niedziela, 28 listopada 2010

Czy u nas jest choć JEDEN taki polityk?

Nie ma? Znaczy to, że jesteśmy skolonizowani nie tylko politycznie, ekonomicznie i medialnie, ale być może i intelektualnie. Brak elit i krytycznego myślenia? Być może to jest praprzyczyna wszelkich naszych kłopotów?

Nie mamy plany „B”

Unia sypie się w swych podstawach i tylko radykalna zmiana wizji tej utopii na bardziej prorynkową mogłaby spowodować jej uzdrowienie. Lecz na to jest już także raczej za późno, o ile w ogóle byłoby to możliwe. Najbardziej efektownym sposobem reformy tego rodzaju układów jest ich planowe rozwalenie – jak w przypadku Związku Radzieckiego. Jedno jest pewne katastrofa jest pewna nieuchronna i dość bliska. Nie ma po prostu kasy aby dalej utrzymywać ową wesołą fikcję. Nasi figuranci zdają się tego nie dostrzegać. Jeszcze do niedawna w trakcie wyborów samorządowych wszyscy od lewa do prawa, a właściwie od lewa do lewa, powtarzali co to nie uczynią za Łunijne pieniądze. Dzisiaj słyszałem jak Pan premier także tłumaczył co nie zrobi w nowym okresie programowania i jak nie wspomożone potrzebujących nowych dróg, mostów i wszelkich innych kanalizacji. Tak jakby wszyscy w koło nie zauważali rozpadu, totalnego deficytu kasy. Tak jakby nikt ich na tą okoliczność niezaprogramował. To jeden z bardziej interesujących wskaźników naszego kolonializmu. W każdym razie na pewno jakość naszych tzw. elit, ale też i samego społeczeństwa, które łyka takie kity bez najmniejszej nawet refleksji. Rozumiem system, rozumiem figuranctwo, nie rozumie jednak głupoty. Przecież dalsze generowanie długu i wszelka polityka wali z tzw. kryzysem od razu były skazane na niepowodzenie, a jednym powodem, dla którego ktoś dalej brnął tą drogą było odwleczenie katastrofy. Jest jeszcze inna możliwość. Być może o to właśnie chodzi, aby wywołać totalny krach? Po nim wszyscy zapomną o jakiś demokratycznych mrzonkach i zapanuje normalny komunistyczny totalitaryzm. Rewolucji Francuskiej także towarzyszyło rozpasanie i olbrzymie publiczne zadłużenie. Wtedy jednak chodziło o zmianę systemu i wymianę elit. Być może i tym razem bezduszne zębaty koła historii zmiotą i tych, którzy teraz udają władzę? Oczywisty byłby wtedy powód ich strachu. Lecz kto zajmie ich miejsce? Pewnie niedługo nam się to objawi.

sobota, 27 listopada 2010

Reagan i komuniści

Legenda miejska a może stara anegdota, a może i fakt historyczny głosi, jak to za na początku lat osiemdziesiątych przybył do Stanów szwedzki Premier Olaf Palme. Miał przyjąć go Prezydent Reagan. Przed oficjalnym spotkaniem postanowił dowiedzieć się nieco więcej na temat swojego dostojnego gościa. Zapytał więc jednego ze swych doradców, kto zacz. Ten mu odpowiedział, że Palme jest liberalnym socjalistą. Na co Prezydent odpowiedział: "Nie obchodzi mnie jakim jest on rodzajem komunisty".
Historia ta ma kilka różnych wersji. W każdym razie przypomniałem sobie ją, gdy przyjrzałem się wynikom wyborów samorządowych poprzedzonych falą obietnic wszelkich kandydatów. I co z tego, że wybory były prawie demokratyczne. Nie obchodzi mnie jaki rodzaj komunistów będzie mną rządził. Bo choć część z nich uważa się za gorliwych prawicowców, myślą po bolszewiku, więc co za różnica. 

piątek, 26 listopada 2010

"Dar"

Opowiadanie pod tytułem "Dar" postanowiłem usunąć. Będzie powieść. A jak! W końcu nie święci garnki lepią... 
Wszyscy, którzy nie przeczyli niech żałują i czekają na wersję rozszerzoną, z pobocznymi wątkami i jeszcze kilkoma konceptami.

wtorek, 23 listopada 2010

Potęga prostoty

Puls Biznesu opublikował informację o rankingu, według którego polski system podatkowy został uznany za jeden z najgorszych na świecie. Nie chodzi rzecz jasna o sam system, jego koszty funkcjonowania, poziom skomplikowania i organizacji, ale także o wielkość podatków. Bo jeśli znaczna część zebranych przez urzędy skarbowe podatków pochłania koszt funkcjonowania samego systemu skarbowego, to znaczy, że mamy do czynienia z niewydolną, zafundowaną nam przez polityków i urzędników machiną korupcji, wyjątków i uznaniowości. Bo jeśli o płaceniu lub nie płaceniu podatków przez podatnika lub przedsiębiorstwo decyduje to, jaką wynajmie do obsługi kancelarię prawną, to takiego czegoś nie można ocenić inaczej jak skandal. I nic dziwnego, że Papuasi z podatkami radzą sobie lepiej niż my. 

Mój bywały w świecie kolega, od wielu lat handlujący z Państwem Środka, opowiedział mi kiedyś o tamtejszej organizacji systemu skarbowego dla małych firm. W mieście powiatowym (jakieś 3 miliony mieszkańców) liczba urzędników skarbowych to jakieś 5 – 7 osób. Jak to działa? Zadziwiająco prosto. Wyobraźmy sobie firmę, która handluje rowerami. Do takiego sklepu przychodzi klient i kupuje rower. Uiszcza opłatę i bierze towar. Zamiast faktury klient otrzymuje wyrwane ze specjalnych bloczków kratki, na których jest już wpisana kwota – jak na banknotach. Jeśli coś kosztuje np. 120 juanów, klient od sprzedawcy otrzymuje dwa potwierdzenia zakupu: jeden na 100 juanów, a drugi na 20. Owe odpowiedniki faktur nie mają wskazanego towaru, stawek VAT, itd. Są po prostu dokumentem stwierdzającym, iż coś nabyto za określą kwotę. Gdy więc klienta rowerowego sklepu zatrzyma milicja i zapyta skąd go ma, to on powie, że kupił i pokaże na to dowód. No dobrze, ale mógł kupić kradziony rower, a dokument mieć z jakiejś innej transakcji, dokonanej znacznie wcześniej. Otóż niekoniecznie. Na każdej tego typu kartce jest zdrapka, a raz na tydzień jest organizowana loteria. Wygrywa ten kto ma odpowiedni numer na swojej karcie zakupu. Więc wszyscy klienci po przyjściu do domu i dowiedzeniu się jakie w tym tygodniu padły numery zdrapują pracowicie zdrapki z "faktur" z danego tygodnia. Innymi słowy zdrapana faktura jest już stara. A jak nakłonić Chińczyków do prowadzenia księgowości? Wystarczy raz na rok zrobić wielką loterię. Mamy dzięki temu pewność, że większość kupujących zatrzyma swe dowody zakupu w domu, licząc na wygraną. Ale to wszystko mało ważne. Najważniejsze jest to, że klient kupujący cokolwiek domaga się od sprzedającego dowodu zakupu ze zdrapką właśnie. Nie ma więc szarej strefy. 
A gdzie podatki? A no właśnie! Sprzedawcy rowerów faktury w bloczku kiedyś się kończą. Co wtedy? Idzie on do Urzędu Skarbowego po nowy bloczek. A oni nakazują mu zapłacić podatek za sprzedane wcześniej towary. Ot i cała filozofia. Pewnie większość zatrudnionych w owym Urzędzie pracowników to ci, którzy wydają bloczki i pobierają podatki. Podejrzewam, że niskie podatki...

Reasumując:
  • klienci chcą od sprzedawcy zdrapek,
  • ten musi więc je wydawać,
  • gdy wyda wszystkie musi zapłacić podatek.
System ten:
  • nie wymaga kontroli, 
  • steruje się sam, 
  • wykorzystuje naturalne skłonności Chińczyków do hazardu
  • jest prosty i skuteczny.
Chińczycy zdali sobie pewnie sprawę, że przy mnogości transakcji, żaden system biurokratyczny zorganizowany inaczej nie jest w stanie nad tym, żywiołem zapanować. I tam podobno jest komunizm... A to nie komunizm tylko wolny rynek. No cóż. Gdy po lasach rosnących na miejscu naszych dzisiejszych miast grasowały niedźwiedzie, oni tworzyli właśnie system służby cywilnej. Na tym polega ich wyższość nad nami? Oni nie myślą doraźnie.

