czwartek, 28 kwietnia 2016

Ćwierkają wróbelki

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zintegrowane siły opozycji razem z przychylnymi im mediami rozpoczęły grę na rozpętanie wojny domowej lub przynajmniej trwałej destabilizacji kraju. Trybunał Konstytucyjny jest tu tylko i wyłącznie pretekstem i bardziej aktem desperacji zagrożonych środowisk. Trwa w tej chwili akcja prowokacyjna, której elementem jest zmuszenie rządu do radykalniejszych postaw. Jeśli rząd zacznie działać w ramach swych ustawowych kompetencji – będzie to kolejny dowód na totalitarny jego charakter. Jeśli dalej będzie unikał konfrontacji – okaże swoją słabość. Rzecz jednak w tym, że czas gra na rzecz rządu. W grudniu prezes Rzepliński odchodzi z TK, gdyż kończy się jego kadencja, a do tego czasu na skutek zmian w prokuraturze, spora część działaczy PO może trafić za kratki za pospolite złodziejstwo. To oczywiście także będą działania polityczne, totalitarne i antydemokratyczne... W tle mamy jeszcze skandal z panamskimi spółkami... Ale to jeszcze nic. Jest kilka innych ciekawych tematów, o których na razie tylko ćwierkają wróbelki, ale być może za chwilę staną się powszechnie znane: 
  • Ponoć w KGHM w czasie rządów PO - PSL założył 71 spółek offshore'owych. Skala złodziejstwa jest tak ogromna, że trzeba wielu lat, aby w ogóle rozpoznać jego skalę. Ponoć istny węzeł gordyjski. 
  • Wiele wskazuje na to, że kary i zwroty środków z realizacji projektów autostradowych za nieprawidłowości mogą przewyższyć wielkość uzyskanych na ten cel dotacji. Skala zjawiska ponoć jest przerażająca. 
  • Polska jako jeden z ostatnich krajów na świecie podpisała umowę FATCA o ujawnianiu informacji o rachunkach zagranicznych dla celów podatkowych. Wstrzymywano się z tym przez kilka lat. Zrobiono to specjalnie. Przez Polskę płynął przeolbrzymi strumień lewej kasy, a te łajdaki księgowały to jako bezpośrednie inwestycje zagraniczne. :-) Byliśmy przez kilka lat pralnią dla wszelakich mafii.

To oczywiście tylko część plotek. Tak więc jest czego się lękać niezależnie od tego czy przyjdzie jakaś „bratnia pomoc” czy nie.

