejny przeżytek?
Można mieć różny pogląd na temat II Rzeczypospolitej, ale nie wierzę, że od Polaków walczących w zaborczych armiach władze nowego państwa nie zażądały przysięgi na wierność. To tylko drobny przykład medialno – fasadowej pomady, którą jest III RP. Powoli tynk z tej państwowej atrapy zaczyna opadać. Przypomina mi to pierwszą scenę „Misa”, w której milicjanci łapią na radar kierowców udowadniając im, że w szczerym polu jest teren zabudowany przy pomocy atrap domów i ustawionych manekinów.

Tak więc co do atrapy, straciłem złudzenia już dawno. Rządy PO i jej koalicjanta ugruntowujące nasz upadek i kolonializm potwierdzają tylko moje przeczucia i diagnozy. Jednak nadal mam nadzieję, że do końca moich dni pozostanę wierny tej symbolicznej, niezależnej od zewnętrznej skorupy wspólnocie, która „jak lawa” ciągle emanuje energią. Co więcej, nauczeni doświadczeniem ostatnich wieków rodacy wiedzą doskonale, że im grubsza z wierzchu bazaltowa skorupa, tym pod spodem lawa staje się bardziej odporna na wystudzenie. Teraz właśnie nadeszła pora odbudowy wspólnoty, ale tak aby z fasadą nie miła ona nic wspólnego. Niezależnie od niej i poza jej fasadowymi, kłamliwymi instytucjami i ich „mistrzami ceremonii”.

Eugenika społeczna

William Ockham – średniowieczny filozof i logik sformułował słynną zasadę „ekonomii myślenia”, zwaną „brzytwą”. Głosi ona, że „nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę” Nie należy innymi słowami pieprzyć „kocopołów”, a nazywać rzeczy po imieniu, w opisie zjawisk posługiwać najprostszym językiem. Nie należy też tworzyć sztucznych, nic nie znaczących terminów. Ale średniowiecze było dawno temu i powszechnie wiadomo, że to obciach, więc kto przejmowałby się takimi „zabobonami” jak logika? 
Nasz współczesny, nowoczesny świat jest przecież najlepszy z możliwych, a język, którym się posługujemy jest tak precyzyjny, że szok! Skąd zatem biorą się językowe koszmarki? Mój ulubiony to „gospodarka oparta na wiedzy”, tak jakby mogła istnieć jakaś inna gospodarka oparta na czymś innym. Problem z tego rodzaju „tworami” polega na tym, że przyzwyczajamy się do nich do tego stopnia, że nie dostrzegalny ich absurdu. I tak zamiast rozwijać językowe subtelności powoli cywilizacyjnie cofamy się w kierunku jaskiniowych pomruków naszych praprzodków. Orwell nazywał to zjawisko „nowomową” wydaje mi się jednak, że jest ono znacznie szersze a jednocześnie nie tak proste w opisie.
Język to bowiem jeden z niewielu kulturowych żywiołów, nad którymi nie sposób zapanować. Rodzą się i zmieniają spontanicznie. Giną zaś tragicznie. Podobno we współczesnym śmiecie niemal codziennie umiera jakiś język. To oczywiście efekt medialnej papki, systemów edukacji i kulturowej homogenizacji. Wystarczy zabrać danej cywilizacji wszystkie pozostałej jej atrybuty, aby i ostatecznie język także usechł niczym gałąź. Wystarczy wpuścić kulturowego sucha rozłamu, zacząć promować moralny relatywizm, rozwalić hierarchię wartości, a językowe soki w owym kutrowym pniu same przestaną płynąć.
Czy to nie straszne? Powszechne jest ulitowanie nad ginącymi gatunkami, a o ginących kulturach i językach jakoś niewielu chce pamiętać. A tymczasem dzieje się to nie dawno temu lecz teraz i zaradzić temu nie sposób. Jakie straszne muszą być odczucia człowieka, który ma świadomość, że jest ostatnim powiernikiem trwającego wiele, wiele pokoleń kulturowego ciągu, który w raz zanim odejdzie? Śmierć języka to przecież także śmierć pewnego bezcennego i jedynego w swoim rodzaju sposobu opisu świata, to w pewnym sensie śmierć odrębnej kulturowej planety. Tracimy naszą tak cenną ludzką różnorodność. Ale język umiera ostatni. Wcześniej zachodzą inne, często bezobjawowe procesy. Zjawisko to, świadomie naruszając ockhamowską zasadę, nazywam społeczną eugeniką, bo poza spontanicznym procesem widać w niej także celowe działanie.
Wymieszany jak papka w mikserze popkulturowy świat zabija bardziej finezyjne smaki swych składników. Wprowadza to z pozoru nowe terminy i określenia, które nieudolnie usiłują precyzować nasz świat pojęć. Nader często ich powstanie i znaczenie ociera się o ową ockhamowską zasadę.
Okazuj e się, że aby uknuć nowy termin, wystarczy dodać jakiś człon. Na przykład w tej chwili takim wytrychem jest przydomek „europejski”, „unijny” lub w skrócie „euro”. Mamy zatem europejskie szkoły jazdy, euro salony piękności, bo nie ma jak się „upgradować”, zerwać z wiochą i prowincją i poprawić sobie humor. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę bardziej lub niej wyszukaną kombinację słów wśród których znajdzie się właśnie „euro” i „salon fryzjerski”, aby oferująca usługę wyszukiwania korporacja pokazała nam całą masę, słownych koszmarków.  Czym różni się eurofryzjer od normalnego? Może tym, że goli wszystkich do łysa i bierze dwa razy tyle niż ten normalny. 
Za chwilę być może nowym wytrychem będzie określenie „gejowski”? Będzie kuchnia gejowska, gejowski strój, pojawią się specjalne restauracje (może już są?) i hotele? Może będą mieścić się w różnych zabytkowych miejscach z tradycjami, gdzie dawny napis: „tylko dla Niemców” zostanie zastąpiony nowym, europejskim „tylko dla gejów”? Salony męsko damskie i nowomowa nie dziwą. Ale gdy podobny proceder panuje w nauce, która na kwestię nadmiernego mierzenia bytów powinna być szczególnie odporna to robi się i śmieszno i straszno? 
Obserwując naukowe życie ostatnio zauważyłem, że szatkowanie nauki i obszarów badawczych zwłaszcza w naukach humanistycznych zaczyna ocierać się o propagandowy absurd i elementarną nielogiczność. Zaczyna uprawiać się na przykład historię kobiet, tak jak by ta mężczyzn była  czymś innym. Znana podróżniczka prowadzi program: „kobiety na krańcach świata”, tak jak by miało to jakiekolwiek znaczenie. Ostatnio pewien zaprzyjaźniony profesor socjologii zauważył, iż pojawia się być może na firmamencie nauki nowa socjologiczna subdyscyplina: socjologia pornografii. Okazuje się, że są do tego zapaleni zdolni młodzi naukowcy. I teraz nikt nie powie, że nałogowe oglądanie pornosów jest dewiacją. Wszyscy erotomani śledzą materiał empiryczny. 

