czwartek, 29 sierpnia 2024

Przepis na słodzoną herbatę

Zakładany deficyt budżetowy na przyszły rok stanowi ok. jednej trzeciej przychodów państwa. Idziemy więc ostro w kierunku scenariusza greckiego. Pospołu socjalni patrioci razem i na przemian z uśmiechniętymi ślepcami doprowadzają do tego, że ostatnie instytucjonalne fragmenty państwa rozpuszczą się niczym cukier w herbacie. To początek końca, który nie dokona się przy pomocy obcych czołgów, ale przy pomocy braku przelewu na konto pracowników państwowej administracji. W podobny sposób dokonał się kres państwa Romanowów: wszyscy mieli wyrąbane na dogorywające państwo, bo jego funkcjonariusze nie mieli na podstawowe potrzeby, a władzę mógł wziąć ten kto chciał i miał na to ochotę. Bolszewikom realnie wystarczyło kilkuset marynarzy i grupa uzbrojonych po zęby łotewskich najemników. Tu wszystko przebiegnie nieco bardziej finezyjnie. Po prostu nie do końca określona struktura będzie wydawać polecenia z mocą dekretów. Jak nie zrealizujesz – nie dostaniesz na żarcie. Proste. Nagle okaże się, że pozapaństwowa masa upadłościowa da się błyskawicznie zreformować, a rządni swojego haraczu lichwiarze sięgną po majątki pospołu państwowe jak też skołowanych byłych obywateli. A wtedy demonstruj, pisz, się bulwersuj. Jak będziesz podskakiwać, to władza przejdzie do etapu dołów z wapnem dla niepokornych, którzy zaczną znikać w bliżej nieokreślonych okolicznościach. I tak się robi historię: osiąga się dalekosiężne cele nie swoimi rękami.
Tylko jak do tego doszło? To proste: państwo, którego nie stać na określony poziom usług socjalnych uruchomiło je przy jednoczesnym upośledzeniu systemu prawno -administracyjnego pozwalającego bezkarnie kraść. Tak więc już w zalążku III RP był zawarty syndrom jej upadku. „Bękarta Traktatu Wersalskiego” istniejącego wyłącznie dzięki wdrukowanej kulturowo woli ludu tubylczego i z jego przyzwyczajenia można po prostu wyłączyć w dowolnym momencie. Oczywiście trwa to chwilę. Guzik został wciśnięty w momencie przyjęcia Traktatu Lizbońskiego. Od tego czasu zaczęła się powolna ale systematyczna erozja struktur państwa. Tylko kto o tym dziś pamięta? Za chwilę cała masa „patriotów” niczym przedstawiciele wielkiej emigracji w XIX wieku płakać będzie nad losem umęczonej ojczyzny tworząc podwaliny pod kolejne powstania, których zadaniem będzie tylko „wystrzyżenie” z owcy, którą jest lud tubylczy wzrastającego runa nowych elit tak, aby niewola była skuteczna i ostateczna. Rozpuścimy się więc jak cukier w herbacie, aby inni zachwycali swe podniebienia jej smakiem. 

poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Ten zegar stary

Nasze państwo jest jak stary zegar na ratuszowej wieży, który jest  rozregulowany do tego stopnia, że nikt nie zwraca uwagi na jego wskazania. Wiadomo bowiem, że bez względu na to co pokazuje ów podpsuty mechanizm i tak nie jest to prawdziwa godzina. Co więcej, gdyby zegar stanął, to dwa razy na dobę wskazywałby czas właściwy. Gdyby nawet jego błąd pomiaru był stały, dałoby się oszacować, która jest naprawdę godzina. Tymczasem to niemożliwe w sytuacji, gdy rzesze zegarmistrzów na zmianę wkładają między tryby różne przedmioty lub oliwią tryby ponad miarę. W końcu, gdy nikt nie będzie zwracać na niego uwagi, a bijące kuranty będą wywoływać tylko irytację wszyscy - na czele z zegarmistrzami przestaną traktować go poważnie, a zegarmistrze przestaną go nakręcać. Dojedzie w końcu do tego, że ze starego zegara pozostanie tylko zdobny cyferblat. A wszyscy wyrobią sobie nawyk patrzenia na inne wierze lub własne czasomierze. 
Na razie jednak istnieje jeszcze nawyk zerkania na ratuszową wierzę. Zarówno przechodnie jak i zegarmistrze widzą potrzebę podpięcia wskazówek pod inny sterowany zdalnie mechanizm. Pomysł racjonalny, lecz tylko w sytuacji, gdy ów mechanizm byłby punktualny, a tymczasem on waruje jeszcze bardziej niż stary zegar. Wymyślano więc nie tylko podpięcie się zewnętrzny mechanizm, ale wprowadzenie zakazu noszenia własnych zegarków, dopóki nie powstanie nowa wieża z czterema zegarami na szczycie. W praktyce będzie ona przypominała tą znajdującą się w centrum panoptykonu, ale tego nie wiedzą jeszcze ani przechodnie ani większość zegarmistrzów.

niedziela, 11 sierpnia 2024

Za pychą zwycięscy kroczy porażka

Wraz z obserwowanym początkiem klęski niemieckiego systemu przemysłowo – militarnego, który zrodził się pod koniec XIX wieku, dokonuje się na naszych oczach także ostateczny koniec kolonialnej Europy. Obserwowane intensywne działania agentury w krajach skolonizowanych czy działania będących w sojuszu z Francją Niemiec mają charakter rozpaczliwej próby utrzymania status quo. Wiele wskazuje na to, że chiński walec rozjedzie dawne kolonialne potęgi, a osłabione trudną sytuacją wewnętrzną i walącym się systemem monetarnym Stany Zjednoczone nie mają siły na interwencję w Europie, której nie stać na utrzymywanie na własny koszt armii. Zwycięstwo w wyborach Trampa może przyspieszać tylko ten proces. Dobre czasy już nie wrócą. Niemcy po wojnie miały idealne warunki rozwojowe, o których inni mogli tylko pomarzyć: Rozwinięty i wbrew pozorom wcale nie zniszczony niemiecki przemył, powracające do kraju (wyprowadzone w odpowiednim momencie przez zwolenników faceta z wąsikiem) kapitały, tanie surowce z Rosji i zapewnienie bezpieczeństwa militarnego bez znaczących kosztów przez armię USA. Czego chcieć więcej? A, być może jeszcze tylko dostęp do globalnych rynków przy reputacji producenta luksusowych dóbr wysokiej jakości. To wszystko mieli Niemcy od połowy XX do drugiej dekady XXI wieku. Anglia i Francja – chciały się ogrzać przy niemieckim sukcesie, w czym wtórował projektu Unii Europejskiej. Do puli obie nieco zaśniedziałe potęgi dorzuciły kolonialne dziedzictwo, a więc relacje, rynki zbytu i tanie surowce. Kwestia ta z naszej perspektywy – kraju nieukształtowanego, na dorobku, który z danej potęgi nie zachował żadnej instytucjonalnej ciągłości wydaje się abstrakcyjna. Lecz utrata owego kolonialnego dziedzictwa przesądza w mojej opinii o trwałym końcu europejskiego ładu. Dawne kolonie – formalnie niepodległe pozostały pod silnym cywilizacyjnym i ekonomicznym wpływem centrali w Londynie i w Paryżu. Wpływy tam zapewniały nie tylko zbyt na produkty ale i tanie surowce. Teraz na naszych oczach ten fundament „Pax Europa” jest podkopywany przez Chińczyków, Rosjan i kraje BRIX. Absolutnie niedorzeczny pomysł ograniczenia w Europie produkcji rolnej na rzecz importu żywności z Ameryki Południowej jest tego najlepszym przykładem, gdyż przegrywający w globalnego pokera europejski system kładzie właśnie na zielony stolik ostatnie rodowe srebra. Globalna potęga morska jaką niewytopowe wciąż pozostaje USA nigdy nie wchodziła głębiej w struktury lądowe ograniczając się do wybrzeży, portów i dyktatury pieniądza. Wejście w interior to przedsięwzięcie trudne, długotrwałe, ale przesadzające o trumfie. Biurokratyczny przeregulowany bałagan w Europie, zaszczepiony bakcyl zarazy ideologicznej w wielu obszarach, korupcja i napięcia wewnętrzne mają tylko związać siły dawnych kolonizatorów i poprzez osłabienie nie pozwolić na utrzymanie swojej pozycji na rozległych zamorskich terytoriach. Temu tak naprawdę miała służyć strategia lizbońska i wszelkie zielone łady: rozpaczliwej próbie narzucenia podległym terytoriom nowego rozwojowego ekologicznego paradygmatu pociągającego za sobą sprzedaż dóbr, które są tak naprawdę im nie potrzebne – jak na kolonializm przystało. 

