wtorek, 29 kwietnia 2014

Ocean

Ocean jest wieczny. Ocean nie szuka poklasku, nie unosi się pychą. Unosisz się w nim jakbyś posiadł magiczną umiejętność lewitacji. I to nie prawda, że to wielki błękit. Jest wielki, największy ze wszystkiego co istnieje na tej planecie i to on stanowi skalę dla oceny co jest duże, a co małe, ale nie jest błękitny. Zawiera w sobie bowiem każdą barwę, każdy odcień. Od niemal bieli plażowego piasku, poprzez przybrzeżny lazur i tęczę barw raf koralowych, po mrok głębin. Jedyne co łączy to wszystko to wielka cisza, z której zdasz sobie sprawę dopiero, gdy zanurzasz się w tej nieskończonej, wiecznej plątaninie życia i śmierci. Ocean zdaje się być jednością. Niszczycielski sztorm staje się nowym początkiem, a narodziny nowego mieszkańca tych wód zapowiedzią jego nieuchronnej śmierci. Pomaga on tylko całości dostosowywać się, zmieniać i trwać wiecznie. Wszystkie bowiem lądowe zmiany i kataklizmy, tu kilka metrów pod powierzchnią wiecznie ruchomej wody są tym, czym komunikat radiowy o zamieszkach na drugim końcu świata: dalekim echem niedotyczącego nas cudzego nieszczęścia. Ocean nie ma czasu, bo czas dla niego nie istnieje. Czym miałby go mierzyć? Ilością utartych przez fale muszli na ziarna piasku? Nie płynie choć płynie, nie istnieje choć istnieje, bo nie ma punktu odniesienia. 
Jestem jakby na innej planecie otoczony lustrem ledwie falującej wody. Woda wydawałaby się szklaną taflą, po której można stąpać, gdyby nie chlupot wywołany ruchem łódki. Tak więc to ja i moje rozpaczliwe miotanie się na pokładzie tej łupiny zaburzało tę przepiękną harmonię. Wyrwałem się z tego hipnotycznego osłupienia, w którym tkwiłem od jakiegoś czasu. Błyskawicznie zdałem sobie sprawę ze swej sytuacji. Unoszę się na niewielkiej łódce wydłubanej z kawałka pnia wraz z kurczącym się zapasem pitnej wody i kilkoma porcjami jedzenia, a poza strzępkami odzieży z dawnego dobytku pozostaje mi jeszcze tylko kapelusz chroniący od słońca. Od trzech dni nie ma wiatru, a od dwóch nie złowiłem nic. Obsesyjnie zarzucam haczyk na sznurku przywiązany do oderwanego od kadłuba kawałka deseczki. Ten improwizowany rytuał staje się moją modlitwą. Za każdym zanurzeniem proszę wszelkie możliwe siły, aby choć tym razem pozwoliły mi wyciągnąć w wody choćby jedną maleńką rybkę. Nic z tego. Im dłużej trwa mój rozpaczliwy połów tym modlę się bardziej gorliwie i coraz mocniej wzbiera we mnie nadzieja. Nagle przychodzi olśnienie niczym ostatni przebłysk świadomości u konającego. Zmieniam taktykę. Kawałki