I tak niepostrzeżenie, powoli nasza cywilizacja zaczyna być objęta przez paradygmat społecznej eugeniki, która to praktyczna dziedzina polega na wymieraniu elementów kulturowo unikalnych, a zastępowaniu ich bezmyślną papką. Bo tak jak z mniej wartościowymi ludźmi w imię racjonalności można było zrobić co się chciało, nie zauważając w nich nawet człowieka, tak z mniej wartościowymi – z punktu widzenia rzecz jasna kulturowego miksera – można zrobić dokładnie to samo. Co uczyniły stare kultury, że spotyka je tak okrutny los? Wystarczy, że są. Są unikalne, jedyne w swoim rodzaju. Za językiem, tańcem i muzyką idzie znania sposobu myślenia, oderwanie się, wyjałowienie i w końcu – tułacza wędrówka. Społeczna eugenika to także praktyczne narzędzie a jednocześnie przejaw politycznej poprawność zwanej marksizmem kulturowym. Także zabójczej jak widać ideologii, która pałaszuje w tej chwili mózgi ludzi na całym świecie. 

Polacy przez ostanie wieki byli dość szczególnie poddawani kulturowej eugenice. Zaborcy, okupanci, komuna. I nie ważne czy ta ostatnia była spod znaku swastyki, czy czerwonej gwiazdy. Ważne, że doprowadziła do wyginięcia elit, bez których ciąg kulturowego łańcucha jest zakłócony, a często i bezpowrotnie przerwany. Gdy dodamy do tego niepostrzeżenie zmieniane programy szkolenie mające na celu uczyć wszystkiego tylko nie logicznego i krytycznego myślenia, być może odkryjemy kolejne praktyczne meandry społecznej eugeniki. Lud tubylczy jako gorszy musi po prostu wymrzeć, lecz wszyscy wiedzą, że gazowe komory źle wyglądają w TV. Oni do nie dawana myśleli, że mają czas, którego w tej chwili zaczyna im wyraźnie brakować. Być może zatem zmienią swą strategię z długofalowej na bardziej doraźną.

Nas wbrew pozorom dotyczą te same procesy, które teraz bez miecza, ognia i morowego powietrza dziesiątkują właśnie afrykańskie czy amerykańskie plemnia. Wystarczy zmienić jeszcze trochę nasz sposób myślenia, rozwalić hierarchię wartości zniszczyć przywiązanie do grobów przodków, aby jedyne co będzie za kilka pokoleń wyłącznie determinować naszą wspólnotę to język, który z czasem będzie stawał się tylko balastem dla coraz to mniejszej grupy powierników. Będą przecież bardziej praktyczne języki, a obciachowy dialekt, którego nasi potomkowie będą się wstydzić odejdzie w niepamięć? Młodzi wykształceni z dużych miast są hodowani na potęgę i to między innymi ich rękami dokonuje się ten z pozoru niezauważalny jak ruch lodowej góry kulturowy proces. Stanie się tak, jeśli czegoś nie zrobimy w miarę szybko.

czwartek, 16 czerwca 2011

Małym druczkiem

Tak jak mówił mój znajmy reżyser teatralny: „Prawdziwa sztuka bierze się z wkur...a”. Coś w tym musi być, bo mnie ostatnio do blogerskiej aktywności jest w stanie ostatnio zachęcić tylko wkurzenie. A, że za szczególny obiekt mojej blogerskiej krucjaty uznałem ostatnio badawczo – sondażową manipulację... 

No dobrze więc. We wcześniejszym poście opisałem co nieco z kuchennych prawidłowości działalności tej branży, a teraz widzę, że się zaczęło badanie na potęgę. Wyjątkowo wcześnie jak na wyborczy sezon. Świadczy to o wyjątkowej determinacji cybernetycznych służb postępu. Oto dzisiaj Rzeczpospolita opublikowała kolejne wyniki badania, z którego wynika, że PO w wybranym na jesieni sejmie będzie rządzić samodzielnie. W tekście wypowiadają się mądrale, dyżurni eksperci, próbując zinterpretować takie a nie inne preferencje Polaków. Wszystko pięknie, gdyby nie informacja w ramce, przypominająca swą formą i treścią informacje umieszczone na nieuczciwych umowach małym druczkiem. 

Cóż zatem czytamy w ramce? Ano, że: „Sondaż GfK Polonia zrealizowano od 9 do 13 czerwca na próbie 993 osób metodą bezpośrednich wywiadów ankietowych. Wyniki odnoszą się tylko do osób, które deklarują uczestnictwo w wyborach i wskazują jakąś partię. Nie uwzględniają wahających się, czy głosować, i niezdecydowanych, na kogo oddać głos. Wyników nie należy porównywać z pomiarami instytutów, które uwzględniają niezdecydowanych.” 

A teraz spróbujmy odszyfrować treść tych „zaklęć” w ramce.
Pierwsze zdane informuje nas, że mamy jednak do czynienia z sondażem, a więc badaniem powierzchownym, byle jakim i praktyce polegającym na ulicznej łapance lub wykonaniu kilkuset telefonów. Zdanie to mówi też o próbie badawczej nie podając jej charakterystyki, no ale Rzepa to przecież nie naukowy periodyk. Dowiadujemy się też, że badanie jest świrze, bo zaledwie kilkudniowe. Najbardziej zadziwiająca jest końcówka owego zdania informująca nas, że badanie przeprowadzono „metodą bezpośrednich wywiadów ankietowych”. Problem polega na tym, że taka metoda nie istnieje. Wywiad może być „swobodny” - charakterystyczny na metod jakościowych, lub kwestionariuszowy. Ankieta w tym wypadku nazywa się kwestionariuszem wywiadu. Natomiast „ankieta” jest po prostu inną metodą. Czym różni się „ankieta” od „kwestionariusza wywiadu”? A no tym, że ankietę wypełnia sam respondent, a wywiad kwestionariuszowy przeprowadza badać. Musisz drogi czytelniku przyznać, że nie najlepiej świadczy to o fachowości autorów tego „badania”, gdyż jest mało prawdopodobne, że wymyślił to jakiś dziennikarz. 