Morał: bez wolnego rynku wszelkie socjalistyczne mrzonki zawsze będą nieefektywne.

Meandry demokracji

Ad vocem do poprzedniego posta. W komisji wyborczej, której prace miałem przyjemność obserwować wydano 712 kart głosowania do Sejmiku z czego po wydobyciu ich z urny i policzeniu okazało się, że 50 z nich jest czyste. Tylko jeden z głosów uznano za nieważny, gdyż opieszały wyborca najprawdopodobniej nie zrozumiał zasad głosowania i umieścił znak "x" przy jednym nazwisku ale z każdego komitetu. Ale najbardziej interesujące jest owe 50 nieskreślonych głosów stanowiących 7% wszystkich głosów. Choć informacja o tym została umieszczona w protokole na stronach PKW ze świecą szukać informacji o tym zjawisku. Wiedza taka wystawia po prostu nie najlepszą cenzurkę samym wyborom i ich organizacji. Ktoś powie: "Wyborca dostaje wielką płachtę na której widnieje ok. 200 nazwisk, a nie każdy ma przecież sokoli wzrok." Tylko, że liczba czystych kart w wyborach na wójta i do powiatu była równie znacząca. W przypadku głosowana na radnych gminnych było tych głosów zaledwie 6. A jeśli owe 7% głosujących wrzuciło do urny pustą kartę z premedytacją? Może mamy wtedy do czynienia z manifestacją? Może ci ludzie celowo postanowili zakpić z systemu? Jeśli owe 7% to wielkość o charakterze powtarzalnym w innych komisjach i regonach - a podejrzewam, że tak - to mamy do czynienia z siłą, która mogłaby po instytucjonalizacji dostać się do sejmików. I tu pojawia się problem. Taka siła polityczna olewa system podobnej jak ci, którzy w ogóle nie poszli głosować. Przy frekwencji 46% i 7% nieważnych głosów „realna demokratyczna wartość sprawcza” głosujących wynosi zaledwie 39%! O jakiej zatem demokracji rozmawiamy, gdy niespełna 40% decyduje o reszcie, a ta reszta ma gdzieś ten system? Bolszewicy powiedzieliby: Wprowadźmy zatem obowiązkowe wybory! Niedoczekanie!

Na stronie PKW przedstawione są dane dotyczące frekwencji. I znowu - jak w przypadku wyborów prezydenckich - okazuje się, że w regionach „PiSowskich” frekwencja wyborcza była znacząco wyższa niż w tych gdzie, tryumfuje światła i postępowa PO. Czy to znaczy, że „oszołomy” są bardziej demokratyczni od światłych i postępowych? Oczywiście, że tak. Tylko, że owe „oszołomstwo” to tylko stereotyp podobnie jak „światłość i postępowość”.

edit:
Dotarłem do danych PKW odnośnie nieważności głosów do Sejmiku. Okazuje się, ze jest gorzej niż myślałem. W niektórych okręgach poziom tego typu głosów wynosi prawie 15%! Warto przyjrzeć się jak wygląda to zjawisko w innych regionach. 

poniedziałek, 22 listopada 2010

Korzenie traw

"Gdybym był kobietą na okrągło chodziłby w ciąży, bo nikomu nie potrafię odmówić" - zwykł mawiać pewien zapomniany nieco amerykański prezydent. Podobnie i ja nie mogłem odmówić i uległem w końcu namowom pewnego lokalnego komitetu wyborczego. Upatrzono mnie jako idealnego męża zaufania. I nic nie pomogły moje tłumaczenia, że demokracje zwłaszcza w jej obecnym fasadowym modelu bez okręgów jednomandatowych mam z zasady w dalekim poważaniu. Zaraz padły z ust komitetu odbite niczym echo moje niedawne słowa o korzeniach traw... No cóż, poza tym pewnym ludziom się nie odmawia. Tak więc powodowany nieco ciekawością, jak działa od środka postdemokracja i w imię leninowskiej zasady: "ufaj i kontroluj", zgłosiłem się z samego rana do wyznaczonej mi komisji. Pokazałem Przewodniczącemu Komisji stosowne listy uwierzytelniające. Ten po ich obejrzeniu powiedział, że jak chcę to mogę sobie siedzieć i patrzeć. I zaczęło się organizowanie i improwizacja. Najpierw sprawdzono komisyjnie, czy urna jest pusta, po czym Pan Przewodniczący postanowił ją zaplombować, to znaczy zakleić. Pojawił się pewien problem. W przygotowanym wcześniej zestawie składającym się ze wszystkiego co szanownej komisji byłoby niezbędne do pracy zabrakło kleju. To co pierwotnie Pan Przewodniczący uznał za klej, okazało się czerwonym tuszem do pieczątek. W efekcie niefortunnej pomyłki nie tylko urna nie miała plomby, ale była cała czerwona. Zapanowała chwila konsternacji. Przecież powszechnie wiadomo, że wybory w naszym kraju przebiegają bezkrwawo, a tu nie wiadomo co. Jeszcze któryś z wyborców pomyślałby, że w urnie znajdują się czyjeś zwłoki? Na szczęście niezawodny Pan Przewodniczący znalazł ukryty przez sprzątaczkę gdzieś w zakamarkach lokalu wyborczego, który na co dzień jest szkolną świetlicą płyn do mycia okien. Za plombę posłużyła kartka ostemplowana dookoła i przyklejona taśmą pakową. Tak widać tusz też się przydał. I w ten sposób demokracja została ocalona pięć minut przed otwarciem lokalu.
Gdy wróciłem z długich wagarów, urna była już pełna, ale to nie z powodu frekwencji.
Postępy demokratyzacji naszego życia maja to do siebie, że ich głównym przejawem jest zwiększenie ilości kart wyborczych oraz ich formatu. Tak więc po pewnym czasie nie było w urnie miejsca. Pan Przewodniczący wykonał jednak kilkadziesiąt rytmicznych ruchów biodrami i rozbujał urnę. Takiego czegoś nie powstydziłby się nawet wprawny gwiazdor filmów określonego gatunku. Dzięki temu demokratyczny urobek uleżał się, uspokoił i nie było już żadnego oporu przed nowym demokratycznym urobkiem. Potem była już tylko nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Z całej tej demokratycznej przygody to właśnie było dla mnie największą nauczką, bo o demokracji miałem wiele określeń, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jest nudna. A potem już tylko arytmetyka na poziomie pierwszych klas podstawówki i do domu.

Ostatnim akordem było rozdanie kopert z pieniędzmi, na które zresztą wszyscy członkowie komisji z utęsknieniem czekali. Bo demokracja demokracją, ale nikt za darmo jej przecież nie będzie robić...

P.S.
Około 7% głosów były to głosy nieważne. Przeważnie ich nieważność polegała na tym, że wyborcy wrzucali czystą kartę do głosowania. 7% to olbrzymia liczba! Ta informacja jakoś nie przebija się w mediach. Jeden wyborca skreślił całą listę w formacie A3. Tak się niefortunnie złożyło, że obie kreski jego skreślenia skrzyżowały się w kratce przy nazwisku jakiegoś szczęściarza. Ten głos by ważny.

sobota, 20 listopada 2010

Kto i pod czyje dyktando układa takie przepisy?

