wtorek, 15 grudnia 2020

Swój złodziej czyli pożytki mieszkania na parszywej dzielnicy

W zamierzchłych czasach pierwszej komuny moja nieodżałowana mama wracała kiedyś w pracy w zatłoczonym autobusie i gdy wysiadła z autobusu z przerażeniem stwierdziła, że ukradziono jej portfel a w nim sporo pieniędzy. Na tyle sporo, że gdy zapłakana przyszła do domu zaświtała nam w głowach perspektywa jedzenia do końca miesiąca chleba z mlekiem. Nie była to dla mnie jakaś straszna perspektywa. Generalnie jako dziecko nie czułem, że jesteśmy biedni, bo była komuna i wszyscy byli biedni, a szczególnie nie dało się tego wyczuć na Starych Bronowicach, gdzie patola i pół patola mieszała się z ludźmi którzy próbowali postawić swe pierwsze samodzielne kroki w dorosłości lub na wolności. Dopiero dziś rozumem fenomen tego miejsca, które na zewnątrz wydawało się zaklętym rewirem  i enklawą przestępczości, gdzie milicja nawet nie chętnie się pojawiała. Stare skomunalizowane w sporej części pozostawione przez wymordowanych Żydów kamienice popadały w coraz większą rozsypkę wraz z lumpenproletariatem, który zamieszkiwał to miejsce od zawsze. Kamienice były poprzetykane robotniczymi domkami skleconymi z tego co było pod ręką. I tak najemcy żyli w symbiozie z właścicielami. A wszystkich łączyła bieda i nadzieja, że w końcu jakiś spychacz przyjedzie i rozwali to wszystko i da jak obiecywała władza nowe piękne mieszkania. 

W każdym razie z jaką nonszalancją i sowizdrzalstwem nie podchodziłbym do sprawy skradzionego mamie portfela. Jej szczególnie nie było mi do śmiechu. Byłem wściekły w bezradności i przerażony podobnie jak moje siostry. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Mama otworzyła je jeszcze zapłakana. Za drzwiami stał wyrostek z sąsiedztwa i ściskał w ręku mamy portfel. 

- Chłopaki przepraszają – wyszeptał i wcisnął mamie do ręki portfel. 

Okazało się, że mama po drodze do domu wypłakała się sąsiadce ze swego nieszczęścia, a ta już uruchomiła swoje kontakty i swych synków, którzy poszli na dzielnicę odzyskać fant. Po kilki minutach wiedzieli kto tego dnia na jakiej linii pracował i nie potrzebowali do tego Internetu ani komórek. Całość została potraktowana jako wypadek przy pracy. 

- Jak to dobrze, że trafiłam na naszych złodziei – skwitowała mama ocierając łzy. Tym razem szczęścia. 

Swój złodziej jest tak samo podły i bezwzględny jak każdy inny ale dla obcych, a dla swoich niekoniecznie. Złodziej ze swojej dzielni okradnie ale i niekiedy odda, a na pewno zawsze współczuje i pomaga zniwelować straty. 

I nie byłoby w tym nic dziennego, i być może zapomniałbym tą historię gdyby nie to, że Komisja Europejska wpadła na genialny pomysł i sama zaczęła się zadłużać. Długi trzeba będzie oddać albo przynajmniej płacić odsetki, na czym lichwiarzom chyba nawet bardziej zależy, więc trzeba na tą obsługę wygenerować jakiś mechanizm podatkowy. Pojawiły się więc europejskie podatki, a ponieważ Unia w procesie integracji nie dorobiła się jeszcze sieci skarbówek jest zmuszona wykorzystać te, które istnieją  w państwach członkowskich. I tak podatki europejskie ściągane będą przez aparaty państw członkowskich i ludzie będą narzekać na to jaka ich krajowa władzuchna jest zachłanna. Z czasem jednak z pewnością Bruksela dorobi się swojego własnego aparatu skarbowego, bo ponieważ ten lokalny urzędnik skarbowy jak złodziej ze swojej dzielnicy będzie nieco łaskawszy i będzie przymykał oko na podatki oddawane gdzieś nie wiadomo gdzie. UE ma w tej kwestii pewnie doświadczenia. Przypomniała mi się świetna książka Czasy Wojny - Ferdynanda Goetela, w której autor opisuje jak w okupowanej Polsce urzędnicy skarbowi robili wszystko aby Polak podatnik zapłacił III Rzeszy jak najmniejszą daninę. Sami korygowali w obecności delikwentów ich podatkowe deklaracje wskazując na błędy i ulgi. Pewnie teraz takiej spontanicznej konspiracji wykluczyć nie można.

Cieszmy się zatem, że jeszcze puki co mamy swoje urzędy skarbowe, bo jak powstanę te europejskie to już pita nie poprawisz. Swój urzędnik skarbowy to jednak gość.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jak masz ochotę to skomentuj