Idźmy jednak dalej. 
„Wyniki odnoszą się tylko do osób, które deklarują uczestnictwo w wyborach i wskazują jakąś partię.” 

Pomijając przedstawienie się badającego i takie tam, mogło wyglądać to tak: 

Podejście pierwsze: 
- Dzień dobry 
- Dzień dobry 
- Ma Pan zamiar bać udział w najbliższych wyborach?
- Sper...j!

Podejście drugie:
- Dzień dobry 
- Dzień dobry 
- Ma pan zamiar bać udział w najbliższych wyborach?
- Tak
- Na kogo będzie pan głosować?
- Nie twoja sprawa.

Podejście trzecie:
- Dzień dobry 
- Dzień dobry 
- Ma Pan zamiar bać udział w najbliższych wyborach?
- Tak
- Na kogo będzie pan głosować?
- na PO
- Dziękuję Panu bardzo.

Ot i cała filozofia. I teraz na podstawie tego, ktoś wyciąga wnioski jak będzie wyglądał przyszły układ w sejmie, spin - doktorzy opracowują meandry kampanii, a co przedniejsi „politycy” dzielą już koalicyjne stołki i tworzą gabinety cieni. 

W dalszej części informacji małym druczkiem dowiaduje się, że nie nie należy wyników porównywać z innymi wynikami, ale przecież po to one są publikowane. Najgorsze w tym wszytkom jest to, że w ową akcję dezinformacji włączyła się szanowany przez mnie dziennik. 
O czym informuje nas nas to „badanie”? A no o tym, jak liczne mamy grono lemingów, i że jest ono bardzie zdeterminowane trzymać się swojego liemingostwa, niż reszta społeczeństwa. Istotną informacją byłoby, aby ktoś nam powiedział ile było w badaniu wariantu pierwszego i drugiego, oraz ilu ludzi nie wie jeszcze na kogo odda swój głos. Widać także wyraźnie, że postępowa postdemoracja postanowiła już chyba wyeliminować w ramach swej wali o demokrację właśnie wybory, jako czynnik zbędny i kosztowny. Po co robić kampanię, spierać się programy, poparcie, gdy i tak już wszystko wiadomo. 
A to dopiero początek. Sondażowa karuzela się dopiero rozkręca. Czekamy teraz na ripostę tych, którzy stwierdzą, że jednak nie jest tak optymistycznie. Jedno jest pewne. Te same gadające głowy znowu zinterpretują wyniki jak należy. 


Ciekawostką jest to, że wyniki tego „optymistycznego badania” zostały opublikowane w dniu, w którym GUS poinformował także o rekordowej inflacji w maju wynoszącej 5%. Gdyby taka utrzymała się przez rok okazałoby się, że nasze oszczędności są o 60% mniejsze niż w tej chwili. Ale kto ma jakieś oszczędności - niech się martwi. Wyborcy PO pewnie ich nie mają, więc jest podwójnie cacy. Najważniejsze, że wszyscy się kochają i jest czym przysłonić inflację.

wtorek, 14 czerwca 2011

"Badania"

Już dawno zauważyłem, że jedyną strategią pozwalającą cieszyć się urokami życia przy jednoczesnym nieporzuceniu zainteresowania sprawami publicznymi jest palenie głupa.
Oto bowiem, gdy ktoś mnie pyta na kogo będą głosował, a ten ktoś wygląda jak ankieter, nie wchodząc w szczegóły, dla jakiej wywiadowni pracuje, od razu odpowiadam że na Lepperta. Ankieter delikatnie się uśmiecha, bo widzi że ja nie dość, że wieśniak to jeszcze ciemny, nie oglądający TVNu. Bo gdybym oglądał to bym wiedział, że to nie Leppert tylko Lepper, a ten już dawno w żadnych plebiscytach się nie liczy. Bo przecież nie ważne co kto myśli i na kogo chce głosować, najważniejsze w takich badaniach jest to, czy poddajesz się tresurze i w jakim stopniu. Tak samo jak obciachowe lub „trendi” w różnych czasach jest założenie na siebie spodni z szerokimi nogawkami, tak samo durne jest deklarowanie swych wyborczych preferencji w towarzystwie TVNmatołków, którym już wytłumaczono jak mają myśleć. 
Kiedyś jeden działacz – mało ważne jakiej partii - próbował zwerbować mnie do startu w wyborach samorządowych. Oświadczyłem mu, że nie jestem zainteresowany. Aby nie wziął tego do siebie lub do swojej formacji powiedzeniem także, że moje poglądy zaczynają niepohamowanie zmierzać w kierunku monarchistycznych. Brzydzę się więc demokracją jako taką, bo nawet największy łajdak, łotr i drań, który otrzymałby władzę w naszym kraju, nakradłby mniej i dokonał mniejszych szkód, niż ta nienakarmiona banda wariatów siedząca na czteroletniej wyborczej karuzeli. Taki tyran przede wszytkom za coś by odpowiadał. A w panującym w naszym kraju systemie nikt nie opowiada za nic. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli tak, to jestem zwolennikiem totalitaryzmu. Ja z kolei na to, że totalitaryzm to mamy teraz. Mogłem rzecz jasna ciągnąć i tłumaczyć, że Hitler był przecież demokratą, i że prawdziwa monarchia z totalitaryzmem ma niewiele wspólnego. Ale nie było sensu, jeśli ktoś wiedzę o świecie ma z TVN, Wyborczej, lub bajek Disneya, trudno oczekiwać od niego jakiegokolwiek zrozumienia. 
Zauważalnym jeszcze jedną prawidłowość. O ile palenie głupa jest najlepszą strategią na odstraszanie ankieterów i wszelkiej maści agitatorów, o tyle przekonywanie „zamroczonych” do zmiany poglądów bezsensem. Wielką siłę ma masa! Przecież większość się nie może mylić, a stadny konformizm zawsze zapewnia optymalną pozycję w owym stadzie i nie zmusza do myślenia. „Jedz gówno! Miliony much nie mogą się mylić” - napisał ktoś kiedyś na kiosku Ruchu. Był to zresztą ten sam kiosk, na którym ktoś kiedyś napisał: „Rany boskie jestem kioskiem”. Nie spodziewajmy się zatem, że kiosk nagle odkryje przed sobą samym istotę swej egzystencji, tak jak nie spodziewajmy się, że przyspieszony wykład z politycznych doktryn i meandrów propagandy naprowadzi jakiego leminga na właściwy tor myślenia. Wyjdziemy tylko na oszołomów i to wszystko. 