I o owe „podległe terytoria”, a nie o nic nie znaczący „półwysep na północy” jak Europę miał nazywać Mao toczy się gra. Odcięty od kolonialnych korzeni i amerykańskiej protekcji uschnie grzęznąc w lokalnych konfliktach i tyle. 

Co poszło nie tak? Niemców i ich sojuszników zgubiła pycha zwycięzcy. Przenieśli produkcję do Chin szczególnie w sektorze maszyn i urządzeń dla przemysłu, który to sektor pozostawała ich „rodowymi klejnotami” od XIX wieku. Odpuścili innowacyjność, której brak przełożył się w konsekwencji na konkurencyjną zapaść. Ulegli podnoszącej radykalnie koszty eko-indoktrynacji i ideologizacji – czyli polegli do własnej broni. 

A na tym jeszcze nie koniec. Widać wyraźnie, że następny etap upadku będzie polegał na detonacji wielu wewnętrznych konfliktów, które przeszły już z fazy inkubacji do fazy dojrzałości. Na własną prośbę stara Europa zafundowała sobie konflikt religijno – rasowy, który dojdzie do głosu w kolejnych pokoleniach i w sytuacji radykalnego obniżenia poziomu życia. Wydaje się, że w tej kwestii zrobiono rękami postsowieckiej agentury absolutnie wszystko. Do tego wszystkiego dojedzie konflikt ekonomiczny wywołałby ekopolityką i kryzysem energetycznym na własną prośbę. Ceny energii nie tylko wywołają frustrację w nieogrzanych domach ale doprowadzą do upadłości całą masę małych i średnich firm. Trzecia zasadnicza (po kulturowej i energetycznej), ale mało omawiana kwestia to nakładająca się na powyższe procesy globalna cyfryzacja i automatyzacja, które nie tylko zmienią kraje w policyjne softotalitaryzmy, ale przede wszystkim doprowadzą do radyklanego zaniku miejsc pracy. I co najciekawsze w tej kwestii, podobnie jak w dwóch pozostałych w wyniku sprytnie i profesjonalne przeprowadzonej inżynierii społecznej jesteśmy całkowicie bezbronni.  Jednak o ile energetyczne i etniczno – religijnie konflikty będziemy w stanie, szczególnie w czasach chaosu, jakoś ominąć przyjmując strategię na przetrwanie, to ta ostania kwestia może być dla zabójcza. Lektura oficjalnych polityk krajowych, europejskich i globalnych skłania do refleksji, że żyjemy nie tylko w kraju ale i w świecie ludzi uśmiechniętych. Po prostu na cyfrowe turniami nie przygotowuje się racjonalnych dalekofalowych polityk. Pewnego dnia po prostu w bezbronnych i zahipnotyzowanych ekranami społeczeństwach pojawią się instytucie zombie i absolutny zanik podmiotowości. Wszyscy w wyniku pojawiania się gwarantowanego dochodu podstawowego wprowadzonego przy powszechnym poklasku jako panaceum na problemy masowego zaniku pracy staniemy się funkcjonariuszami systemu, a więc jego obrońcami, wyzbywając się swej wolności. Polityczne gierki ponad naszymi głowami wydają się być w tym kontekście tylko zasłoną dymną autentycznych problemów.