Trwa wyborcza cisza więc od polityki jak najdalej. Choć mój blog znajduje się na amerykańskim serwerze, więc krajowa cisza wyborcza mnie nie dotyczy, ale... Więc trochę z innej beczki. Wczoraj w kościołach odczytano fragment Ewangelii o tym jak to Chrystus wypędził ze świątyni handlarzy. Wydarzenie to musiało być doniosłe, bo (o ile mnie nie myli pamięć) zostało opisane przez wszystkich czterech ewangelistów. Jest to także chyba jedyny przypadek w Piśmie Świętym, kiedy Chrystus stosuje przemoc. Chrystus twierdzi także, że świątynia stała się "jaskinią zbójców". Można powiedzieć, że jest to zapowiedź nowego porządku jaki ma on wprowadzić. Można też zachowanie Jezusa interpretować jako konieczność oddzielenia sacrum od profanum. A dla mnie to proroctwo. Chrystus wygoni globalną lichwę, która organizuje się od przeszło 200 lat.
Każda rewolta doprowadzająca do rozpadu tradycyjnych społecznych więzi jest jej sprzymierzeńcem, a największym wmawianie ludziom, że im się coś należy. Przez to politycy licytują się w obietnicach, a potem zadłużają swych wyborców spełniając ich kaprysy. I tak się nakręca globalna spirala niewolnictwa. A wszystko w majestacie prawa, które także podległo politycznie poprawnej mutacji. Kto nie wierzy niech uważnie przeczyta ar. 4 Prawa Zamówień Publicznych:
"Art. 4. Ustawy nie stosuje się do:
[...]
  2)   zamówień Narodowego Banku Polskiego związanych z:
a)  wykonywaniem zadań dotyczących realizacji polityki pieniężnej, a w szczególności zamówień na usługi finansowe związane z emisją, sprzedażą, kupnem i transferem papierów wartościowych lub innych instrumentów finansowych,
b)  obrotem papierami wartościowymi emitowanymi przez Skarb Państwa,
c)  obsługą zarządzania długiem krajowym i zadłużeniem zagranicznym,
d)  emisją znaków pieniężnych i gospodarką tymi znakami,
e)  gromadzeniem rezerw dewizowych i zarządzaniem tymi rezerwami,
f)  gromadzeniem złota i metali szlachetnych,
g)  prowadzeniem rachunków bankowych i przeprowadzaniem bankowych rozliczeń pieniężnych;
  3)   zamówień, których przedmiotem są:
a)  usługi arbitrażowe lub pojednawcze,
b)  usługi Narodowego Banku Polskiego,
c)  (uchylona),
d)  (uchylona),
e)  usługi w zakresie badań naukowych i prac rozwojowych oraz świadczenie usług badawczych, z wyjątkiem usług w całości opłacanych przez zamawiającego, zamawianych w celu prowadzenia jego własnej działalności, których rezultaty stanowią wyłącznie jego własność,
f)  dostawy i usługi, do których stosuje się art. 296 Traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską,
g)  nabycie, przygotowanie, produkcja lub koprodukcja materiałów programowych przeznaczonych do emisji przez nadawców radiowych lub telewizyjnych,
h)  zakup czasu antenowego,
i)  nabycie własności nieruchomości oraz innych praw do nieruchomości, w szczególności dzierżawy i najmu,
j)  usługi finansowe związane z emisją, sprzedażą, kupnem lub transferem papierów wartościowych lub innych instrumentów finansowych, w szczególności związane z transakcjami mającymi na celu uzyskanie dla zamawiającego środków pieniężnych lub kapitału;
  4)   umów z zakresu prawa pracy;"

Innymi słowy, byle inspektorzyna w gminie ścigany jest przez przeróżne służby za zakup bez przetargu paczki ołówków, ale można spokojnie poza ustawą zaciągnąć kredyt na 20, 50 miliardów i nikt nawet nie piśnie. A może jest ktoś kto takie usługi jest w stanie oferować taniej? Ależ oczywiście że nie ma, więc po co to zamieszanie?

Pytanie tylko kiedy nadejdzie ten, który powywraca stoły i pogoni na cztery wiatry lichwiarzy z naszej świątyni. Pytanie tylko, czy świątynie są jeszcze nasze, bo kamienice (w odróżnieniu od ulic) nie były nigdy.

Klasyk

Oczywiście warto wygospodarować parę godzin i obejrzeć całość. Dla tych, którzy jednak tego czasu nie mają bo muszą ciężko pracować, Friedman w pigułce:
Korporacje to nie wolny rynek. To parodia stworzona właśnie przez jego niedosyt.

czwartek, 18 listopada 2010

Teraz już wiem, czego wystraszył się salon

tego:

Lud wyszedł na ulice. A to tylko jedno miasto...

"jestem zmęczony, błagam"


No cóż, lewactwo zawsze oparte jest na kłamstwie lub zwyczajniej ignorancji

środa, 17 listopada 2010

Na bezczelna

Kiedyś gdy byłem małym chłopcem pewien zawodowy emerytowany złodziej mieszkający obok mnie powiedział mi następujące słowa: „Pamiętaj, nie jest sztuką ukraść tak żeby cię nie złapali, sztuką jest ukraść tak aby nikt nie wiedział, że zginęło.”: Faktem jest, że wiedział co mówi ów mistrz doliniarski. Nigdy nie siedział, a ponoć w czasach swej zawodowej aktywności potrafił wycinać w lwowskich tramwajach plecy od kożuchów…
Przypomniałem sobie te słowa gdy dowiedziałem się, że rząd planuje radykalne zmniejszenie, lub całkowitą rezygnację z dokonywania wpłat części naszych ZUSowskich składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Pieniądze w OFE mają na siebie zarabiać i (tu przepraszam za uproszczenie) są w pewnym sensie naszymi własnymi pieniędzmi, bo trafiają na indywidualne (co prawda wirylne, ale zawsze) konta. W tej chwili wszystko lub zdecydowana większość trafiać będzie do wspólnego Zusowskiego koryta. Innymi słowy, ktoś bez naszej wiedzy i zgody w medialnym zamieszaniu bezczelnie kradnie nam co najmniej 4% lub 7% naszych dochodów, które i tak są nam zabierane, ale na pewno do nas nie wrócą. A ludzie siedzą cicho. Mają to gdzieś, nikt nawet nie piśnie, zajęty walką o przeżycie i ogarnięty ogólnym obrzydzeniem do polityki. 
Perfidia tej decyzji ma jeszcze jeden, poza złodziejski wymiar. Decyzja została podjęta po cichu w czasie największej wyborczej zadymy, aby umknąć przeciętnemu Kowalskiemu. Przecież rząd nie może z jednej strony mówić, że jest dobrze i uprawiać propagandę sukcesu, a z drugiej mówić ludziom, że sytuacja państwowych finansów jest katastrofalna. Co ciekawe, jest to kolejny przypadek zastosowania tej samej sztuczki przez Pana Ministra Rostowskiego. Wcześniejszy, dokładnie taki sam „numer” został zastosowany odnośnie kredytu na 20 miliardów Euro z Międzynarodowego Funduszu Walutowego tuż przed prezydenckimi wyborami. Opisałem to tu
Jaką zatem szkołę kończyli nasi figuranci, że znają tak do perfekcji tajniki złodziejskiej sztuki? Jedno jest pewne: w odróżnieniu od mojego sąsiada, (z którym życie obeszło się w czasie wojny dość brutalnie przez co odkupił grzechy swej młodości) ONI na pewno wcześniej czy później pójdą siedzieć. 

Postpolityka

Brak jakichkolwiek programów wyborczych na plakatach pokazuje, że w głównym nurcie polityki wszystko jest już wiadomo, wszyscy wszystko wiedzą, a programy byłyby tylko niepotrzebnym mieszającym w głowach wyborcom dodatkiem. Rozpoczął się za to festiwal obietnic, charakterystyczny dla neobolszewickiej postdemokracji. Z plakatów spoglądają na nas coraz to piękniejsze twarze, coraz lepsze są zdjęcia, coraz chwytliwsze są sztuczki. Jeden kandydat przedstawia się jako Bond, jedyną zaletą innej kandydatki jest to że jest ruda i bezczelnie pisze na swych plakatach: „Ruda do Rady”. W innym jeszcze miejscu spogląda na nas przeurocza piękność (na załączonym zdjęciu). Okazuje się, że to była Miss. Ta z kolei na plakacie nie musi nic pisać. I może to dobrze. Gdyby otworzyła usta czar mógłby prysnąć. Kandydatka ma 19 lat, a więc posiada doświadczenie i wystarczającą wiedzę, aby reprezentować swych wyborców. Umieszczenie jej na listach w sensie politycznym jest absurdem, ale w sensie postpolitycznym wydaje się słusznym nabijającym głosy zabiegiem. Co zatem nas czeka za cztery lata? Może z bilbordów lub coraz powszechniej wykorzystywanych telebimów spoglądać na nas będą gołe biusty? Ot taka postdemokracja! 