A teraz wrócę znowu do tego od czego rozpocząłem dzisiejszy wpis, czyli od badań sondażowych właśnie. Jako wykształcenia między innymi socjolog wiem coś nie coś na ten temat. Pomijam już kwestę powszechnej w tej „nauce” metodologicznej indolencji, której częstym przejawem jest nie stawianie hipotez przed badaniami, ale to zupełnie inna kwestia. 
Znów dygresja. Kiedyś jeden z moich kumpli był radiowym reporterem (nie wiem czy już o tym tu nie pisałem). Ponieważ praca była słabo płatna, a płacono za zgromadzony materiał, wszyscy reporterzy konkurencyjnych stacji spotykali się o umówionej porze i miejscu i przerywali sobie nawzajem przeprowadzone wywiady i nagrane konferencje. To nic, że we wszystkich stacjach leciał ten sam materiał. Ważne, że wszyscy zarobili. Podobnie ponoć czynią strusie, które składają jaja w gniazdach na ziemi, a potem wymieniają się jajami. Gdy drapieżnik zaatakuje kolonię wysiadujących jaja ptaków, skupi się na ogół na jednym gnieździe. Wymiana jajek zmniejsza więc ryzyko zaniku genów, tak samo jak przegrywanie nagrań zwiększało prawdopodobieństwo wyższego zarobku, przy minimalnym wysiłku. Każdy sposób jest dobry, aby zwiększyć prawdopodobieństwo przetrwania. Nie jest więc tajemnicą, że podobnie czynią ankieterzy. Praca ciężka, dorywcza, a ci zawodowi przeprowadzacze wywiadów obskakują z reguły kilka firm jednocześnie. Dlaczego? Największym skarbem jest znalezienie chętnego do przeprowadzenia wywiadu respondenta. Ludzie nie chcą udzielać wywiadów. To nowe zjawisko pojawiło się już jakąś dekadę temu, a swe apogeum przeżyło tuż po Smoleńsku. Ludzie jeśli już, odpowiadają na pytania ankieterów zgodnie z wyznaczonymi kanonami tresury i politycznej poprawności co nie ma najmniejszego odzwierciadlania w ich prawdziwych poglądach. Ale to zupełnie inna historia. Więc gdy ankieter znajdzie respondenta spełniającego kryteria próby i chętnego do wywiadu, przeprowadza z nim kilka różnych wywiadów dla konkrecyjnych firm. Rzecz jasna nikt nie jest ze stali i nie będzie siedział 5 godzin odpowiadając na pytania. Ankieter musi nieco „pomóc” respondentowi uzupełniając później rubryczki, podobnej jak wspomniani wyżej reporterzy i strusie. A gdzie jest interes? Za zrobienie każdego wywiadu badacz otrzymuje indywidualnej od każdej firmy honorarium. To oczywiste. Każda z firm pokrywa także niebagatelne koszty dojazdu na respondenta. Zamiast trzech, czterech kursów, badacz wykonuje tylko jeden. Rzecz jasna tylko idiota nie rozlicza czterech delegacji... Przy „pomaganiu respondentom” w zależności rzecz jasna od tematyki badań,  kluczową rolę odgrywa powszechnie obowiązujący pogląd na daną sprawę. Wtedy nikt z analityków nie będzie się zastanawiał dlaczego w jakiejś miejscowości ludzie mają inne preferencje od innych, co może naprowadzić na trop „pomocy”. 
O ile takie badania i takie sytuacje jeszcze do niedawna były normą, o tyle teraz w pogoni za zmniejszeniem kosztów wywiadownie preferują metodę wywiadu telefonicznego. Poza całym szeregiem na ogół finansowych pozytywów. Metoda ta ma jedną wadę. Zebrany w jej wyniku materiał ma się ni jak do rzeczywistości. Po pierwsze wywiady takie są krótkie, respondent czuje się inwigilowany przez „wielkiego brata” więc zawsze odpowiada politycznie poprawnie. Wywiady te są zwykle krótkie, przeprowadzane z reguły na osobach młodych i mieszkańcach miast. Dlaczego? Na wsiach mniej ludzi ma stacjonarne telefony i jest skłonna do zwierzeń przez nie obcym ludziom. 
Prawdziwe pogłębione wywiady o charakterze panelowym (przeprowadzać kilkakrotnie na tych samych respondentach) po to, aby dostrzec dynamikę ich poglądów, to u nas niestety prawdziwa rzadkość. Jeśli są realizowane to potem ich wyniki są publikowane w naukowych periodykach, które z reguły mało interesują redakcje brukowców. Cała zabawa w badania przypomina to stary dowcip o Indianach, którzy udawali się kilka lat z rzędu do szamana z pytaniem jaka będzie w tym roku zima? Ten zawsze dopowiadał na wszelki wypadek, że będzie mroźna. Indianie pokornie zbierali więc chrust. Po czym zima okazywała się być łagodną. Po kilku wpadkach szaman postanowił zapytać fachowców ze stacji meteorologicznej. Oni mu odpowiedzieli, że zima będzie w tym roku wyjątkowo mroźna, bo Indianie od wielu lat zbierają zapasy chrustu... Wiadomo, że jak wszędzie mówią, że ludzie chcą głosować na PO to tak musi być.  

Obraz rzeczywistości przedstawiony przez takie badania to co najwyżej krzywe zwierciadło. Ale nie o to przecież chodzi, ważne aby masa wiedziała co ma myśleć. I tylko pomyśleć do jakich przemyśleń może nakłonić, krótka propagandowa informacja w bulwarowej gadzinówce? 

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Wujki "dobra rada"

Długo zastanawiałem się jak skomentować niedzielny meeting PO w Gdańsku. Pewnie milczałbym, gdyby reżimowa telewizja nie wyświetliła dziś wieczorem "Misia". Przyszło olśnienie. Przecież: "Życie stawia przed nami wiele niespodzianek" - jak mówi jeden milicjant do drugiego. Tym razem  życie stanęło na wysokości zadania. 
W filmie w barze "Apis" nad kasą dumnie widnieje napis: "Zmień coś w swoim zakładzie pracy na jeszcze lepsze". Hasło to po drobnej przeróbce może stać się spokojnie mottem etatowych działaczy: "Zmień coś w swojej Platformie na jeszcze lepsze." Wszyscy wszak wiedzą, że Platforma jest idealna, więc można ją jedynie delikatnie udoskonalić. Dbałość o detale jest rzeczą ważną, ale nie najważniejszą. Podobno prawdziwe perskie dywany mają celowo zrobioną skazę, bo tylko Allach jest doskonały. 
Wzorem majora Rysia społecznie opiekującego się grupą urwisów, nasi umiłowani przywódcy mają dla nas dobrą radę. Gdy znowu podniosą ceny benzyny, VAT, albo coś obiecają, że wybudują, a nie dotrzymają obietnicy, to udawajmy że w ogóle nic nie słyszeliśmy. To najlepsze co możemy zrobić. My będziemy spokojniejsi i przewodnia siła narodu także.