Co więc wypada nam czynić, poza zachowaniem „bezsilnej jasności umysłu”, jak mawiał Nicolás Gómez Dávila? 

Przeczekać i przetrwać. Z homogenicznego chaosu, który ma być „nowym otwarciem” nowego porządku wynurzą się jako względne całości tylko te społeczeństwa, które zachowają cywilizacyjną strukturę i nie dadzą się mentalnie zniewolić. Jako naród - wydaje się, że jesteśmy w tej kwestii wyćwiczeni jak mało kto. Ostatnie trzysta lat otwartej i skrytej walki z systemem zrobiły swoje. Dlatego jesteśmy niebezpieczni. Nie jest bowiem ważne jak powstrzymać chaos, bo tego nie jesteśmy w stanie zrobić. Ważne jest to, jak złagodzić jego skutki i jak wyłonić się z niego jako realny podmiot w świecie działającym już na innych zasadach. Podmiotem będziemy tylko wtedy, gdy owych nowych zasad nie damy sobie narzucić.

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

W krainie podatkowych baśni

W mediach - jak na sezon ogórkowy przypadło - pojawiła się informacja o tym, że mają być opodatkowane przydrożne kapliczki i krasnale ogrodowe. Informacja została błyskawicznie zdementowana przez określone ośrodki propagandowo - wykonawcze. Należy pamiętać jednak o zasadzie księcia Gorczakowa, która głosi, że należy wierzyć wyłącznie w zdementowane informacje. Z pewnością za takim postulatem fiskalnym stoi lewica, a to przynajmniej z dwóch powodów:
- po pierwsze niczym wampir słońca i czosnku lewica nie lubi kapliczek,
- po drugie przy każdym krasnalu, który jak wiadomo siedzi na końcu każdej tęczy jest garnek ze złotem. I o te garnki ze złotem - jak podejrzewam - w inicjatywie podatkowej ośrodkom propagandowo - wykonawczym właśnie chodzi. Ten potencjalny fejk jeśli miałby być prawdą, to i tak nie ma szans na wdrożenie z bardzo prostej przyczyny. Krasnale ze złotem siedzą na końcu tęczy, więc jeszcze nadgorliwym urzędnikom skarbowym przyszłoby do głowy po tęczowymi flagami szukać krasnali, a po co to komu? Zwinęli by jakichś działaczy pod pozorem ukrywania garnków pełnych złota. Idąc tym tokiem rozumowania można przygotować kilka innych inicjatyw podatkowych. Akcyza od wina w koszyczkach Czerwonych Kapturków z uwagi na kolor kapturka nie wchodzi w grę, więc z bajkowych lewicowych postulatów fiskalnych pozostają: 

  • nałożenie koncesji na handel zapałkami - nie będą nieletnie na mrozie handlować,
  • podatek od zabicia smoka - pal licho rękę księżniczki, ale pół królestwa!, 
  • podatek od królowych śniegu - kobiety nie powinny handlować dragami,
  • podatek od drewnianych chłopców - dość sztywniaków na imprezach,
  • podatek od hodowli kaczek - szczególnie brzydkich,
  • podatek od domków z piernika - i tak gnoje jedzą za dużo słodyczy, a piec Baby Jagi emituje za dużo CO2,
  • podatek od dywanów - nie wiadomo, który może okazać się latający, a wtedy pal licho podatek drogowy.