P.S.
Pewien znany polityk po czternastu latach włóczenia się po sądach wygrał w końcu proces z Agorą o zniesławienie. Media jakoś o tym specjalnie nie wspomniały. Jak widać można dopiąć swego, tylko że 14 lat to nie co za długo dla wielu zniesławionych. I tak do postdemokracji można dołączyć postetykę. Tę medialną oczywiście. 

wtorek, 16 listopada 2010

Fetysz czyli no to się narobiło

Mamy wreszcie upragnionego pierwszego gejowego Rzeczypospolitej. Aby nim zostać trzeba było przejść inicjację policyjnych pałek i w ten sposób w oczach salonu stać się męczennikiem. Bo bez męczenników nie dokona się żadna rewolucja. Ale z gejogo nigdy nie da się zrobić prawdziwego męczennika. Bo co to za cierpienia? Złamany paznokieć, albo obcas od szpilek. Nie dość, że chłopcy w mundurach chcieli zrobić mu dobrze i ochronić nieszczęsnego sodomitę od tłumu „chomofobów”, to jeszcze się odgraża i paraduje po telewizyjnych studiach w ortopedycznym gorsecie. A fe. 
Dobra, żarty na bok.

Oglądałem wczoraj w jakiejś TV debatę między tą że ofiarą policjantów homofonów, a byłym posłem Bosakiem. O ile „Pan” w gorsecie był żałosny i śmieszny, o tyle poseł Bosak wypadł całkiem przekonywująco. Najczęściej powtarzanym argumentem było to, iż marsz 11 listopada był marszem faszystowskim. Bo przecież faszyści nie lubią gajówek. A to jest nieprawda. Co więcej w łonie NSDAP istniała silna grupa sodomitów. Co więcej nie jaki Ernst Röhm – wysoko postawiona w nazistowskich strukturach persona, był nie tylko  zadeklarowanym sodomitą ale uwielbiał też ze swoimi chłopakami z SA zabawiać się na pewnej romantycznej wyspie. Tak więc gajówki uwielbiają faszyzm - jak pisał Waldemar Łysiak.

Są więc dwie możliwości: Albo marsz był rzeczywiście faszystowski i sodomici mają pretensję o to, że nie wzięli w nim udziału, albo marsz był całkowicie normalnym pochodem sił patriotycznych i wolnościowych, a sodomici rozpaczają teraz, że nie był faszystowski. Oczywiście pierwsza alternatywa jest wykluczona, gdyż faszyzm jest ideologią lewicową. Pozostaje tylko zatem ta druga ewentualność. Przemarsz takich młodych dziarskich chłopaków w eleganckich mundurach i długich błyszczących butach to byłoby coś!

I znowu przeciętny leming ma pomieszanie pojęć. I pewnie o to w tym wszystkim chodzi.

niedziela, 14 listopada 2010

Tak rodzi się bolszwicka tolerancja

Tak powstaje faszyzm. Historia lubi się powtarzać...


Mapa do mądrości

Ostatnio media obiegła informacja, że oddział armii nikaraguańskiej zaatakowały niewielki fragment Kostaryki. Wszystkiemu ponoć zawinił błąd na mapach googla, które tenże skrawek ziemi wskazywały jako terytorium Kostaryki. Potem była medialna wrzawa i – jak znam życie – usilne poszukiwanie sposobu na taktowne „wyprostowanie” sprawy. W świecie GPSów mierzących ziemię co do milimetra aż trudno uwierzyć, że ktoś posługuje się googlem do podjęcia decyzji o wojnie. 
Oczywiście podejrzewam, że media zrobiły z igły widły. Obszar pewnie jest nie zamieszkany, człowiek pojawia się tam raz na parę miesięcy, a żołnierze byli nieświadomi, że tworzą wojskowy konflikt. Ale fakt jest faktem. Żeby jeszcze nie tłumaczyli się, że mapę wzięli z googla, to pewnie świat o całej sprawie dawno by zapomniał. A tak mamy pierwszy w historii konflikt militarny, który ze świata wirtualnego przeniósł się na rzeczywisty. Oczywiście prawdziwe konflikty militarne  zaczynają się od filozofów, którzy mają inny sposób patrzenia na świat. Gdyby nie marksistowskie urojenia wielu milionom ludzi zaoszczędzono by cierpień.
Czym jest prawda? To zgodność myśli z rzeczywistością? A jeśli rzeczywistość jest wirtualna? Wtedy nie tylko zniekształca „prawdziwą” rzeczywistość ale też kształtuje myśli milionów ludzi błędny sposób. Mamy wtedy wiele rzeczywistości wiele prawd, a tak na prawdę wszelkie wywołane nimi konflikty dokonują się wyłącznie w zniewolonych umysłach zatrutych przez media. Ideologia zwalnia z myślenia tak jak google zwolniło dowódcę oddziału armii nikaraguańskiej z obserwacji słupów granicznych (których pewnie tam nie ma). Opieka społeczna zwalnia nas z odpowiedzialności za najbliższych i sąsiadów. Uśmiechnięty premier, który jest równie wirtualny jak granice w amazońskiej dżungli zwalnia nas z troski o kraj lub to co po nim zostało. 
Jakiś czas temu czytałem historię człowiek, który miał martwicę w obu odmrożonych nogach. Niezbędna była natychmiastowa operacja dla ratowania mu życia. Pacjent nie udzielił na to zgody. Opieka społeczna w trybie pilnym skierowała sprawę do sądu. Sąd wydał wyrok: "Obcinać". I pewnie tak by się stało, gdyby nie lekarze, którzy odmówili wykonania operacji wbrew woli umierającego pacjenta. I wtedy okazało się, że SĄD SIĘ POMYLIŁ. Nikt – nadal – nie ma prawa decydować o tym czy komuś ratować życie czy nie. Nikt nie jest w stanie podjąć – puki co – decyzji o operacji za świadomego i poczytalnego pacjenta. Oczywiście sądzę, że jeszcze dekada dwie postępu w posępnie i runie ten ostatni bastion naszej wolności. Wszak jest tak w programie Huxleya, więc czemu ma się stać inaczej. Człowiek oczywiście umarł. Ale umarł jak chciał – z nogami, które traktował jak fragment siebie samego. Gdzie tkwi istota tej sprawy? Sąd uznał a priori, że najwyższą wartością jest życie człowieka. Nie biorąc pod uwagę, że mogą być jakieś inne wartości. Tak samo myśleli pewnie ze piętnaście lat temu żołnierze holenderscy w Bośni, których wzięła do niewoli garstka wyrostów. Wszak nie po to szli na wojnę aby stracić własne życie. 
Przejrzałem zgromadzone przez ostatnie dni ulotki wyborcze wszelkich kandydatów w samorządowych wyborach. Ileż tu różnych prawd! Ileż tu wirtualnych światów! Ileż tu głupoty! To już chyba ostatni garnitur figurantów, bo większość nie potrafi nawet sklecić zdania. Jakaś staruszka przekonuje mnie, że przeprowadzi inwestycje godne Szanghaju, gdy tymczasem największym dla niej wyznaniem będzie dożycie do końca kadencji po ewentualnym wyborze. Inna młódka przekonuje mnie, że zna doskonale problemy mieszkańców bo skończyła studia politologiczne. Ale to wszystko matrix. Prawdziwa polityka jest poza polityką, prawdziwa władza jest poza systemem. A to co obserwujemy to zasłona dymna legitymizująca tylko podejmowane poza tą zasłoną decyzje. Tak wygląda świat post-demokracji. Ja to wiem. A ona nie. Nawet gdyby wiedziały wszczepiona polityczna poprawność nie poswawoliłaby powiedzieć im prawy. Do tego trzeba być odważnym.   One kandydatki wraz z hordą innych potencjalnych funkcjonariuszy systemu politycznej prestidigitacji zakładają za mnie mierząc świat swoją miarą, że gdy powstanie system odprowadzania gówien z naszych chałup osiągniemy niemalże nirwanę. To że pracownicy socjalni pracujący w gminie za chwilę będą mieli prawo inwigilowania mojej rodziny nie jest już przedmiotem ich zainteresowania. Tymczasem dla mnie najważniejsze jest, żeby nikt nie narzucał mi swojej wizji świata i nie wchodził z butami w moje życie. 
Do określenia co jest dobre a co złe wystarczy dekalog. Do poznania prawdy wystarczy poznanie rzeczywistości takie jaka ona jest. A do tego niezbędna jest suma zmysłowych doznań, rozum i doświadczenie – także to które przekazali nam nasi przodkowie. To wszystko razem Einstein nazwał kiedyś mądrością.