Każdy wie przecież, że szef wszystkich szefów też był murzynem i grał w kosza. Trochę w tym sportu, trochę zabawy, a najwięcej robienia z nas tata wariata. Wiadomo wszakże, że Prezes słowa prawy w życiu nie powiedział.

niedziela, 12 czerwca 2011

Małpka Prezydencka

Nabyłem ten specyfik w sklepie tuż po Smoleńsku i szczerze mówiąc o nim zapomniałem. Pomyślałem wtedy, że to świadectwo naszych czasów, chichot losu a także, że wytwórnia wycofa się chyłkiem z tego "niesmacznego" produktu. Myślałem, że należy mieć coś tak unikalnego, co za chwilę, poparte wstydem producenta, bezpowrotnie  zniknie z rynku. Tymczasem zmienił się prezydent, a małpki nadal są w sprzedaży. To flagowy produkt, obok specyfików z podobizną Pana Palikota wymienionej na etykietce wytwórni wódek
Nikt jakoś nie ściga producenta wódki, nie wysyła do niego służb, nie straszy procesami. Przecież na etykietce nie jest napisane, o którego prezydenta chodzi. Może jest to małpka Prezydenta Grudziądza, albo Prezydenta Federacji Ringo? A może producent ma na myśli honorowego Rezydenta Związku Piratów, bo jak wiadomo piraci niekiedy paradują z małpką na ramieniu. Trzeba być przecież wyjątkowo podłym, aby wyobrazić sobie Miłościwie Nam Panującego w pirackim stroju, z przepaską na oku, hakiem zamiast ręki i z małpką na ramieniu. 

Więc wszystko jest O.K. Wiadomo o co chodzi i żadnej drwiny nie ma. Znieważania też. 

A może jednak dochodzi do znieważenia głowy państwa? 
Może ktoś doniósłby do prokuratury, że mamy do czynienia z takim aktem i to wcale nie dotyczącym byłego ale obecnego Prezydenta? A może jak niegdyś Palikot ktoś sprawdzi w realizowanych zamówieniach publicznych jaką kupuje się ilość „Małpek” w tej chwili? Tylko po co? Wiadomo, że pijakiem był tamten, a ten jest nie tylko wzorem abstynencji i cnót wszelakich. Oczywiście mam na myśli byłego i obecnego Prezydenta Federacji Ringo Wysokoobrotowego!

sobota, 11 czerwca 2011

Transformersi

O ile poseł Mężydło nie potrzebował – jak twierdził - zmiany poglądów przy przejściu z PiSu do PO, o tyle w przypadku pani Kluzik – Rostkowskiej zabieg ten wymagał stworzenia wirtualnego bytu politycznego w postaci PJN, aby dokonać tego zabiegu. Czy pomimo bytności w przeciągu niespełna dwóch lat, zarówno w PiS, PJN, a teraz PO, posłanka zmieniła swe poglądy? Najprawdopodobniej także nie. Postpolityka nie wymaga zmiany poglądów. Postpolityka nie wymaga w ogóle ich posiadania. Nic więc nie dziwi, że w zdominowanym przez szeroko rozumiany „lewicowy paradygmat” świecie  naszej polityki transfery są nie tylko możliwe, ale wręcz pożądane. Ciekawostką ostatnich miesięcy jest natomiast zjawisko traktowania „transferów” jak trofeów wojennych, skalpów zdobytych na wrogu. Problem polega na tym, że żadnej wojny nie ma, wszyscy dziarsko maszerują w jednym kierunku, a owe ruchy kadrowe to raczej przegrupowanie pododdziałów tej samej dywizji niż polityczne wolty. Kierunek jest tylko jednostronny. Partia władzy jak na bananową republikę przystało przyciąga wszelkich golasów, którzy posmakowali słodyczy zewnętrznych znamion władzy, i którzy jak morfiniści bez ukochanej substancji nie potrafią bez nich żyć.
W naszej polityce spór doktrynalny i ideologiczny praktycznie nie istnieje. Wszyscy w sejmie mają takie same poglądy lub na równi nie mają ich wcale. Pozostaje dyskusja wyłącznie odnośnie detali, harce przed bitwą, która nigdy nie nastąpi. Figuranctwo i fasada osiągnęła już swą kulminację i dalsze co może się zdarzyć to tylko katastrofa. Czy owa katastrofa musi nadejść? Niekoniecznie. System specjalnie utrzymuje przed nią zagrożenie balansując na krawędzi. Dzięki temu tym bardziej nie powstanie nic trwałego.

Kto w takim razie tak naprawdę rządzi? 
Wbrew pozorom sądzę, że nikt. Nie ma żadnych zmitologizowanych sekretnych władców. Gdyby byli, na pewno byłyby na to dowody. Rzeczywistość jest znacznie bardzie perfidna. „Ośrodek koordynacyjny” dba jedyne o to, aby panował wystarczający wewnętrzny bałagan. Nic więcej nie trzeba. Wystarczy abyśmy sami przejadali swój narodowy dochód, pozwalali na penetrację naszego wewnętrznego rynku przez obce korporacje (bo nasze nie zdążyły się wykształcić) i już jest dobrze. Jesteśmy obszarem zależnym i tak ma pozostać. A czym bardziej się kotłujemy, tym lepiej. Jedni nazywają to układem okrągłego stołu, inni agenturą. Nie ważne są słowa. Najważniejsze jest to, że władza publiczna poza swą fasadą nic nie może z założenia, a to tworzy podstawę do tego, że każda bardziej lub mniej zorganizowana nieformalna struktura może ugrać swoje, jeszcze bardziej dołując nasze finanse i nasz kraj. Nie posiadamy poza szarą strefą już niemal żadnych zdolności do podnoszenia koniunktury i prawdziwego rozwoju. 
Tak więc, gdy ludzie zaczną już rozumieć o co chodzi, wystarczy, aby „wajchowi” znowu zamieszali w naszym polskim kociołku medialną chochlą w lewo i w prawo. Skutkiem mieszania jest wykluczenie z życia publicznego znacznej części rodaków oraz ciągłe przebywanie u władzy bandy łajdaków. Naszą geopolityczną rolą jest siedzieć cicho. A to, że system na skutek jasyrów i haraczy nie pozwala nam się wzbogacić w sensie osobistym, nie pozwoli nam na wykształtowanie klasy średniej i niezależnych elit. Ot i cała filozofia. Dlatego nie zdziwi mnie nawet rychły sojusz SLD z PO. Bo tak naprawdę nie ma to znaczenia. Ważne, aby maluczcy mieli o czym myśleć. 