Pewnie można podać znacznie więcej interesujących inicjatyw podatkowych, na o podatku pod trzech świnek dla hodowców świnek morskich nie wspominając. Pytanie, czy to nie jest przygotowanie gruntu pod prawdziwy fiskalizm, a cała akcja jest po to, aby gdy wejdą ludzie też myśleli przez jakiś czas, że to bujda. W końcu bajka o tym, że zabiorą ci wszystko i będziesz szczęśliwy nie została jeszcze do końca opowiedziana.

niedziela, 4 sierpnia 2024

Man from Another Time

Jestem niewątpliwie człowiekiem z innej epoki. Kto pamięta dziś film Rejs? Ja tak. W jednej ze scen przychodzi Missisipi (tak nazywano na planie filmu Leszka Kowalewskiego - aktora grającego poetę) do Stanisława Tyma grającego fejkowego kaowca z informacją, że w damskiej ubikacji napisanej jest: głupi kaowiec.* Wtedy kaowiec pyta go: co pan robił w damskiej ubikacji?

Wielu obserwatorów zwraca uwagę na olimpiadę i na to, że w trakcie bokserskiej rywalizacji kobiet, facet pobił jakąś babkę. Jak w przypadku kaowca z Rejsu nie jest dla mnie istotny fakt pobicia, tylko co robi damski boks na olimpiadzie? Co to w ogóle za dyscyplina? Kobiety walczą przecież drapiąc się po twarzach i wyrywając sobie włosy, a nie na pięści. Może jeszcze damskie podnoszenie ciężarów?** Odmianę tego sportu pamiętam z pierwszej komuny, gdy do sklepu coś rzucili i rzesza pań biegła z pełnymi siatami na przystanek autobusowy, aby zając bardziej strategiczne miejsce. Wtedy to był wyścig z ciężarami. No i mamy nową dyscyplinę a’la strong woman. W męskiej odmianie tej rywalizacji nazywa się to spacer farmera czy jakoś tak. Ale to jeszcze nie jest dyscyplina olimpijska. Stanie się nią niewątpliwie razem z MMA. Może pora założyć już Polski Związek Spaceru Farmera, bo jak widać dosycona to historyczna. Ale to były zupełnie inne niezrozumiałe z dzisiejszej perspektywy czasy, gdy za atrybut zwycięstwa w rywalizacji o dobra wszelakie mógł uchodzić wieniec z papieru toaletowego. 

Jaki ideologiczny walec musiał przetoczyć się przez wszystkie sportowe instytucje? Nie rozwalcowuje on ich jednak na rewolucyjny placek lecz przejmuje i czyni z nich ich karykaturę. Kto za dekadę będzie chciał uprawiać sport? Wariat i osoba skrajnie budząca się na gwarantowanym dochodzie podstawowym. No, chyba że będą z tego tytułu dostępne dodatkowe punkty na lepsze jedzenie albo na jakieś frykasy…

Jak widać strategia wielkiego marszu przez instytucje Rudiego Dutschke została dopasowana do nowych czasów i możliwości. Nie należy w rewolucyjnym widzie zwalczać instytucji, należy je infekować poprzez długi marsz przez nie i przejmować jako narzędzia utopijnego procesu.

Czy w procesie formowania nowego człowieka my ludzie ze starych czasów jesteśmy całkowicie bezbronni? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tak. Nawet nie potrafimy określić precyzyjnie centrum sterującego tym procesem, a co dopiero z nim walczyć. Walka jest jednak możliwa. Może przyjąć postać strategii na przetrwanie. Inna kwestia, że chyba nie mamy innego wyjścia. Bo po co w ogólne oglądać jakąś olimpiadę? Są bardziej istotne sprawy na tym świecie. Np. jakaś cholera w tym roku niszczy ogórki. Liście żółkną i tyle. Nie ma na to łatwego sposobu. Inny poważny problem to ślimaki, które zżarły mi w ogródku liście ziemniaków i musiałem wczoraj przeprowadzić przyspieszone wykopki. To są realne doniosłem problemy.

Kiedyś w telewizji królował serial pt. "Merlin". Była tam zła wiedźma, której nie dało się pokonać. Tymczasem był na nią sposób. Wystarczyło się od niej odwrócić i o niej zapomnieć. Wiedźma straciła swą moc i rozpłynęła się w powietrzu. Na coś takiego wpadł w Misiu Wujek Dobra Rada, który radził dzieciom co zrobić, gdy Tomek Mazur przeklina. „Udajcie, że nie słyszycie” – uczył Wujek. To samo wypada i nam - ludziom z innego świata: skupić się na tym co naprawdę ważne i wyłączyć wszelkie propagandowe szczekaczki. Pytanie: kto wytrzyma dłużej?