piątek, 12 listopada 2010

Wolniewicz o godności

Nieco przez przypadek znalazłem świetny, doskonały wykład prof. Bogusława Wolniewicza o godności. Chociaż od jego wygłoszenia minęły niespełna dwa lata, jak wszystko co wartościowe z czasem zyskał a nie stracił na swym znaczeniu. O konieczności wsparcia Izraela w wojnie z Islamem, o politycznej poprawności i wykorzystywaniu instytucji przez tę mutację bolszewizmu i wreszcie o oszukiwaniu mas przez polityków. A wszystko jak to zwykle bywa poprzez wypaczenie znaczenia pojęć. A wszystko to w niewinnym wykładzie o jednym słowie: "godność". Naprawdę gorąco polecam.

czwartek, 11 listopada 2010

Studium chamstwa

Po mimo upływu kilku dekad od powstania tych filmów nic się zarówno w kwestiach donosicielstwa, osobistej kultury, jak również w metodzie obsadzania publicznych stanowisk nie zmieniło. Doszło do tego chamstwo wtórne, pospolite. Bo gdy można wszystko i nie ma powodów do maskowania można ujawnić to co w duszy gra. Najgorsze jednak jest chamstwo ukryte nieudolnie naśladujące dworskie maniery. Powstaje wtedy przedziwna, groteskowa hybryda. 

Święto hipokryzji

Dlaczego? A czy hipokryzją nie jest obchodzenie Święta Niepodległości w kraju, który niespełna rok wcześniej formalne ją utracił? Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego nie ma już mowy o jakiejkolwiek niepodległości. W świetle Traktatu powstało nowe państwo: Unia Europejska. Choć Unia w dokumencie nie jest nazwana państwem, po posiada wszystkie jego cechy, a okres w którym żyjemy jest okresem przejściowym. Co więc stanie się ze Świętem Niepodległości po owym okresie? "Zostanie przekształcone pewnie w Europejskie Święto Niepodległości, bo nic w przyrodzie nie ginie, a tego dnia skończyła się przecież we wszystkich krajach Unii I Wojna Światowa. Potem był już "trudny proces integracji", który napotykał na różne przeszkody. Pierwsza jej próba dokonana przez socjalistę Hitlera zakończyła się niepowodzeniem." - Jak widać lemingom można sprzedać wszystko tylko trzeba to odpowiednio dobrze opakować. 
A oto inny przykład. Co tak naprawdę wydarzyło się 11 listopada? Zakończyła się I Wojna Światowa i Rada Regencyjna przekazała niejakiemu Piłsudskiemu po jego powrocie do Warszawy dzień wcześniej zwierzchnictwo nad armią. O.K. Ale armia już istniała, a o niepodległości nie ma tego dnia ani słowa. Tym czasem od 7 października Polska była już niepodległym państwem. W załączeniu skan Monitora Polskiego z tego dnia z deklaracja niepodległości Rady Regencyjnej, która powiedziała: "Polska zjednoczona niepodległa" i nikt ich do tego nie zmusił. Oni pierwsi zerwali kajdany. To Rada Regencyjna jest właściwym ojcem naszej utraconej już niepodległości. Jest tylko jeden problem. Rada Regencyjna - jak sama nazwa wskazuje jest po to aby wybrać króla. I tu jest cały problem i dlatego pewnie historia jest tak bezczelnie zniekształcana: Polska od 7 października do 14 listopada była formalnie królestwem. I to się nie podoba pewnie szczególnie wszelkiej maści socjalistom. Samo święto zostało wymyślne przez piłsudczyków dla celów propagandowych dopiero w 1937 roku i jak sądzę musiało wywołując wielkie kontrowersje. W przeciwnym razie nie trzeba byłoby wprowadzać ustawy o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego.

Po co więc czcimy to święto? A no po to, aby utwierdzić oślepionym patrzeniem w TVN masom, że niepodlegli jesteśmy. Wtedy nikomu nie przyjdzie do głowy coś tak niedorzecznego jak myślenie, że może być odwrotnie. Bo jesteśmy w politycznej niewoli Unii Europejskiej, gospodarczej Niemiec, finansowej lichwiarskiej międzynarodówki. Do tego Rosja odbiera nam resztki godności. Czy to niewystarczająca lawina hipokryzji? Ale zawsze można powiedzieć, że jesteśmy niepodlegli, bo za takich się uważamy. Dla mnie to jednak za mało. Wczoraj w Trybunale Konstytucyjnym została pogrzebana sprawa skargi Posła Macierewicza w sprawie niezgodności Traktatu Lizbońskiego z Konstytucją.  Ostatnia nadzieja upadła. Więc świętujmy!

Być może powrót króla jest tym czego nam potrzeba? Na razie należy - jak sądzę - przywrócić należyte godnie miejsce w historii Radzie Regencyjnej. Ci wspaniali ludzie zasłużyli na to.

środa, 10 listopada 2010

System samo-zniewolenia

Jak markietanki za dawnym wojskiem, tak za wszelkiej maści politykami podążą tabuny ich dworaków opanowując wyrwane politycznym przeciwnikom instytucje. Wystarczy zmiana władzy, aby zaczęły się od początku tworzyć skomplikowane piramidy władzy i zależności. W środku takich molochów też huczy jak w ulu.  Bo większość chce się pod kogoś podwiesić, znaleźć dojście, znaleźć się w czyjejś orbicie i poczuć się bezpiecznie. A przecież nowa władza ma też swoje etatowe potrzeby, bo trzeba spłacić przedwyborcze długi i zobowiązania. I tak od niepamiętnych czasów pierwszej komuny potrzebne i nie potrzebne urzędy i instytucje okupują całe biurokratyczno-polityczne dynastie. Wyspecjalizowały się one - niczym organizmy w wyniku ewolucji - w biurokratycznej sztuce przetrwania znajdując sobie "ekologiczne nisze" w swej pseudo-aktywności. Pomysł powołania samorządów tylko zdecentralizował ten proceder. W znacznej ilości wiejskich gmin największym pracodawcą jest urząd gminy wraz z podległymi instytucjami. Więc czego się dziwić, że raz na cztery lata świat lokalny ogarnia wyborcza gorączka połączona z niepokojem u jednych i nadzieją u drugich. A wszystko to za pieniądze nieświadomych niczego podatników. A i tak poza kacykami i ich koteriami nic się nie zmieni. Należy zmienić system, należy anulować znaczną część kretyńskich, nikomu nie potrzebnych, a jedynie pętających społeczną aktywność praw. Na pierwszy ogień powinno pójść Prawo Zamówień Publicznych, które tylko z pozoru niwelujące korupcję. Tak naprawdę przepisy te tworzą tylko pożywkę dla całej masy specjalistów, kontrolerów i audytorów podbijając ceny zamówień, spowalniając czas inwestycji i ograniczając konkurencyjność. Ale to marzenia ściętej głowy. Właśnie tworzą się nowe "pożywki", które przy okazji rozbijają rodzinę i powodują, że system jak nigdy dotąd wejdzie z butami w nasze prywatne życie. Ale wszystko do czasu. Łańcuch jest tak mocny jak jego najsłabsze ogniwo, a gdy system administracyjnego nacisku ma więcej ogniw, tym większe prawdopodobieństwo, że pęknie. W końcu ile są w stanie wytrzymać coraz bardziej zniewoleni ludzie kiedyś zwani obywatelami? 

wtorek, 9 listopada 2010

Paradogmat

Mój przyjaciel zauważył dzisiaj z niezwykłą trafnością, że wolność ma naprawdę sens tylko wtedy, gdy jest wywalczona, wydarta a nie podarowana. Jeśli ktoś daruje nam wolność to nadal jesteśmy niewolnikami tego kto nam ten wolność podarował. Cała perfidia tak zwanego „odzyskania wolności” w roku 1989 polegała na tym, że zrobiono wszystko aby wyglądało to tak, że tę wolność wywalczyliśmy. Tylko wtedy byliśmy skłonni w nią uwierzyć. I tak się stało.
Wolność i jej odzyskanie to chyba największy paradogmat III RP. Jej podwalina i bezwzględna niepodważalna prawda. Bo paradogmat różni się tym od naukowego paradygmatu, że jest pospolity, działa podskórnie i bardziej perfidnie wciska się w umysły definiując świat. To połączenie paradygmatycznych prostych prawd z populizmem miejskiej legendy. Paradogmatów jest jeszcze kilka: ekologia, polityczna poprawność oraz wiara, że wszystkie nasze problemy rozwiąże niewolący nas system. A tak naprawdę on jest sam dla siebie i niczego poza sobą nie potrzebuje. Tak powstaje nowy radziecki człowiek wychowany na paradogmatach zastępujących własne myśli.
W firmie pojawiła się studentka praktykantka. Z rozbrajającą szczerością stwierdziła, że nic nie umie. Gdy zaproponowano jej przeczytanie kilku książek, ta z jeszcze bardziej rozbrajającą szczerością oświadczyła: "Chciałabym robić coś pożytecznego, a nie czytać książki". Może już wszystko stracone?