środa, 20 kwietnia 2016

wtorek, 19 kwietnia 2016

Tylko ten żal

Nie byłoby pewnie całego zamieszania, gdyby burmistrz Parczewa – Paweł Kędracki nie zamieścił na swoim facebookom profilu zdjęć z uroczystych obchodów kolejnej rocznicy Powstania Styczniowego. Nie oparem się pokusie i napisałem pod jedną z fotografii komentarz o tym, że w tym powstaniu brał udział mój praprapradziadek Jan Gogłuska, który jest pochowany na parczewskiej nekropoli. Nie minęła chwila, a odezwał się do mnie pewien Parczewiak o imieniu Andrzej, z którym odbyliśmy krótką acz pasjonującą wymianę poglądów. Okazało się, że grobu dziadka już nie ma i że jest to wielka strata dla lokalnej społeczności. Po prostu miejsce zajął ktoś inny. Podobno rodzina. Wstyd się przyznać, ale nie potrafiłem z pamięci odtworzyć genealogicznego związku z dziadkiem – powstańcem. Bez wizyty u ojca się nie obeszło. Ten pamiętał wszystko. Jego matka Wiktoria z domu Gogłuska była córką Piotra, ten z kolei był synem Jana juniora, który miał brata Ludwika i obaj byli synami Jana powstańca.
Zapytałem o pochowanego w tym miejscu człowieka czy może być on naszą rodziną. „Mój Boże, to Andrzej nie żyje?” – powiedział tato. Okazało się, że pochowany w mogile moich przodków mężczyzna był kolegą z klasy mojego ojca. Dalsze poszukiwania wykazały, że to jednak bardzo daleka rodzina z innej linii. Panowie chodzili razem do klasy i znali się przez całe życie, a nie wiedzieli, że są dalekimi kuzynami. Wszystko jest w porządku, tylko mogiły pradziadka szkoda. Była otoczona metalowym płotkiem z biało-czerwonymi chorągiewkami, a harcerze i szkolna dziatwa przybywali tam jeszcze przed wojną aby składać kwiaty na mogile bohatera.
„Jest pewna sprawa” – powiedział ojciec gdy nieco ochłonął. W sylwestrową noc 1914 roku bawiący się niemieccy żołnierze podpalili kościół w Parczewie w którym biesiadowali - mówił tata. - Miasto było drewniane, więc z dymem poszła jego połowa. Gdy miejscowa ludność stanęła nieco na nogi, to postanowiła odbudować świątynię. Założono więc komitet, który zbierał pieniądze i finansował wszystko, od wynagrodzeń robotników, po zakup materiałów budowlanych. Komitet składał się z pięciu powszechnie szanowanych przedstawicieli lokalnej elity, którzy kasę zbierali do specjalnej skarbonki. Była to drewniana skrzynia z metalowymi okuciami i z dziurą w wieku. Zamknięta była na pięć kłódek, tak aby można było ją otworzyć tylko pięciu członków komitetu jednocześnie. Z datków udało się zbudować świątynię, która do dziś cieszy oczy miejscowych i przybyszów stając się wręcz symbolem Parczewa. 
„I teraz najciekawsze” – mówił tata – „Ja wiem gdzie jest ta skrzynia.”
Szybkie myślenie: można byłoby ją odnaleźć odrestaurować i znów powołać komitet, który zająłby się zbieraniem datków na remont kilkusetletniej modrzewiowej dzwonnicy, która jako jedyna przetrwała pożogę sprzed ponad stu lat. Nie mogłem spać pół nocy. Rano piszę do burmistrza i opisuję mu całą historię. Paweł był zachwycony. Zaczęły się poszukiwania. Po pewnym czasie okazało się, że skrzyni nie ma. Nowy właściciel posesji, na której była przechowywana przez prawie sto lat najprawdopodobniej użył jej jako opału i to całkiem niedawno. Nie miała żadnej materialnej wartości, ale sentymentalnie i jako świadek lokalnej historii była bezcenna. I w tym przypadku też nie można mieć do nikogo pretensji.

Tak odchodzą świadectwa dawnego świata: powoli i niepostrzeżenie i naprawdę trudno jest mieć do kogokolwiek pretensję. Tylko żal. Na szczęście po dziadku powstańcu pozostała tabliczka na nowej mogile i… ja, a po skrzyni na datki wspaniały kościół, który jest najlepszą pamiątką po jego budowniczych i fundatorach. Tylko ten żal na który nic nie można poradzić...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Szarża - opowiadanie