* Fabuła tego filmu wymaga kiedyś omówienia, bo pewnie młodzież rozumie z niego tyle co z Bogurodzicy, ale warto wspomnieć, że kaowiec to pracownik kulturalno- oświatowy, którego rola było zabawianie ludzi na wszelkiego rodzaju turnusach i imprezach. Kaowiec tym różnił się od współczesnego animatora czy wodzireja, że jego praca miała czasami podtekst ideologiczny, więc w praktyce pełnił on niekiedy rolę oficera politycznego, którego może nie należało się bać, ale należało się wystrzegać.

** O kurde, też jest w programie olimpiady!


EDIT: 
Przypomniała mi się komedia sprzed 40 lat pt. "Top Secret!" z Valem Kilmerem w roli głównej, a w nim pamiętna scena wręczenia odznaczeń przez NRDowską olimpijską reprezentację kobiet w pływaniu.  

Big picture czyli ćwiczenie intelektualne

Gdy czytamy historię sprzed 100 lub 200 lat widzimy tylko główne procesy, główna narrację, która została zdeterminowana późniejszymi wydarzeniami. Nie widzimy niuansów, wahań, zastanowienia nad dokonanymi wyborami, rywalizacji frakcji, czy wreszcie wpływu agentury i lobbingu nie koniecznie jawnych gremiów. Nawet gdy przyjrzymy się historii najnowszej też z reguły obowiązuje jedna, jedynie słuszna narracja i uproszczenia. Nie chcę rozdrapywać ran i zastanawiać się nad historycznymi meandrami czy podawać przykładów zawiłości i wręcz kłamliwych uogólnień. Zastanawiam się tylko jak za 100 lub 200 lat jacyś historycy opiszą nasze czasy? Jakie główne uogólnienie zwycięży?

Wszystko zależne będzie od tego jak potoczą się losy świata i najbliżej okolicy. Nie bez powodu mówi się, że zwycięzcy piszą historię.

Pytanie: czy w ogóle będzie coś takiego jak historia tego kawałka świata i zamieszkującego go ludu traktowana jako ciągłość? Być może nastąpi "wielkie otwarcie" nowego paradygmatu pod nowym sztandarem, a My jako wspólnota będziemy traktowani tak jak obecnie plemię Wiślan czy innych Polan? Nie wiem, bo nie wiem jacy zwycięzcy ułożą wiodącą narrację. Mam jednak głębokie przeczucie, że jednak nasz naród i państwo przetrwa obecne i przyszłe "zawieje i zamiecie" tak jak przetrwał te wcześniejsze i wreszcie przestanie się kundlić dorabiając się prawdziwej podmiotowości, prawdziwych służb specjalnych plewiących ze struktur państwa agenturę. Przy takim założeniu nasze czasy opisane będą przez historyków jako postsowiecki dryf. Dla wszystkich stanie się jasne, że rosyjskie imperium owładnięte zbrodniczą ideologią i niewydolnością gospodarczą wycofa się z Europy Wschodniej tylko z pozoru pozostawiając teoretycznie niepodległe swe satelity pod wpływem silnie i masowo zakonspirowanej agentury. Być może w przyszłej historycznej narracji rolą agentury nie będzie dokonanie przewrotu czy kunktatorstwo, lecz przeze wszystkim wejście w struktury wrogiego bloku i nie tylko jego osłabienie sprzyjające przyszłemu przejściu. Być może struktura agentury tkwiącej w biznesie i administracji będzie dla przyszłych historyków nie tylko metodą na powrót w „naturalną” przestrzeń obecności, ale nową strategią ekspansji. Być może tak zostaną opisane nasze czasy? Ale jeśli tak, to czyniący to historycy muszą żyć czasach załamania się wschodniego systemu. Jeśli opiszą nasze czasy jako fazę niepokojów na obrzeżach imperium, oznaczać to będzie, że wschodni system przetrwa. Imperia rodzą się u upadają. Budowa „wielkiego projektu” wspólnoty od Lizbony po Władywostok wymaga jednak poniesienia olbrzymich kosztów na utrzymanie spójności. Dlatego dotychczas ponosi fiasko. Być może główną narracją historyczną opisującą nasze czasy będą próby budowy euro – azjatyckiej czy raczej azjatycko – europejskiej wspólnoty od XVII do XXI wieku?