Kiedy to minie i czy minie w ogóle? 
Kiedy? Nie wiadomo. Czy minie? Na pewno. Do tego momentu musimy za wszelką cenę ocalić opokę naszej cywilizacyjnej tradycji i etyki, aby mogła promieniować, gdy nadejdzie odpowiedni moment.

czwartek, 9 czerwca 2011

Haking po polsku

Sądzę, że Kevin Mitnick uważany powszechnie za ikonę hakerstwa, dzisiejszym fachowcom od włamań nie dorasta nawet do pięt. Co innego jednak jest interesujące. Tenże człowiek nie był podobno wybitnym informatykiem za jakiego się sam uważał i często nie miał  zielonego pojęcia o tym co robi. Był mistrzem za to w innej, pokrewnej dziedzinie. Wykorzystywał po prostu najsłabsze ogniwo jakiegokolwiek systemu, czyli człowieka. Jego niewiedzę i lekkomyślność. Myślę, że podobny model hakingu od niepamiętnych czasów funkcjonuje w naszym kraju i dla sprawnego funkcjonowania nie potrzebuje on systemów informatycznych, sieci, ani komputerów.
Jednym ze sposobów hakerskiej aktywności, jest nie tyle włamywanie się do systemu, ale takie wyłamanie, aby po tym można było ten system skutecznie wykorzystać dla własnych celów. Można tam na przykład pozostawić tzw. trojańskiego konia, który dopiero narobi szkód.
Kilka dni temu mój kolega opowiedział mi historię jak można bez większego problemu dostać się na jedną z najbardziej renomowanych uczelni w Polsce. Jednym z możliwych kryteriów przyjęcia jest uzyskanie z pewnej instytucji zaświadczenia o zdolności do pracy na wysokościach. Ludzie na ogół  nie czytają nudnych regulaminów, a gdy ktoś nawet zada sobie ten trud to myśli, że to nie możliwe zastrzeżenie dotyczy alpinistów. A tym czasem wystarczy udać się do tejże instytucji z podaniem o wydanie takiego zaświadczenia. Otrzymuje się podobno skierowanie do lekarza specjalisty z zakresu medycyny pracy, którzy po rutynowym, trwającym 2 minuty wydaniu wystawia stosowne zaświadczenia. Przypomnę tylko, że zgodnie z przepisami za pracę na wysokościach uznaję się pracę na co najmniej jednego metra. Z zaświadczeniem lekarskim trzeba udać się powrotem do wydającej skierowanie instytucji, po czym miła pani wręczy stosowne zaświadczenie. Ale po co ta cała zabawa? A no po to, że jeśli tego rodzaju dokument stanowi załącznik do podania o przyjęcie na studia, kandydata nie obowiązuje wynik egzaminu, lecz wyłącznie sam fakt jego zdania. O furtce wiedzieli do niedawna bardzo nie liczni. Była ona starzona celowo, dla przyjmowania na studia przyjaciół i znajomych królika i zastąpiła tak zwaną „rektorską pulę miejsc”. Nie wiem czy ta luka w systemie jeszcze działa czy nie, ale z pewnością nasi politykierscy hakerzy pozostawili ich w systemie całe mnóstwo.
Wszyscy pamiętamy proceder z lat dziewięćdziesiątych, polegający na sprowadzaniu do Polski koszmarnych ilości spirytusu bez cła. Była po prostu krótka luka prawna, w czasie której przestało obwiązywać jedno rozporządzenie, a drugie nie weszło jeszcze w życie. Ponoć przy granicy stały całe TIRy wyładowane alkoholem czekające tylko na wybicie określonej godziny. Była burza, wrzawa, ale nie skazano nikogo. Na spirytusowym procederze powstała w kraju wiele fortun. Można oczywiście mnożyć przykłady. Można przypomnieć sprawę podrabianego paliwa, ale nie o to chodzi.
W bananowej republice wszystko jest możliwe. Sprytnych ludzi nie potępiam, bo stanowią oni sól tej ziemi. Potępiam za to funkcjonowanie dziurawego systemu. Lepiej być może by było, aby on w ogóle nie istniał lub był prosty i przejrzysty?
Jak powstaje szwajcarski ser? Bierze się dziurę i oblepia serem – głosi stary dowcip. Być może kwintesencją istnienia wielu przepisów, ustaw i regulacji jest właśnie to aby stworzyć w nich lukę? Być może zamiast nadmiernie organizować lepiej jest pozostawić wszystko samemu sobie? Bez dziur będzie przynajmniej uczciwie.
Słyszałem kiedyś historię dwóch urzędników, którzy po wyrzuceniu ich z pracy w Ministerstwie Finansów rzekomo założyli firmę szkoleniową. Znali się na podatkach i przygotowali kolejne nowelizacje ustawy o VAT. Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie fakt, że szkolenie nosiło tytuł: „Luki prawne w podatku VAT za rok ….” – czy jakoś tak. Opłata za szkolenie wynosiła ponoć 5 tyś złotych od osoby. Podobno chętnych było tak wielu, że dostawiano krzesła. Panowie przeprowadzili swe wykłady w większości miast w Polsce. A teraz przybliżona kalkulacja: 5000 zł, razy 100 – osób na każdym szkoleniu, raz 16 wojewódzkich miast. Wynik – 8 000 000 zł. Nieźle jak na dwóch, za miesiąc roboty przy sprzedaży wiedzy, która za rok będzie już nie aktualna. Wszystko legalnie. Można rzecz jasna potępiać owych urzędników. Ale to oni sprawili, że wiedza dostępna dla nielicznych stała się powszechna, a system musiał się uszczelnić. To jest chyba najlepszy sposób walki – transparencja.
 Dobry haker informuje wszystkich o odkrytych przez siebie dziurach licząc lub nawet nie licząc na nagrodę, zły natomiast wykorzystuje ją do własnych celów. Nader często ów zły haker pisze program tylko po to aby umieścić w nim przydatne potem dziury. Pewnie nie rzadkie są przypadki, że jest on administratorem systemu.
Najgorsze jest jedna to, że bardzo rzadko zdarza się, że zły haker przechodzi na „jasna stronę mocy”. No chyba, ze chce zemścić się na hakerach wyżej postawionych od niego za odcięcie od sieci... 
Wszystko wskazuje na to, że czarny haking, tak rozpowszechniony w naszych czasach, doprowadzi nasz kraj do upadku. Ale nie martwmy się zbytnio. Przyjdzie czas na załatanie dziur. Przyjdzie czas na reset systemu i zatrudnienie takich adminów, którzy nie dadzą do niego wprowadzić już więcej żadnego trojańskiego konia. Jedyne co można robić w tej chwili to transparencja.

