sobota, 28 lutego 2015

Mowa końcowa Grzegorza Brauna na procesie, który po siedmiu latach doczekał się swojego finału.



Pomimo przytłaczających argumentów obrony, pan Grzegorz Braun został skazany, za pobicie wrocławskich policjantów. Softtotalitaryzm? Być może. Ale na pewno próba dyskredytacji kandydata na prezydenta. Prawda umiera pierwsza ale za to bardzo szybko się odradza. "Jako oliwa na wierzch wypływa" więc miejmy jeszcze nadzieję. Jeszcze.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Sokushinbutsu

Sokushinbutsu to starożytna i niepraktykowana już praktyka buddyjska. Polegała ona na samobójstwie przez zagłodzenie się ale w taki sposób aby zmienić się w mumię. Wtedy zdaniem wiernych mnichów człowiek dostępował stanu buddy i w chodził w wyższą formę medytacji. Najpierw przez tysiąc dni praktykowano wyczerpujące ćwiczenia fizyczne połączone ze złożoną z orzechów dietą po to, aby zmniejszyć tkankę tłuszczową. Potem przez kolejne tysiąc dni spożywano głodowe porcje jedzenia złożonego z korzonków drzew iglastych, które poza powolnym uśmiercaniem wycieńczonego organizmu konserwowały jeszcze żywe ciało. Gdy i ten etap uległ końcowi, wycieńczonego i odwodnionego człowieka umieszczano w specjalne przygotowanym kamiennym sarkofagu. Dźwiękiem dzwonka dawał codziennie znać czy pozostał jeszcze przy życiu. Gdy dzwonek zamilkł należało odczekać jeszcze określony czas, aby stwierdzić czy zwłoki zmumifikowały się odpowiednio przybierając postać świętą postać. Jeśli zdamy sobie sprawę, że cała mistyka tego makabrycznego zabiegu to bujda, sokushinbutsu urasta do miana symbolu. Jak bowiem pokierować wolą człowieka, aby dokonał na sobie czegoś równie potwornego? Ideologia jest intelektualnym wirusem zmuszającym ludzi do największych potworności. Na tym być może polega siła chrześcijaństwa, że zwolniło ono nas ze wszystkich guseł i krwiożerczych rytuałów? Chrystus został ofiarnym barankiem gładzącym grzechy świata i nakazał nam miłować się wzajemnie.
Ale czy sokushinbutsu odeszło w niepamięć? Nic podobnego. Wczoraj Oscara otrzymał film zrealizowany za pieniądze polskiego podatnika, a w istocie antypolski, bo nakładający na nas kłamliwą odpowiedzialność za wojenne zbrodnie i nakręcony na podstawie wspomnień osoby uznawanej za stalinowskiego zbrodniarza. Utrwalenie tego rodzaju narracji otwiera drogę do finałowych roszczeń i nikogo nie będzie obchodzić, że ofiary „dostateczniej kwestii” byli w przeważającej większości polskimi obywatelami i że jeśli ktoś zginął to na skutek zbrodni kryminalnej a nie świadomiej polityki polskiego państwa. Tego samego dnia Minister Rolnictwa ogłosił, że co prawda rolnicy będą musieli zapłacić kary za nadprodukcję mleka, ale zostanie ona rozłożona na raty. Płonący most odsłonił prowizorkę państwa, a wcześniej pani premier zgodziła się na zabijające polską gospodarkę normy emisji CO2, które przekładają się na politykę wydobywczą i energetyczną. Zajęci formatywnymi ćwiczeniami codzienności nie widzimy jak nasz zbiorowy organizm zatruwany jest powoli lecz systematycznie przez śmiertelne specyfiki sączone nie tylko do naszego narodowego organizmu ale i do naszych dusz. Czy jesteśmy już żywą mumią pozbawioną własnej woli, która jedyne co może to jeszcze zadzwonić dzwoneczkiem aby dać znać swego życia? A może jak oznajmił jeden z wpływowych polityków istniejemy tylko teoretycznie? Zamroczeni, oduraczeni, straciliśmy poczucie własnej godności. Ale będziemy tak trwać jako wysuszona mumia, bo będzie można na nas zarabiać jak na jarmarcznej atrakcji.