Z naiwnością dziecka twierdzę mimo wszystko, że jeszcze nie.

sobota, 6 listopada 2010

Komentarz pod pewnym artykułem

Cóż komentarz lepszy od samego artykułu...
PO i POpieracze oraz całe lewactwo z sodomitami włącznie to Volksdeutsche czwartej grupy (12)
WP. (77.223.240.xxx) 06.11.10, 11:04
PO i POpieracze oraz całe lewactwo z sodomitami włącznie to Volksdeutsche czwartej grupy - Butwienie zdrowego rozsądku i kompleks niższości obecne wciąż u tzw. wykształconego Polaka są kluczem do rozumienia naszego kraju. Jednym z elementów charakterystycznych polskich elit (w najszerzej pojętym znaczeniu) jest nielubienie polskości; nieszanowanie polskiej tradycji, nielubienie polskiego sąsiada, pogarda dla polskiego chłopa, ergo: nielubienie siebie samego – niskie poczucie własnej wartości. Jest to zjawisko typowe nie tylko dla Polski, ale dla wszystkich krajów pobitych; jest nie tyle rezultatem systemu komunistycznego, w którym Polska była przez 40 lat zatopiona, co braku niepodległości; co przekonania o zacofaniu i poczucia klęski. By dany kraj mógł normalnie jako państwo funkcjonować, jego elity muszą widzieć wartość w jego kulturze i tradycji. Kiedyś w PRL-u śmialiśmy się z rusko/sowieckiej megalomanii, która kazała Rosjanom czy ludziom sowieckim przypisywać sobie wszystkie odkrycia geograficzne, naukowe oraz pierwszeństwo we wszystkim, czego tylko dotknęli. Było to może żenujące, może śmieszne, ale w kilku pokoleniach Rosjan zaszczepiło przekonanie o wielkości swego narodu. Ta szczepionka, pomimo upadku sowieckiego truchła, uodporniła ich na dołujące kompleksy i do dzisiaj pozwala działać z rozmachem, bez oglądania się na innych. U Polaków rozmach działania widać tylko u nielicznych tych, którzy zdołali zrzucić niewolniczy garb. W społeczeństwach pobitych, pobicie domaga się racjonalizacji – jeśli zniewolenie trwa za długo, zaczynamy winić siebie i wierzyć we własną słabość. Droga do osobistego sukcesu i wyzwolenia wydaje się wówczas polegać na pozbyciu się tego balastu – wyrzucenia cierpiętniczej Polski klęsk za okno szybko jadącego pociągu własnego życia. Tak właśnie uczynił kiedyś premier obecnego polskiego rządu Donald Tusk, który w odpowiedzi na ankietę tygodnika „Znak” w 1987 roku wprost pisał : Jak wyzwolić się z tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać… Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem! Wrogowie troszczą się na co dzień, by to przekonanie w polskiej elicie nie zgasło. O ile więc silne narody kształcą własną elitę w przekonaniu o swej wartości i wielkości, o tyle tym podbitym funduje się wspominki zaprzeszłych zwycięstw lub cierpiętnicze rozpamiętywanie klęsk. To zapobiega wychowywaniu elity z prawdziwego zdarzenia - takiej, która nie tylko zdolna jest gardłować przy piwie – lecz tej działającej, broniącej interesów narodowych, organizującej, produkującej, walczącej zbrojnie gdy trzeba; kiedy ktoś chce nałożyć ekonomiczne czy polityczne kajdany. Gdy pobicie trwa długo – kilka pokoleń elit ulega demoralizacji. Podobnie jak niszczy człowieka wiszenie u cudzej klamki, tak wyniszcza go polityczna niemoc; kaftan, w którym nie musi podejmować istotnych decyzji i brać odpowiedzialności. Polska była w niewoli. Kilka pokoleń Polaków uczono, że gdy nie pytają, „czy im wolno?”, dostaną po łapach. Zniszczono instytucjonalne tradycje wolności. A na dodatek, ludzie administrujący polskim obszarem mieli często z Polską mało wspólnego i gardzili Polakami. Dla młodych, prężnych chcących działać, Polska skojarzona została z klęską, zacofaniem, nienormalnością. Ludzie tacy, niczym Volksdeutsche czwartej grupy, chętnie wstydliwie własną polskość chowają do kuferka, byle tylko móc się skumplować z bogatszymi, odnoszącymi sukcesy przedstawicielami innych nacji, oferującymi pole do popisu. Polskie nielubienie siebie to powód, dla którego dzisiaj tak łatwo można Polaka sprostytuować; wybić mu z głowy sen o Polsce, oferując „realne geopolitycznie” możliwości pracy i udział w cudzym sukcesie. A więc nie dość, że byliśmy bici i gwałceni, to jeszcze po tzw. odzyskaniu niepodległości tych wychylających głowę ponad powierzchnię bajora okupacji, zadeptały nasze własne „autorytety”, wytykając zacofanie, nieokrzesanie fanatyzm i co tam jeszcze się przykleiło. Państwa rodzą się, podnoszą ku świetności i umierają. Polska jako państwo zginęła umarła dawno temu, żyła jednak jej wielka idea, żył duch Polski. Tę nadzieję celowo tłamsili przez minione 20 lat ludzie, którzy choć mówią po polsku, boją się Polaków. Nigdzie nie jest napisane, że Polska musi trwać. Nie musi. Polska to wola Polaków, jeśli Polska Polakom nie jest potrzebna, pozostanie po niej jedynie lokalny koloryt, gdzieś na pograniczu starcia interesów Rosji i Niemiec. Jeśli nie zdołamy się na nowo polubić, możemy już dzisiaj zacząć myśleć o Volksliście. Polen kaputt.
http://www.polskatimes.pl/forum/watek/69046,1002.html

piątek, 5 listopada 2010

Pi - Ar czyli kamizelka

Moja babcia opowiadała kiedyś historie, jak to za czasów jej młodości po okolicznych wioskach i miasteczkach chodzili wędrowni malarze obrazów oferując swe usługi. Generalnie nie specjalizowali się w żadnej malarskiej formie ani treści. Potrafili namalować wszystko pod zamówienie i gust chlebodawcy. I tak spod ich pędzli wychodziły jelenie na rykowisku, „Jezuski z roztwartym sercem”, Wszelkie odmiany Matki Boskiej, ale nie stronili też od portretów. Potrzebę posiadania portretu swego zmarłego wiele lat wcześniej małżonka poczuła pewna majętna wdowa. Malarze cierpiący na wyraźny brak zleceń przyjęli ofertę bez zastanowienia. Gdy rozstawili już sztalugi, porosili swą mecenaskę o jakieś zdjęcie nieboszczyka. Ta ze szlochem oświadczyła, że nie ma żadnej jego fotografii, a jedyne co po nim zostało to kamizelka.
-„Dobre i to” – pomyśleli artyści w desperacji – niech będzie kamizelka.
Powiesili fragment garderoby na krześle i zaczęli malować portret zmarłego gospodarza. Kamizelka była raczej obszerna, więc gospodarz na obrazie był słusznej postury, z długim czarnym wąsem, gładko przyczesanymi do tyłu włosami (pod ówczesną modę) i rumieńcami na twarzy. Z kieszeni kamizelki wystawała złota dewizka od ukrytego w jej wnętrzu zegarka. Tak namalowany lanszaft po kilku godzinach pracy pokazali wdowie. Gdy ta ujrzała portret poczęła szlochać:
- Oj Stachu, Stachu. Żeby nie ta kamizelka, to ja bym cię w niebie w ogóle nie poznała! 