wtorek, 7 czerwca 2011

Praktyczny przewodnik walki z biurokracją

Jak mawiał mój nieżyjący przyjaciel, urzędnik to zwierzę, którego głównym zadaniem jest okładanie sobie tyłka kwitami. Czasami liczba "drupochronów" przechodzi wszelkie możliwe granice. Gdy jednak mimo wszystkich zabezpieczeń dany temat i tak przerasta możliwości faceta w zarękawkach lub stanowi zagrożenie dla jego stanu urzędniczej nirwany, przychodzi pora na „katapultę”. Jedną ze strategii stosownej przez urzędników jest tzw. strategia: „łapaj złodzieja” zwana też niekiedy „to nie ja”. Analogia do słynnej historii, w której uciekający przed tłumem złodziejaszek krzyczy właśnie: „łapaj złodzieja” stając się automatycznie liderem biegnącego peletonu jest nader oczywista. Chodzi o to, aby przerzucić gorącego kartofla komuś innemu. Trzeba to uczynić rzecz jasna we właściwym czasie i w sytuacji, gdy już nie ma innego wyjścia. Tak właśnie uczynili nasi umiłowani przywódcy znajdując winnego niewybudowania autostrady A2 w osobie Chińczyków. Co tam A2! Przecież Chińczycy za chwilę odpowiedzialni będą za niewybywanie wszystkich dróg w Polsce o stadionach nie wspominając. Chińczyk jest bezpieczny, bo nie napadnie, nie obrazi się, nie będzie wysyłał do nas swoich dywizji, no chyba że w ramach jakiejś szerszej akcji militarno – zaczepnej, ale to jeszcze nie teraz.
Szczególną odmianą strategii „łapaj złodzieja” jest jej wersja „na nadgorliwca”. Stosuje się nią w ramach urzędniczych działań osłonowych, a zwłaszcza, gdy u kogoś innego wykryto nieprawidłowości, zwane niekiedy w urzędniczym slangu: „nasrał kot w wentylator”. Przykład. Wystarczy, że gdzieś wydarzy się jakiś nieszczęśliwy wypadek, na przykład zawalenie dachu, albo pożar lub kolizja drogowa autokaru z dziećmi, aby jak kraj długi i szeroki sprawdzać wszystkich winnych i nie winnych, kontrolować zapobiegać i pouczać. Opcja „na nadgorliwca” dzieje się często spontanicznie.
Inną powszechną strategią, z której istnienia nawet sami urzędnicy nie zdają sobie sprawy jest tzw. „zmiękczanie petenta”. Stosują ją często urzędnicy wyższego szczebla.  Czysta psychotechnika! Czy ktoś z szanownych czytelników zwrócił na przykład uwagę, że w niektórych urzędach występują nieco większe od normalnych meble biurowe, a pomieszczenia są wyjątkowo duże. Człowiek od razu czuje się mały, a jego sprawa banalna, wzburzenie nie jest już silne, maniery łagodnieją. Oczywiście na ważnego urzędnika, który poddaje nas zmiękczaniu trzeba poczekać, bo on jest ważny i zajęty i ma do przejścia jeszcze dwa poziomy Queke'a. W spisku uczestniczą ubrane w kuse spódniczki sekretarki. Słyszałem o przypadku zmiękczania polegającym nawet na tym, że poza rytualną kawą, petentowi proponowano przejrzenie specjalnego albumu zwierającego obrazy przodków i drzewo genealogiczne pana prezesa. A co? Niech cham zanim wejdzie wie z kim ma do czynienia!

Są jednak skuteczne sposoby walki ze zwierzętami okładającymi tyłki kwiatami. Biurokracja nie lubi przede wszystkim proceduralnych wyjątków i tworzonych przez nią samą paradoksów. W takich sytuacjach często idzie na rękę petentowi. Czasami należy pomóc w powstaniu owych paradoksów, aby uzyskać efekt tak nielubianej wyjątkowości. Należy zatem poznać trochę specyfikę działania danej instytucji. Oto mój nieżyjący przyjaciel posiadał po rodzicach niewielką nieruchomość, przez którą miał przebiegać spory gazociąg. Wypłacano wtedy śmieszne odszkodowania. Z jednej strony chłopu zależało na pieniądzach, nawet tych śmiesznych, z drugiej strony chciał wyrwać od inwestora jak najwięcej za wyrwane drzewa, krzaczki i zniszczony teren. Otrzymał pismo, w którym stosowny organ prosił o wyrażenie zgody na zajęcie działki za przyjęcie stosownego zadość uczynienia. Co zatem uczynił biegły w biurokracji kolega? Napisał pismo następującej treści: „W odpowiedzi na pismo nr …. z dnia...., proszę o przelanie wymienionej w nim kwoty na konto nr …....”
Gdy pieniądze znalazły się już na jego koncie, a pod oknem stanęły koparki, kolega nie wpuścił ich na swój teren. Oni na to, że mają jego zgodę, a on że sobie nie przypomina. Oni sięgają po ową zgodę i widzą, to co on napisał wcześniej i że prośba o przelanie pieniędzy ma ze zgodą niewiele wspólnego. Wtedy rozpoczęły się negocjacje sfinalizowane kolejnym przelewem.
Oczywiście wszystko zależy od intelektualnych zdolności przeciwnika i jego umiejętności czytania ze zrozumieniem. 