Gdy anomalia staje się normą

Wieloznaczna metafora naszej rzeczywistości.

środa, 18 lutego 2015

Instytytucjnalizacja nieodpowiedzialności

Prof. Andrzej Zybertowicz - bardzo interesujący i ważny, choć nie najnowszy głos w sprawie diagnozy sytuacji naszego kraju.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Are You Experience?

Wielki Guslar to fikcyjna miejscowość w Związku Radzieckim, znana z opowiadań pisarza Kirła Bułyczowa. Mieścina ta miała jedną szczególną cechę wyróżniającą cechę. Z nieznanych przyczyn okolice Guslaru upodobali sobie kosmici. Mieszkańcy przyzwyczaili się do tego stanu rzeczy do tego stopnia, że traktowali wizyty obcych jako coś naturalnego. W jednym z opowiadań latający spodek uległ awarii i pilot rozpoczął poszukiwania pomocy. Trafił do towarzysza udarowa, który słynął ze znajomości wszelkich technologii. Szybkie oględziny pojazdy i było już wiadomo, że awaria jest poważna, a części trzeba ściągnąć aż z Moskwy. Ponieważ nadchodziła zima, a części miały nadejść na wiosnę, przykryto latający spodek plandeką, a samego kosmitę wsadzono do działu księgowości w pobliskim tartaku.
Kiedyś rozmawiałem z angielskim eskorterem od rozwoju turystyki na temat perspektyw turystycznych naszego regionu. Użył pewnej zadziwiającej metafory, którą zapamiętałem. Stwierdził, że nie jest nam potrzeby artysta na miarę Elvisa Presleya, który będzie dawał koncerty raz na tydzień. Potrzebujemy „grobu Elvisa”, który stanie się obiektem pielgrzymek tysięcy fanów.
W Liverpoolu lądujemy na lotnisku imienia Johna Lennona. Możemy zamówić sobie wycieczkę specjalnym autobusem Magical Mystery Tour, odwiedzić uwiecznione w piosence beatlesów przedszkole Strawberry Fields i pospacerować ulicą Penny Lane. Można też odwiedzić odrestaurowany pieczołowicie klub Cavern, w którym czwórka z Liverpoolu dawała pierwsze koncerty.
W 1997 roku w Londynie organizacja English Heritage zajmująca się pielęgnacją brytyjskiego dziedzictwa odsłoniła pamiątkową tablicę na domu w którym mieszkał Jimi Hendrix.
No dobrze - powie ktoś – z Liverpoolem i Londynem nic nas nie łączy poza pierwszą literą w nazwie naszej regionalnej stolicy. Nie mamy muzycznych sław na miarę Hendrixa czy Lennona, ale Lublin to przecież miasto inspiracji, a nikt inny jak Hendrix pytał w tytule jednej ze swych płyt, „Czy jesteś zainspirowany?”
Czy mamy być sami zainspirowani czy inspirować innych? Czy mamy być Wielkim Guslarem z kosmitami poupychanymi niemal w każdym zakamarku, czy miastem godnym swego promocyjnego hasła, które brzmi "miasto inspiracji"? Może Jimi nas zainspiruje? Na KUL przez prawie ćwierć wieku pracował Karol Wojtyła zanim został Papieżem. Gdzie w tym czasie mieszkał? Gdzie jadał śniadania? Jakie miejsca lubił najbardziej? Na jakiej ławce w pobliskim Ogrodzie Saskim lubił przesiadywać? Pamiętam Ojca Mieczysława Alberta Krąpca, gdy widziałem go po raz ostatni. Wysiadał z trolejbusu numer 155 na przystanku przy tymże samym Ogrodzie Saskim. To rzadkie zjawisko, gdyż ten zmarły nie tak dawno temu światowej sławy filozof upodobał sobie niczym Kant konkretną trasę przez miasto z klasztoru na Starym Mieście od swego ukochanego uniwersytetu. Lublin to także miasto Mieczysławy Ćwiklińskiej gwiazdy przedwojennego kina czy Mieczysława Czechowicza, którego głos jako Misa Uszatka znają wszyscy. Dobrze byłoby, aby ta drobna i rozproszona wiedza o tych ludziach znalazła odzwerciedlenie w miejskiej przestrzeni i tworzyła naszą symboliczną wieź. Abyśmy mogli poczuć się dumni z ludzi, miejsc i ich dziedzictwa. Dlaczego nie uczymy powszechnie naszych dzieci pieśni i tańców ludowych? Dlaczego w Lublinie nie mamy Muzeum Rocka? Przecież w studio Radia Lublin przez całe dekady nagrywali niemal wszyscy wielcy polskiej rozrywki.
Albert Einstein powiedział kiedyś, że jedynym dowodem na to, że istnieje pozaziemska inteligencja jest to, że się z nami nie kontaktują. Nikt się z nami nie kontaktuje, bo nie umiemy sprzedać naszej historii, także tej codziennej i banalnej. Ale najpierw musimy nauczyć się być z niej dumni tak samo jaj z tworzących ją ludzi. Musimy przestać jak tartak trzeć unikalne stare drzewa naszego dziedzictwa na wiórową papkę.