   Był chłodny wiosenny poranek. Królowa Wanda wyszła na małą przechadzkę upewniwszy się uprzednio, że nie jest przez nikogo śledzona. Lubiła czasami się wymykać niepostrzeżenie, ale tylko w sytuacjach, gdy była pewna, że miejsce do którego się udaje jest dyskretnie pilnowane przez straże. Zdawała sobie sprawę, że tak wiele od niej zależy i narażenie się na zamach ze strony wrogów mogłoby wywołać nieopisany chaos w królewskim obozie. Ale nie potrafiła sobie odmówić porannej przechadzki przed bitwą. Uchwycenie nie zatrutych jeszcze bitewnym fetorem haustów świeżego powietrza było jedyną chwilą wytchnienia przed czuwającym ją trudem. Był on tym większy, że jako wojowniczka nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Jej nieruchawy mąż zawsze pozostawał bierny w kwestiach polityki i do niej z reguły należała cała inicjatywa. Jedno było pewne: dziś bitwa była nieunikniona. W oddali pod lasem widać było piechotę wroga przesuwającą się niemrawo w wymuszonym bojowym szyku.
   - Wasza Królewska Mość, proszę natychmiast wracać do obozu, tu za chwilę może być groźnie – powiedział jeden z centaurów, który znalazł się obok niej tak nagle jakby wydobył się spod ziemi.
   - Uspokój się. Przecież wiesz, że najważniejsze jest rozpoznanie i to takie, którego nie przeinaczają słowa. Żaden twój raport nie przekazałyby mi tak precyzyjnych informacji o terenie jak mój wzrok. Co robi Jego Królewska Mość mój małżonek Wasyl? – spytała królowa Wanda.
   - Wdał się jakiś czas temu w dysputę z jednym z dworzan. Ale spokojnie. Jak zrobi się gorąco na pewno umknie za nasze ruchome fortyfikacje. Pani, proszę raz jeszcze: oddalamy się stąd. Dobry atak ma to do siebie, że jest niespodziewany i precyzyjny jak brzytwa. Wszystkie nasze siły są wpatrzone w Waszą Królewską Mość, więc bez pani marne są nasze wysiłki – błagał centaur.
   - Dobrze więc, ale niech ktoś tu pozostanie i na bieżąco śledzi ruchy wroga. Ja wycofam się za linię piechoty. Jeśli jestem śledzona to być może nieprzyjaciel uzna, że oddajemy pola. Wojna to w końcu wprowadzanie w błąd przeciwnika.
   - Wielka jesteś o pani. Za chwilę wydam stosowne dyspozycje – rzucił centaur i zniknął równie szybko jak się pojawił.
   Bitewny ferment rozgorzał na dobre. Oddziały piechoty i łuczników zajęły swoje pozycje. Początkowo część z nich przyspieszyła wychodząc przed inne jednostki gubiąc w ten sposób szyk lecz szybko opadli z sił w promieniach wschodzącego słońca. Stali w szyku czekając na dalsze rozkazy lub na okazje pokrzyżowania planów nieprzyjaciela, który lubił się często wypuszczać swą pancerną konnicą w pobliże zasięgu strzał i włóczni stacjonującej piechoty. Czasami gdy ktoś taki znalazł się za blisko otrzymywał cios z ukosa. Jednak zdarzało się to raczej rzadko. Częściej piechota wroga przekraczała niepisaną linię pola bitwy i ciskała kamieniami lub okazywała przyrodzenia aby wyprowadzić stojących w słońcu z równowagi. Nie traktowano na ogół poważnie tych prowokacji wychodząc ze słusznej zasady, że wojnę wygrywa ten, kto popełni najmniej błędów. Po co przysparzać sobie dodatkowych kłopotów? Gdy królowa Wanda znalazła się już za chroniącym ją kordonem można było przystąpić do ataku. Oddział ciężkozbrojnej konnicy znalazł przesmyk w szeregach wroga i poprowadził ofensywę. Efekt tego był taki, że nieprzyjacielska piechota przerwała nagle harce i z przerażeniem czekała na dalsze rozkazy. Najwyraźniej dotarło do nich, że to dzieje się naprawdę i że pole to może być zarówno miejscem tryumfu jak i klęski. Świadomość tego, że gdzieś w czyjeś głowie gdzieś daleko właśnie ważą się ich losy napędzało strachu ale i wywoływało poczucie szacunku dla życia. Po drugiej stronie stali przecież tacy sami chłopi jak oni ledwie przeszkoleni do wojaczki, a ta wojna nie była ich. Ale co mogli począć? Sprawy potoczyły się za daleko, a chęć napełnienia sakw na nieprzyjacielskich taborach była pokusą większą niż ryzyko utraty życia. Nawet jeśli wróg nie miał taborów, to sam na sobie miał tyle broni i kosztowności, że starczało na zakup nowego wołu lub beztroską zimę spędzoną w karczmie przy świeżym piwie.
Nagle rozległ się głos trąb. Konnica nieprzyjaciela ostrzeliwana z lewa i prawa wdarła się w szeregi niebezpiecznie zbliżając się do królewskich chorągiew. Stanęli jednak na wzgórzu z dala od zasięgu pocisków i pozwolili koniom odpocząć.
   - Czekają na posiłki - powiedziała Wanda do centaura. - Powiedz temu kretynowi mojemu mężowi, że powinien wreszcie przejąć odpowiedzialność za nasz los.
   - Co proponujesz pani? Przecież wiesz doskonale, że on sam z siebie nigdy nie wykona żadnego posunięcia w tej bitwie. Taka już jego natura.
   - Niech uwolni swoje dwie sotnie lekkiej konnicy i zajmie tamtą dolinę. Bez kontroli nad tym przesmykiem posiłki nie będą mogły rychło dotrzeć i wśród będzie musiał się wycofać. Ja przekonam stojącą jeszcze w odwodzie piechotę to tego, aby podeszła nieco bliżej tej wrogiej reduty.
   - Nie musisz pani nikogo przekonywać. Oni są od tego aby wykonywać rozkazy i ginąć w obronie twego majestatu, o pani – powiedział centaur i zniknął za zagajnikiem. Wiedział, że w tej sytuacji każda chwila jest bezcenna i nie ma czasu na etykietę.
   Wanda czuła, że musi sama zaatakować. Jej oddział był na tyle wypoczęty, że mógł błyskawicznie przedrzeć się przez wrogie umocnienia. Potrzebna jest tylko koordynacja. Nad polem unosił się smród palonej smoły i końskiego potu. Tętent kopyt wprawiał pole walki w lekkie wibracje. Nie było wyjścia. Teraz albo nigdy – pomyślała królowa i ruszyła galopem dając sygnał swym oddziałom.