Inny wytrawny bojownik twierdził, że z biurokracją można zwyciężyć tylko jej metodami. Wystarczy poznać jej mechanizmy działania, a potem to już z górki. Praktyczną umiejętnością nawet pobierze jest poznanie Kodeksu Postępowania Administracyjnego i Instrukcji Kancelaryjnej. Ostatnio załatwiając pewną nie nazbyt skomplikowaną urzędową formalność. Udało mi się w praktyce sprawdzić działanie tejże metody. Po uzyskaniu stosownego zaświadczenia, pani urzędniczka poprosiła mnie o przepisanie złożonego wcześniej wniosku. Zapytałem dlaczego. Pani oświadczyła, że dlatego iż był pokreślony. Zapytałem więc ją, czy zna instrukcję kancelaryjną? Odpowiedziała, że tak. Więc powiedziałem jej, że w takim prazie wie na pewno, że skreślenia są dozwolone po ich podparafowaniu, i że zabronione jest tam używanie korektora. Powiedziałem jej także, że jej prośba polegająca na przepisaniu wniosku i złożeniu przeze mnie podpisu ze wsteczną datą jest nakłanianiem do popełnienia przestępstwa. Uciekała. Naprawdę nie chciałem być taki straszny. Nie chciało mi się po prostu przepisywać jakiego durnego świstka.

W wojnie petencko - urzędniczej ważną rolę odgrywa także motywacja. Wystarczy zatem „wywąchać paradygmat”, aby osiągnąć postawiony przed sobą cel. Przykład. We wsi z której pochodzi moja matka mieszkańcy w 1900 roku wpadli na pomysł ustawienia wielkiego krzyża. Władze carskie niezbyt chętnie patrzyły na tego typu religijno – katolicką manifestację, a na ustawienie krzyża potrzebne było pozwolenie. Mieszkańcy napisali zatem pismo do stosownego organu o wyrażenie zgody. Umotywowali chęć postawienia krzyża tym, że jest to wotum wdzięczności za narodzony Carewicza. Ot i problem. Wyrazić zgodę -  niedobrze, nie wyrazić – jeszcze gorzej. Krzyż stoi sobie od 111 lat, odsłonięty z wielką jak na miejscowe warunki i czasy pompą.
Nie ma więc prawa dziwić, iż w każdej szkole jeszcze ćwierć wieku temu działy koła Towarzystwa Przyjaźni Polsko - Radzieckiej, a teraz w każdej mieścinie są jego łunijne odpowiedniki. To tylko strategia... na przetrwanie.

czwartek, 2 czerwca 2011

Chrześcijańska troska o euromatołków


umieszczający na YT @djadel85 napisał:
"Film ściągnąłem z kanału 'europarl', za ich zgodą i błogosławieństwem, moje są tylko napisy. To oni odwalili świetną robotę montując ten materiał. Dlatego pomyślałem, że dobrze by było, aby każdy Polak to obejrzał. Proszę swobodnie ściągać, kopiować, wykopywać, wrzucać na inne strony, itd. - zaręczam, że twórcy nie mają nic przeciwko, wręcz przeciwnie."

Pewne fragmety tego materiału już się na moim blogu pojawiły. Ale warto zobaczyć to, aby ocenić sytuację Unii, a przy okazji wyjedzie rozpaczliwa pozycja naszych pseudopolityków i wszelkich figurantów, uzależnionych nie wiadomo od kogo. Co będą czynić euromatołki, gdy podstawa ich świata runie jak domek z kart? Niestety, dadzą sobie radę.

Mistrzowie Zen

Buddyści twierdzą, że przyczyną nieszczęść człowieka na tym łez padole jest zbytnie przywiązanie się do rzeczy materialnych i innych ludzi. Wyzbycie się przywiązania daje szczęście. Coś w tym jest. Przecież nie zabierzemy zgromadzonych dóbr na tamten świat jakim by on nie był. A ponieważ idee podobni jak materia nie giną, więc być może tenże postulat wzięli sobie do serca bolszewicy i wszelkiej maści nowe i stare lewactwo postanawiając pozbawić ludzi wszelkiej własności i kontroli nad własnym losem, wikłając nas w globalny lichwiarskiego system niewolnictwa. W przypadku Polaków mamy chyba do czynienia nie tylko ze szczególnym przywiązaniem do dóbr konsumpcyjnych w odróżnieniu od środków produkcji. Nie wykształciła się u nas jak dotychczas (bo nie miała kiedy) klas średnia będąca filarem społeczeństwa. Mamy na jej miejsce zadufaną w sobie lemingowską "kredytową burżuazję". Nie mamy także elit, bo to co siedzi w sejmie czy okupuje przeróżne instytucje elitą ni jak nazwać nie można. Skąd więc mamy mieć społeczne przywiązanie do posiadania, a przez to do przez to przyzwyczajenie do autonomii względem Władzi państwa? Nic tak jak owa autonomia nie trzymało państwowej konstrukcji w należytym porządku bez zbytniego jej rozpasania. Mój przyjaciel opowiadał mi wczoraj, skąd wziął się w dawnej Francji zwyczaj ogradzania domostw wysokim murem. Otóż dawni poborcy podatkowi mieli prawo naliczyć podatek tylko od tego, co zobaczyli przez płot nie wchodzą na podwórze posesji. Mieli przy tym zakaz używania drabin. Nic więc dziwnego, że zajęciem zbiegania podatków trudnili się ludzie wyjątkowo wysocy… Dziś już mało kto nawet usiłuje protestować przeciwko lichwie i podatkom. Mamy więc społeczeństwo teoretyczne szczęśliwych golasów. 
Jest także druga cześć ludzkiego przywiązania będąca przyczyną nieszczęść: przywiązanie do ludzi. Polacy (przynajmniej według sondaży) przywiązali się jakoś dziwnie mocno do ludzi z PO, podobnie jak merkantylne wiejskie para - elity do ludzi z PSL. Pozostaje chyba tylko personalne przywiązanie, bo zarówno wśród jednych jaki i drugich trudno szukać przywiązania do jakich wartości czy ideologii. Pozostaje zatem tylko więź merkantylno, towarzysko- wizerunkowa. Swój – obcy. Elitarność – motłoch. Być może za przywiązaniem do Pana Tuska kryje się swojego rodzaju poczucie zgrzebnej elitarności, a może merkantylne wyrachowanie niewolnika? Nie wiem.
Przypomniał mi się skecz Tadeusza Drozdy, który opowiadał o mistrzu Zen pogrążonym w medytacjach. Za niewielkiej jego ranie na ręku rozsiadło się stado much spijających ochoczo sączącą się krew. Gdy ujrzał to jeden z uczniów mistrza odegnał owady wyrywając jednocześnie swego guru z medytacyjnego letargu.
- I coś ty najlepszego zrobił? – zapytał mistrz – Te były najedzone…