niedziela, 15 lutego 2015

O źródłach antypolinizmu

opowiadają panowie Lisiak, Michalkiewicz i Żebrowski.

czwartek, 12 lutego 2015

Skarb

Nie ma nic bardziej subiektywnego niż odczucia, ale czy nie z nich składa się nasze życie? Nie tak dawno temu przeprowadzono badania w naszym regionie, których jedno z pytań dotyczyło zadowolenia z sytuacji życiowej. I tu zaskoczenie. Okazuje się, że jesteśmy generalnie ludźmi szczęśliwymi. Najbardziej jednak zaskakujące jest to, że poczucie zadowolenia z życia nie pokrywa się z zamożnością danego miejsca. Prym w statystyce wiedzie północ regionu (Powiaty bialski, łukowski i rycki) oraz południe (Powiaty zamojski, tomaszowski i hrubieszowski). Najgorzej wypadają wschodnio - centralna część regionu (Powiaty chełmski i łęczyński) oraz południowo zachodnia rubież Lubelszczyzny w postaci Powiatu biłgorajskiego. Miasta regionu pasują się także raczej na niższych pozycjach.
W wielu przypadkach chodzi pewnie o tzw. grupę odniesienia, czyli najbliższe nasze otoczenie w oparciu o obserwację którego oceniamy sami siebie, a zwłaszcza nasz społeczny i materialny status. Wystarczy, że sąsiad kupił nowe auto, albo jego żona ma nową kreację, a już wielu z nas ma powód do frustracji. A tu jeszcze jakiś ankieter przychodzi i zawraca głowę, pytając o zadowolenie z życia... Zatem na obszarach, gdzie występuje podobny status materialny mieszkańców, zjawisko finansowej rywalizacji pozostaje uśpione.
Ale przecież satysfakcja z życia to nie tylko jego materialna strona. Mieszkańcy Lubelszczyzny to ludzie rodzinni. W obrębie familii koncentruje się większość naszego społecznego życia, dlatego też nie czujemy potrzeby tworzenia społecznych organizacji w tak dużej liczbie jak ma to miejsce na zachodzie Polski. Tam z kolei, rodzinne więzi są słabsze.
Ale powyższe przykłady i wyjaśnienia nie wyczerpują katalogu powodów, dla których jesteśmy zadowoleni z życia. Obcowanie z przyrodą, wolniejsze tępo życia na wsi, oraz to, że w przypadku gorszych warunków życia każda, nawet najdrobniejsza jego poprawa jest odbierana jako sukces, to także czynniki, których znaczenia także nie można nie docenić. Więc tak naprawdę mamy do czynienia z wyjątkowo złożonym zjawiskiem.
Szukając wyjaśnienia tego problemu, sięgnąłem przez przypadek po książeczkę moich synów pod tytułem "Idziemy po skarb", autorstwa Janoscha. Jest to historia o Misiu i Tygrysku, którzy w pewnym momencie uznali, że muszą zmienić coś w swoim życiu. Nie smakował już im gotowany kalafior z przydomowego ogródka. Zaczęła mierzić im ich egzystencja. Postanowili stać się bogaci. Wyruszyli więc na wyprawę w poszukiwaniu skarbu. Przeżyli wiele przygód, w wyniku których zdobyli i utracili upragnione bogactwo. Wrócili więc do swego domku i odkryli, że największym szczęściem jest siedzenie przed domem i jedzenie wraz z przyjacielem kalafiora przyprawionego odrobiną soli przy dziękach śpiewu ptaków i cieszenie się życiem.
Gdzieś w zakamarkach mojej pamięci tkwi słyszana wiele lat temu historia o małżeństwie, które poświęciło szmat swojego życia na poszukiwanie zatopionego hiszpańskiego galeonu z ładunkiem złota. Gdy po wielu latach odnaleźli skarb, zaczęli pławić się w luksusach i bogactwie. Po pewnym jednak czasie nabyli za sporą część swego majątku naszpikowany sonarami i innymi elektronicznymi gadżetami pełnomorski jacht i wyruszyli w dalsze poszukiwanie skarbów.
„Bo gdzie jest skarb twój, tam będzie i serce twoje” – uczy Chrystus w Kazaniu na Górze. „Nie jest ważny cel, ale droga do niego” – mawiali starożytni mędrcy, a za nimi powtarzają to współcześni spece od strategii. „W życiu piękne są tylko chwile” – śpiewał Ryszard Riedel. Być może tylko one w połączeniu z wyrzeczeniem się pragnień - jak twierdzą pospołu chrześcijanie i buddyści, oznacza prawdziwe szczęście? Może więc jesteśmy po prostu regionem ludzi mądrych, którzy wiedzą co naprawdę w życiu jest ważne?

Tekst nie najnowszy i publikowany w prasie. Po tragedii ludzi wrobionych we frankowe kredyty nabrał jednak nieco nowej aktualności. 

środa, 11 lutego 2015

Nie jedzmy kremówek!