 ***

   Wiesiek podrapał się po swojej łysej głowie i spojrzał w oczy nieznanego emeryta, z którym przyszło mu toczyć rozgrywkę. Gdy tylko się pojawił należało natychmiast utrzeć mu uszu, tymczasem skończyło się tak dotkliwą porażką. Jak mógł przewidzieć, że desperacki szturm królowej przez całą szachownicę odmieni w okamgnieniu losy tej partii?
   - A tego się nie spodziewałem. Mat tak wcześnie. Musiał pan grać w szachy zawodowo. Niech się pan przyzna – powiedział Wiesiek obserwując sytuację na szachownicy i zerkając od czasu do czasu na pozostałych graczy, którzy stłoczyli się przy ich stoliku. Wiesław był królem szachów w tym parku i ciężko było go pokonać. Uwaga o zawodowstwie była więc sprytnym wybiegiem, dzięki któremu jego porażka wydawała się mniej dotkliwa i kompromitująca. Po prostu on nadal był świetny. To jego przeciwnik musiał grać z Kasparowem na pieniądze i jeszcze się wzbogacić.
   - Zawodowo może przesada. W szachach należy zwracać tylko uwagę na to co niewidoczne i mało oczywiste. Szachy to życie i walka. Bitewny kurz i koński pot – powiedział nieznajomy uśmiechając się. Zgromadzeni wokół stolika staruszkowie, którzy porzucili swe rozgrywki, aby obejrzeć przebieg tej niesamowitej partii przyznali mu rację wybuchając śmiechem.
   - Kiedy przyjdzie pan znowu? Spotykamy się tu co drugi dzień po śniadaniu, gdy tylko jest pogoda – powiedział Wiesiek.
   - Nie będę przychodził często proszę być spokojnym – powiedział nieznajomy mężczyzna i odszedł bez słowa.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Prawda czasu – prawda ekranu, czyli czym jeszcze różni się lewica od prawicy?