spleśniałego chleba nie sprawdzają się jako przynęta. Odrywam od tego co kiedyś było marynarką ostatni błyszczący guzik i przyczepiam go nieco powyżej haczyka. Może zadziała? Rzucam haczyk z improwizowanym błyskiem jak najdalej potrafię po czym zaczynam nawijać na deszczułkę żyłkę. Nic. Zaczynam jeszcze raz. Zmiana rytuału obudziła we mnie nowe pokłady nadziei i być może ostatnie zmagazynowane nie wiadomo gdzie pokłady energii. Postanawiam zmienić burtę tak, aby wykorzystać zachodzące już słońce do lepszego oświetlenia błyszczącego guzika. Rzut, kilka obrotów deseczki i oto na gdzieś w odległości paru metrów od burty rozpoczyna się przedziwne miotanie. Lekko szarpię żyłką tak jak uczył mnie dziadek i powoli zaczynam holować zdobycz. Nie idzie mi to łatwo. Albo ryba jest wielka, albo ja słaby. W tej chwili nie liczy się jednak nic ponad schwytanie zdobyczy i nie zerwanie żyłki. Popuszczam kilka obrotów i znów po woli zaczynam obracanie w dłoniach deseczki. Jeszcze chwila i widzę około trzydziestocentymetrową rybę miotającą się tuż obok burty mojej łódki. Pochylam się i wkładam rękę do wody nie dając przeciwnikowi zbyt wiele miejsca na manewr. Przyciskam rybę do burty i jednocześnie ściskam w dłoni tak mocno jak tylko potrafię. Zdobycz przestaje się ruszać. Ciągnąc ją po powierzchni łodzi wydobywam na powierzchnię. Ona jakby ocucona zmianą środowiska postanawia ostatkami sił ponownie zawalczyć o życie lecz jest już za późno. Uderzam rybą o niewielki wolny fragment pokładu i jej rozpaczliwe ruchy tułowia zmieniają się w słabnące z sekundy na sekundę drgawki. Ryba nieruchomieje. Jak szalony rozrywam jej brzuch, wydzieram wnętrzności i pożeram fragmenty jej ciała.
Tak, stałem się zwierzęciem, a właściwie byłem nim zawsze, tylko stały dostęp do jedzenia i picia, przyodziewek i ciepło domowego kaloryfera uśpiły moje instynkty. Być może wszelkie cierpiana cywilizowanego człowieka mają swoje źródło w tym, że gdy zostanie zaspokojona cała piramida jego potrzeb, pojawia się tęsknota za byciem zwierzakiem? Najwyższa sama w sobie potrzeba odwrócenia piramidy. Być może rajski ogród był niczym więcej jak tylko przestrzenią aktywności myśliwego - zbieracza, a my nie różnimy się od niego nawet odrobinę? Dziś już wiem, że do prawdziwego szczęścia człowiek potrzebuje tylko odrobiny wody, kawałka ryby i kapelusz z szerokim rondem. Potrzebuje jeszcze wiatru, który wypełni żagiel i da nadzieję. 
Właśnie powiał lekki orzeźwiający wietrzyk. Jestem szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy.