Wszechstronny myśliciel Sir Ken Robinson twierdzi, że współczesna edukacja przypomina wróżenie z fusów. Nie wiemy nic o tym, co stanie się za miesiąc, a beztrosko „programujemy” nasze pociechy na dekady do przodu. Gdy zdamy sobie sprawę, że osoby rozpoczynające naukę w szkole odejdą na emeryturę za 60 lat, sprawa zaczyna być naprawdę poważna. W praktyce znaczna część wiedzy wtłaczanej w czasie edukacji z założenia nie będzie dla większości z nas do niczego potrzebna. Dzieje się tak dlatego, że system edukacji wymyślany w czasach oświecenia i industrializmu był w stanie przewidzieć na jakich fachowców będzie zapotrzebowanie a na jakich nie. Zmiany zachodzą tak szybko, że cała masa ludzi poszukuje kwalifikacji poza oficjalnym systemem edukacji aby trafić w rynkowe zapotrzebowanie. Pojawia się zatem pytanie, czego należy uczyć nasze dzieci?
Wiele lat temu psycholog Joachim de Posada przeprowadził ciekawy eksperyment. Podał kilkuletnim dzieciom ciastko z kremem i powiedział, że jeśli chcą to mogą zjeść smakołyka, ale jeśli odczekają piętnaście minut to dostaną drugie ciastko. Pozostawione same w pokoju z kremówką maluchy musiały przeżywać prawdziwe katusze. W świecie dorosłych czekanie dziecka przez kwadrans na słodycz, odpowiada chyba tylko oczekiwaniu młodego małżeństwa w PRL na przydział spółdzielczego mieszkania. Część maluchów nie zamierzała czekać i od razu spałaszowała ciastko. Inna grupa zdecydowała się przeżyć katuszę aby uzyskać obiecaną nagrodę. Po ponad dekadzie naukowiec odnalazł dzieci uczestniczące w eksperymencie. Odkrył wtedy interesującą prawidłowość. Okazało się, że dzieciaki, które wytrwały w oczekiwaniu na drugą kremówkę odniosły życiowy sukces. Autor eksperymentu postawił tezę, że sukces życiowy zależy od umiejętności oczekiwania na otrzymanie wynagrodzenia za podjęty trud. Być może tego właśnie warto uczyć dzieci?
Z badań przeprowadzonych w naszym regionie wynika, że występuje związek między uprawianiem sportu a wykształceniem. Innymi słowy im wykształcenie respondenta jest większe tym częściej deklaruje on swą sportową aktywność. Lecz który z tych dwóch czynników korelacji stanowi skutek, a który przyczynę? Z jednej strony można powiedzieć, że