Morał:
Obraz widziany znaczy wiele, wiele więcej niż nawet najprawdziwsza i najszczersza zasłyszana mądrość. A sezon mamy wybiorczy. Nie dajmy się więc zwieść pięknym chłopkom i dziewczynom na plakatach i w telewizorach. Być może jedyne co jest u nich prawdziwe to kamizelka właśnie?


P.S.
PO opublikowało dokument: „Kampania krok po kroku”. Można z lektury tego krótkiego materiału dowiedzieć się jak tworzy się wyborczy „pic”. Polecam zwłaszcza stronę 8. O „kampanii negatywnej” i zbieraniu haków na konkurenta. Okazuje się, że ważne jest także posiadanie kochanek i nieślubnych dzieci. A gdzie gra w karty, rozbijanie się brykami? Pouczająca lektura.

czwartek, 4 listopada 2010

Wskaźnik sukcesu

Okazuje się, że możne ustalić czy dany człowiek odniesie życiowy sukces. Wystarczy jak w omawianym eksperymencie na filmie dać dzieci łakocie i obiecać że jeśli nie zjedzą - w tym przypadku cukrowej pianki przez piętnaście minut dostaną w nagrodę druga. Okazuje się, że dwie trzecie dzieci nie wytrzymało pokusy, a te które wytrwały potem (po kilkunastu latach) odnosiły życiowe sukcesy. I to jest ten wskaźnik sukcesu: umiejętność odłożenia gratyfikacji za wysiłek na później. Co ciekawe ten sam eksperyment sprawdza się w innych kulturach. Powtórzono go w Kolumbii gdzie uzyskano podobny wynik, z tą różnicą, że kolumbijskie maluchy „kombinowały” próbując na przykład wysysać zawartość z leżącej pianki. 


A ciekawe co by się stało, gdyby taki eksperyment przeprowadzić w Polsce? Poza dwoma zasadniczymi grupkami sądzę, że pojawiłyby się jeszcze trzy inne, może mniej liczne ale istotne kategorie postaw. Pierwsza z nich na pewno od razu poinformowałaby naukowca, że to taka pianka to żaden rarytas i zaczęłaby się targować, że nie opłaca im się czekać tyle za jedną piankę i chciałyby podbić stawkę do co najmniej dwóch. Druga zaś grupka pewnie od razu ziajałaby otrzymaną piankę i zażądałaby natychmiast drugiej udowadniając, że jest ich i im się prawne należy. Tarcia z kolei grupka zastanawiałaby się jak wyssać zawartość podobnie jak kolumbijscy rówieśnicy. 
Przeczytałem ostatnio interesujący tekst znaleziony dzięki „Spod ladyopisujący historię Słowian. Okazuje się, że nasi przodkowe nie byli opisywanie przez starożytnych historyków miedzy innymi dlatego, że nie wykształcili struktur państwowych. Byliśmy wolnym ludem, który organizował się tylko na czas wojen (stąd słowo wojewoda). Coś jest na rzeczy. Stąd pewnie pospolite ruszenie, ale także nasz chronicznie negatywny stosunek do każdego rządzącego systemu. Bo my Polacy kochamy wolność i nie pozwolimy aby ktoś nam ustalał zasady przydzielania słodyczy. A jak! 

Opadła mi szczęka

Gość dostałby mój głos za wyrwanie się ze sztampy i walkę z systemem. Jurek Zuba rządzi! :-)

środa, 3 listopada 2010

Kampania

Dziś z bilbordu zaatakował mnie Donald Tusk w rozchełstanej koszuli udający samorządowca. Napis na plakacie głosił: „Nie róbmy polityki – budujmy boiska” – czy jakoś tak. A czymże w istocie jest polityka? W świetle klasycznej definicji polityka to rozumne działanie dla wspólnego dobra. Nie jest więc ważny rozum ważne jest budowanie boisk lub to co wyznawcy wodza usłyszą z jego nieomylnych ust. Problem polega także na tym, że samorząd jako taki powinien podejmować decyzje oddolnie bez oglądania się na to co powie władza. A władza właśnie nakazuje budować boiska. Nie ma chyba lepszego sposobu na wsparcie centralnego planowania. Co ciekawe lokalni działacze PO na swych plakatach nie mają za wiele do powiedzenia. Już raczej nikt nie umieszcza haseł ograniczając się do facjaty i numeru na liście. O jakimkolwiek programie już nawet nie ma mowy. Bo po co komu program, gdy o wszystkim zadecyduje i tak wódz?
Kampania ta to idealny przykład politycznej hipokryzji. „My nie zajmujemy się polityką, my robimy boiska, mosty czy drogi. To ONI zajmują się polityką”. Przypomina mi to tłumaczenia byłych nazistów po wojnie. „Ja nie uczestniczyłem w żadnym planie zagłady, ja tylko podnosiłem szlaban”. W końcu sam Adolf Eichmann po wojnie prezentował się jako specjalista od logistyki. Czyżby zatem samorząd zaroił się za chwilę od uciekinierów z rządowych posad? Specjalistów od boisk, mostów i wszystkiego innego tylko nie polityki?
Lepszym rozwiązaniem byłby proces norymberski.

Podobną propagandową sztuczkę zastosował trzy lata temu LiD w swej kampanii wyborczej przekonując Polaków (z miernym skutkiem) do tego, iż polityka nie jest ważna. Wszak łąkę można wykosić i już jest boisko!