Co daje powyższe intelektualne ćwiczenie? To tylko dowód na to, że Sting miał rację: „historia niczego nas nie nauczy”. Big picture ją uogólnia i fałszuje, gdyż jest tworzony w paradygmacie faktów dokonanych przez tych, którzy wykorzystują ją instrumentalnie do własnych celów. 

piątek, 2 sierpnia 2024

Kolejny taki rejs

Sytuacja ogólna przypomina bójkę pijanej załogi na tonącym statku. Całość potyczek obserwują nieświadomi dziury w pokładzie pasażerowie kibicujący jeden lub drugiej drużynie. Z pozoru wydaje się, że obie rywalizujące drożny toczą zaciekłą wojnę o to, która z nich przejmie dowodzenie na statku i lepiej nim pokieruje. Nic bardziej mylnego. Bitwa toczy się o szalupy ratunkowe, których jest niewiele i wystarczy ich tylko dla zwycięzców konfliktu. Załoga wie więcej, bo sama jeszcze przed wojną na śmierć i życie wycinała coraz większą dziurę w pokładzie i przekonywała pasażerów i siebie samych o tym, że pompy dają radę wypompować wodę a oni, gdy tylko ustalą właściwy kurs i rozliczą się z jego przeciwnikami wnet załatają dziurę i będzie po problemie. Rzecz w tym, że pompy od dawna już stoją, bo zabrakło do nich paliwa. Obok kotwiczy nieco większy statek, który chętnie przejmie całą linie wycieczkową zanim jego nie przejmie wielka flota płynąca ze wschodu. I nie jest ważne, że obie części załogi oskarżają się wzajemnie o stan statku. Proces tonięcia jest nieuchronny i niezależny od bójki, a na rozpaczliwe próby łatania dziury jest już za późno. Za chwilę spora grupa pasażerów dowie się, że tonie, a załoga już dawno odpłynęła w szalupach lub wyskoczyła w kapokach do kipieli. Na szczęście przepływający obok niby przypadkiem statek idzie z pomocą tonącym pasażerom. To luksusowy wycieczkowiec. Po wejściu na jego pokład pasażerowie dowiadują się, że nie są częścią wycieczki i muszą pracować na pokładzie na swoje wyżywienie. Przyjmują to w pokorze czekają aż statek zbawienie do najbliższego portu. Jeszcze nie wiedzą, że wycieczkowiec zawija do portu, a oni zostaną tam sprzedani jako niewolnicy. Właściwie zostali sprzedani już dawno przez wcześniejsze zmiany załogi, ale kto już o tym pamięta. Gdy się dowiedzą, być może podniosą bunt, ale raczej skończy on się katorgą lub rzezią. Wtedy być może część z nich dojdzie do wniosku, że bójka załogi była tylko przedstawieniem teatralnym mającym na celu zasłonięcie kwestii dziury w pokładzie, zaś statek wycieczkowy wcale nie przepływał tamtędy przypadkiem. Ale co z tego? Byli swego czasu na pokładzie pasażerowie, którzy mówili, że statek dziwnie się przechyla, ale obserwacja mordobicia pijanych marynarzy była bardziej zajmująca i nikt ich nie słuchał. W końcu kapitan wie najlepiej.

A za wiele lat potomkowie dawnych kapitanów będą siedzieć na luksusowych wyspach, pijąc drinki z palemką i lejąc łzy wspominać będą jaki to był wspaniały statek i jacy dzieli byli na nim pasażerowie.