ludzie lepiej wykształceni dbają o zdrowie, a że prowadzą częściej siedzący tryb życia muszą rekompensować brak ruchu sportową aktywnością. Jednak z drugiej strony może to właśnie sport pcha ludzi w kierunku wykształcenia? Przecież uprawianie sportu zwłaszcza w młodym wieku w doskonały sposób uczy ludzi systematyczność, wytrwałości, radzenia sobie z przeciwnościami, a co najważniejsze osiągania postawionych sobie życiowych celów. Więc być może wykształcenie i sukcesy życiowe osiągają ci, którzy za młodu powąchali prochu sportowej rywalizacji? Można domniemywać, że podobnie jest z muzyką, sztuką i wszelkiego rodzaju kreatywną działalnością, które równie dobrze jak sport uczą nie spoczywania na laurach i życiowej samodyscypliny. Przecież gdyby popatrzeć na życiorysy ludzi, którzy odnieśli sukces w biznesie znajdziemy wielu muzyków, filozofów, lingwistów, a nawet takich jak Richard Branson, którzy byli beznadziejnymi uczniami i mimo ponadprzeciętnych zdolności nie zdobyli wykształcenia.

Wiedząc o tym, że planowanie kierunku edukacji młodego człowieka w dynamicznie zmieniającym się świecie i to kilkadziesiąt lat do przodu jest karkołomnym wyczynem, może warto jest postawić na te dziedziny, które zwiększą znacznie prawdopodobieństwo sukcesu? Może warto postawić na coś co w sposób uniwersalny rozwija człowieka i wszelkie edukacyjne wysiłki czyni racjonalnymi? Może warto uczyć młodych ludzi sportowej rywalizacji, filozofii, sztuki, abstrakcyjnego i krytycznego myślenia oraz samodzielnego zdobywania wiedzy, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba? Być może ukształtowane w ten sposób kadry zapewnią lepszą przyszłość naszemu regionowi, bo nie będą kopiować wzorców lecz tworzyć własne wzorce, produkty, rozwiązania i wartości? Kto wie?

Architektoniczna znakomitość XX wieku Richard Buckminister Fuller powiedział kiedyś, że wszystkie dzieci rodzą się geniuszami, a my czynimy wszystko, aby ich tego geniuszu pozbawić. Może nadchodzi więc pora na edukacyjny indywidualizm dopasowany do specyfiki geniuszu naszych dzieci, którego podstawią winna być nauka nie jeść kremówek?



Powyższy tekst ukazał się w 2012 roku w jednym z pism regionalnych. Szkoda, aby przepadł.