wtorek, 2 listopada 2010

Duch rozłamu

Być może rewolucja bolszewicka i to co po niej nastąpiło byłoby ostatecznym krachem wszelkiej utopii, gdyby nie pewien niepozorny ukąszony marksizmem Włoch nazwiskiem Gramsci. Oczywiście bolszewicka rewolucja nie sfinansowała i zorganizowała się sama. Zbyt wielu wrogów miała największa na świecie konserwatywna rosyjska monarchia. Jej gospodarka rozwijała się zbyt dynamicznie bez „pomocy” ugruntowującej się właśnie globalnej lichwy, ale to zupełnie inna sprawa. Otóż tenże Włoch, mając sporo czasu w trakcie kolejnych odsiadek za wywrotową działalność stwierdził, że Marks z Leninem się pomylili, a klasa robotnicza na zachodzie zdradziła ideały rewolucji socjalistycznej nie chcąc już budować nowego sprawiedliwego świata. A dlaczego zdradziła? - Zadał sobie pytanie Gramsci. Dlatego, że żyje w świecie kultury i wartości niesocjalistycznych i to kultura burżuazyjna, jej świat znaczeń i pojęć ogranicza człowieka na tyle, że na siłę nic się tu nie wskóra. Dlatego komunizm nie podbije świata przemocą, lecz przy pomocy kultury właśnie. Należy więc najpierw stworzyć propozycję kontrkultury, aby proletariusze i burżuje zaczęli myśleć w nowy sposób, a wtedy nie potrzebna będzie rewolucja. Zmiana dokona się sama. Należy więc wprowadzić ducha rozłamu w burżuazyjnej kulturze, zmienić nazwy pojęć, oderwać ludzi od „zabobonów” proponując nowy ich zastaw. Bo to język którym się posługujemy tworzy kategorie dla naszego myślenia o rzeczywistości. To wydawałoby się strukturalistyczne podejście stało się fundamentem nowej bolszewickiej rewolucji, która bez pistoletów i podrzynania gardeł trawi właśnie zachodnie społeczeństwa. Kontrkultura stworzyła w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych skutecznie bazę pojęciową i ideologiczną kolejnego etapu – politycznej poprawności w pełnym tego słowa znaczeniu. Procesowi temu towarzyszył tzw. lewicowy „marsz przez instytucje”, czyli proces wchodzenia piewców nowego porządku świata w legalnie działające instytucje i przez to przejmowanie ich na rzecz realizacji swoich celów. 
W ten sposób narodził się fundament pod marksizm kulturowy, który w odróżnieniu od tego bolszewickiego podbił świat. Zmienił się tylko obszar rewolucyjnej aktywności z ekonomicznej na kulturową, a konnicę Budionnego zastąpiono propagandą. Poza tym niewiele się zmieniło. Tym w istocie jest polityczna poprawność. Jak określił to prof. Wolniewicz: „Jest to pewne zmutowane lewactwo, libertyński egalitaryzm, w którym wszyscy są równi i wszystko wolno.”
Jak to działa? A bardzo prosto: kochajmy się – mówią piewcy politycznej poprawności. Ale ponieważ do wspólnej miłości potrzeba chęci dwóch różnych jednostek, odrzućmy zatem tych, którzy kochać się nie chcą. Wyeliminujmy zatem z politycznego i społecznego dyskursu, skażmy na niebyt tych, którzy nie chcą z nami się pokochać, albo myślą inaczej. Narzędziem politycznej poprawności jest także tolerancja, a głównym wrogiem antysemityzm. Bo choć nie wiadomo co to słowo znaczy, to zawsze można kogoś tak nazwać. Do czego to prowadzi? Do sytuacji, w której niewierzący ma dogadać się z wierzącym, morderca z ofiarą, Bóg z Szatanem. To, że ktoś pozwoli na taki dialog powoduje, że już zaczyna odchodzić od swej wiary. I o to właśnie chodzi. Jeśli rzeczywiście wszystko wolno to znaczy, że nie ma różnicy między prawdą a blagą, dobrem i złem. Jeśli tak to nie można nikogo potępić nawet za oczywiste łajdactwa no chyba, że ten ktoś wypowiada się przeciwko tolerancji, ekumenizmowi i jakimś dziwnym sposobem nie chce się bratać z sodomitami. Instrumentem wdrażania tejże polityki są oczywiście media i system prawny ograniczający coraz bardziej swobody obywatelskie na rzecz niewolniczej wygody.
Mamy do czynienia z bezduszną masą poddawaną łatwo manipulacji, która jedyne co wie to to, aby nikogo nie urazić, a jeśli już to tych, którzy tego tolerancyjnego dialogu nie chcą. Postępująca zatem homogenizacja kultur i wartości w rezultacie doprowadza do zaniku jakichkolwiek kultur i wartości. Tworzy się w ten sposób nowy globalny radziecki człowiek, który ma gdzieś wszystko poza własnym żołądkiem i hedonistycznym sposobem życia. Ów nowy radziecki, materialistyczny człowiek to nikt inny jak zwierzę, coraz bardziej wyposażane w coraz prostszy język nowomowy wyzbyty jakichkolwiek wartości. I już mamy wtedy pełny globalny utopijny totalitarnym, dla którego realizacji niezbędne jest przede wszystkim zniszczenie Kościoła Katolickiego. Mamy też pełną wizję Huxleya i Orwella pospołu. A potem to pójdzie jak z płatka. Tylko co dalej? Jaki inny model organizacji i wiary zaproponują wyznawcy nowego porządku świata? Przecież wszelka nowa wiara wymaga męczenników? Tak jak zmutowany przez bolszewików marksizm nagle zapragnął nowych bóstw w osobach Lenina i kolejnych pierwszych sekretarzy, kto stanie na ołtarzach nowego socjalistycznego świata? O apostołów nowej religii nie będzie trudno. Z pewnością zajmą ich miejsce tzw. autorytety mówiące ludziom przez media jak mają myśleć. Wydaje się dość prawdopodobne, że któryś z nich zginie w jakiś dziwnych okolicznościach, więc będzie jak znalazł.

Proces mutacji bolszewizmu w nowy radziecki świat przy użyciu politycznej poprawności nagle przyspieszył. Co będzie dalej? Pożyjemy zobaczymy. O ile pożyjemy.

P.S.
Pierwsza komuna w porównaniu do tej dzisiejszej, a zwłaszcza do tej, która ma dopiero nadejść była na swój sposób uczciwa. Nazywała rzeczy po imieniu lub bardzo łatwo można było rozszyfrować jej propagandowe zabiegi. Bo na przykład, gdy mówiono o konieczności reform gospodarczych wiadomo było, że idą podwyżki lub kryzys. Teraz jest znacznie trudniej, bo fałszywe są już same pojęcia. Są fałszowane z premedytacją bo dla fałszerzy nic nie znaczą. Są tylko instrumentem dla stworzenia homogenicznej papki. Taką masą można łatwo zarządzać niespodziewanie łatwo. Nawet gdy owa masa się zbuntuje, to nie może w swej mieszance dorobić się żadnych trwałych celów i struktur dążących do zmiany. Idealne niewolnictwo absolutne. 

Jak mogłem to przegapić?

Dwa tygodnie temu w Rzeczypospolitej ukazał się artykuł, na który trafiłem dopiero dzisiaj. Jest to refleksja pani   Izabelli Bukraby-Rylskiej na temat kondycji polskiej wsi pt.: "Jak oświecić polskich Irokezów?" Bardzo gorąco polecam. Oczywiście poglądy na ten temat nie są niczym nowym, ale istotne jest, że ktoś wreszcie wypowiedział je w sposób systematyczny i to wy opiniotwórczej gazecie. Najbardziej przerażający jest opisany przez autorkę "język nienawiści" w stosunku do polskiej wsi oraz totalne niezrozumienie salonowych "elit intelektualnych" na tą problematykę. 
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że polska wieś jest w walce o swe przetrwanie osaczona i samotna bez żadnej politycznej reprezentacji. Najgorsze jest to, że współrządząca krajem "partia chłopska" odeszła od swych ideałów tak daleko skutecznie eliminując nurty konserwatywne, że stała się jedynie narzędziem w rękach globalistów. A przecież jak pisze autorka: 
"[...]przypadku mieszkańców polskiej wsi, a zwłaszcza chłopów, mieliśmy do czynienia z istotnym i niestety niedocenionym zasobem nienowoczesnych, ale właśnie przez to jak najbardziej pronowoczesnych postaw i nieliberalnych, ale właśnie dlatego proliberalnych wartości, które jednak były niemal jednomyślnie deprecjonowane i potępiane."
Czy zatopieni w medialno - propagandowo politycznie poprawnej papce jesteśmy jeszcze społeczeństwem? 

I jeszcze jeden przegapiony, a ważny tekst. Tym Razem autorstwa Zdzisława Krasnodębskiego:
http://www.rp.pl/artykul/9157,556015-Krasnodebski--Zmarnowane-szanse-.html

poniedziałek, 1 listopada 2010

Czas i pamięć

Dzisiaj taki dzień, w którym lud tubylczy wspomina swoich przodków. Mamy to pewnie jeszcze po naszych słowiańskich przodkach. Czy jesteśmy zatem ludek, który pamiętając o swej przeszłości tworzy teraźniejszość i kreuje przyszłość? Chyba niekoniecznie. Z przerażeniem zauważyłem, że młodzież dzisiejsza nie tylko nie zna historii najnowszej ale historii w ogóle. Co więcej raczej nic ich nie interesuje.  Współpraca z SB była czymś wyjątkowo ohydnym bez względu na to jakie motywy kierowały donosicielami. Można ją porównać tylko ze wstydem jaki czuje złodziej przyłapany w markecie. A mimo to na listach wyborczych do samorządu znajdują się tacy, którzy przyznają się to tego rodzaju współpracy. I co? I nic. 
- Było, minęło – myślą jedni wyborcy.
- A co to SB – pytają drudzy. 
Ci co dostali dowód osobisty w tym roku, przyszli przecież na świat w 1992 roku, gdy dawno już wygasły zgliszcza SBckich teczek. Po przecież tylko oszołomy chcą rozliczenia przeszłości. Ale bez niej nie przyszłość będzie także mętna. Ale to tylko jeden aspekt sprawy.

Coś zatem tu nie gra? Pytanie co? Aby odpowiedzieć na o pytanie trzeba by było popatrzeć na sprawę w nieco szerszym kontekście. Sądzę, że mamy do czynienia z atomizacją naszego życia w skali bez precedensu. Taka plaga rozwodów jaka dotyka nasze małżeństwa nie mała chyba nigdy wcześniej miejsca. Ludzie ze sobą nie rozmawiają, tracą więzi. A my chcemy rozmawiać o historii gdy na naszych oczach ginie jej kulturowy przekaźnik - rodzina. Nie potrafię jednak określić jak i dzięki czemu to nastąpiło. Myślę, że powodów jest kilka: medialne pranie mózgów, konsumpcjonizm, jakaś niepojęta niewolnicza kariera, hedonizm? Może jednak nie będzie tak źle? Może coś sprawi, że nasza odrębność nie będzie tylko antropologicznym fenomenem i turystyczną atrakcją? Nie zapominajmy o przeszłości tej prywatnej rodzinnej i tej zbiorowej. Rozmawiajmy.