piątek, 25 kwietnia 2014

Krajobraz polskiej gospodarki według prof. Kieżuna

Wspaniały wykład legendarnego człowieka. 

środa, 9 kwietnia 2014

Korwin mówi jak jest

Można się z nim nie zgadzać w wielu kwestiach, ale tu według mnie ma chłopina racę.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Jak wyglądają prawdziwe pieniądze?

Grzegorz Braun (reżyser, publicysta) i dr Jan Przybył (wieloletni wykładowca historii kultury polskiej) rozliczają się ze skarbówką i z socjalizmem. Zapomnieliśmy już jak wygląda normalności i co to prawdziwy pieniądz. 

Mądrość etapu

środa, 2 kwietnia 2014

Matczyna rola nadziei

Po lekturze tego oto tekstu przypomniał mi się mój opublikowany niespełna dwa lata temu felieton dla pewnego pisma, z którym zakończyłem współpracę równie szybko jak ją rozpocząłem. Jednak tekst pozostał. Co więcej, w swej istocie wydaje się dziś niestety proroczy i ciągle aktualny. Oto skazany na zapomnienie, bo wykasowany ze strony pisma felieton. Wydaje się, że warto go w tej chwili przypomnieć.


Matczyna rola nadziei

Podobno proces werbunkowy do Armii Pruskiej odbywał się w pewien ściśle określony sposób. Do wioski przybywał podoficer, który wraz z wójtem miał dokonać wyboru najlepszych kandydatów na żołnierzy. Sierżant rysując na kartce krzyż dzielił ją na cztery pola. Na każdym z dwóch górnych pól pisał: mądry – głupi, a na dwóch dolnych: pracowity - leniwy. Krótka rozmowa z rekrutem wystarczyła, aby ocenić możliwości intelektualne młodzieńca, zaś siedzący obok wójt był źródłem informacji o jego pracowitości. Gdy rekrut okazał się być mądrym i pracowitym jego przeznaczeniem miała być szkoła podoficerska. Gdy był z kolei mądry i leniwy był doskonałym kandydatem na oficera, gdyż połączenie obu tych cech zwiastowało wysoce pożądaną kreatywność. Głupców - w zależności od poziomu pracowitości - czekał los dramatyczny lub pospolity. Ci leniwi trafiali na front jako mięso armatnie, zaś ci pracowici nie byli brani do wojska. Specjaliści od zasobów ludzkich w Armii Pruskiej wychodzili ponoć z przekonania, że pracowity głupek w armii jest w stanie więcej popsuć niż naprawić i że lepiej sprawdzi się on wszędzie ale nie w wojsku. Rzecz jasna – ci mądrzejsi bez względu na to, czy byli leniwi czy nie, musieli stanowić zdecydowaną mniejszość. Cała akcja werbunkowa miała pewnie i szerszy kontekst. Pozbawione wcielonych do armii mędrców ludowe masy nie mogły się zorganizować, a jedynie przekazywać następnym pokoleniom tak wysoce porządny gen pracowitości. Czy to prawda czy nie? Czy w Zaborze Rosyjskim Armia Carska stosowała podobne metody werbunkowe? Nie mam pojęcia.
Pewien zaprzyjaźniony naukowiec podzielił się ze mną ostatnio wynikami badań przeprowadzonych wśród tegorocznych maturzystów z dwudziestu najlepszych szkół naszego regionu. Okazuje się, że lwia część naszej przyszłej intelektualnej elity nie zamierza studiować w regionie lecz poza nim. Przyzwyczailiśmy się do wizerunku tabunów wyjeżdżających za chlebem absolwentów lubelskich uczelni, gdy tymczasem exodus zaczyna się już przed studniami i to w grupie, na której powinno nam najbardziej zależeć. W opinii maturzystów kluczowymi czynnikami podjęcia decyzji o wyjeździe głównie do Warszawy, Krakowa, Wrocławia i Poznania, ale także do Brighton, jest atmosfera, występujący w regionie niski poziom nauczania oraz nieodpowiednie kierunki kształcenia. Co najciekawsze, cały mechanizm regionalnego drenażu mózgów odbywa się bez udziału werbowników. 
Jak głosi stara anegdota, u schyłku epoki Gierka towarzyszom z dwóch dużych miast, leżących na terenach odpowiadającym dziś Lubelszczyźnie i Podkarpaciu, „władze partyjne i państwowe” złożyły propozycję nie do odrzucenia. Mieli wybrać czy wolą budowę lotniska czy organizację centralnych dożynek. Podobno „nasi” wybrali dożynki - Rzeszowiacy lotnisko. Ostatecznie lotnisko powstało, a dożynki i tak się nie odbyły ze względu na strajki i polityczną zawieruchę. Być może stało się tak dlatego, że Podkarpacie było Zaborem Austriackim i na skutek braku tam odpowiedniej polityki rekrutacyjnej przodkowie partyjnych bossów nie poszli do wojska mimo ponadprzeciętnych intelektualnych zdolności?
W każdym razie teraz mamy możliwość naprawienia błędów i wypaczeń minionej epoki. Budujemy lotnisko. Miejmy tylko nadzieję, że w wyniku jego powstania dotrą do nas nie tylko turyści i inwestorzy, ale też nowe idee i technologie. Miejmy też nadzieję, że przy jego pomocy nie odlecą od nas tym razem gimnazjaliści szukający atrakcyjnej oferty edukacyjnej na licealnym poziomie.