O wczorajszej prowokacji w warszawskim kościele św. Anny wiedzą już chyba wszyscy. Ale nie wszyscy zdają sobie sprawę co ona, a właściwie jej mistyfikacja tak naprawdę przed nami odsłania. 
Gwoli blogerskej ścisłości przypomnę tylko, że w czasie oczytania listu Episkopatu Polski o aborcji kilka kobiet wyszło ze mszy w tym kościele. Fakt ten został opisany przez nieśmiertelną niczym Lenin Gazetę Wyborczą jako reakcja katoliczek na ów list. Jednak już niemal od razu pojawiły się wątpliwości dotyczące całego zajścia. Choćby to, że „spontaniczne wyście” filmowane bowiem było z kilku kamer w jakości HD, posiadało profesjonalny dźwięk i sprawny montaż. Oczywiście GW uzyskała zgodę na filmowanie i tu nagle taki zbieg okoliczności, który żywcem przypomina wizytę byłej żony u byłego męża w towarzystwie tragarzy. Akurat w tej świątyni, w czasie akurat tego nagrywania taka spontaniczna reakcja. 
I oto nagle ktoś zobaczył, ktoś rozpoznał, ktoś skojarzył „i cały misterny plan wpi.du”. Okazało, że to byli przebierańcy, jak w piosence o chłopcach radarowcach Rosiewicza. Były to nie żadne katoliczki ale aktywistki feministycznych ruchów, które wielokrotnie dały się nagrać w czasie różnych demonstracji. Po raz kolejny się okazało, że w Internetach nic nie ginie, a jeśli nawet już to na pewno  niewiele.
Przyjrzyjmy się nieco bliżej całej tej hucpie. Jeśli była ona realizowana na serio, to wykazała się wyjątkową amatorszczyzną. Ktoś wpadł na pomysł, ktoś nie zrozumiał, zrobił, nie przemyślał, zadzwonił do kumpla, co ma kumpli i kamerę, a jedynymi babami, które chciały wziąć udział w całej zadymie były stare bojowniczki lubiące się masturbować na świeżym powietrzu – jak w wywiadzie dla pyty.pl oświadczyła jedna z aktywistek bodaj rok wcześniej. Nie mogę się oprzeć analogii do Misia Barei, w którym jak powszechnie wiadomo jedynymi, którzy mogli w danej chwili wystąpić w roli dzieci z nagonki były stare zarośnięte chłopy kłócące się o kasę. No bo skąd wziąć katoliczki, które wyjdą z kościoła? „Pani Krysiu, ten facet co tu był jest potrzebny! Wyszedł, potrzebny jest.” – krzyczy w Misiu jakiś filmowy czynownik, po czym w następnej scenie zamiast Stacha Palucha wchodzi do pokoju Wesoły Romek. Tak mogło być i w tej sytuacji. Nie zawsze "język giętki wypowie to, co wymyśli głowa"… 
Co wyłania się z tego całego zamieszania? Panika, brak koncepcji i profesjonalizmu. A o czym to świadczy? A no o tym, że dobrze przygotowani specjaliści od dezinformacji albo zmienili front, albo państwa z Czerskiej nie stać już w tej chwili na ich usługi. Wraz z utratą politycznych wpływów nastąpiła utrata kasy, a więc i odfrunął profesjonalizm. Czego to dowodzi? A no tego, że po stronie sił postępowych poza garstką zamroczonych nie ma realnego oddania sprawie. Jak będzie kasa, to pogadamy. Kasy nie ma – łap kogo popadnie i improwizuj. 
Możliwe są dwa typy organizacji: oparta idei i interesie. Co innego posiedzieć w sieci lub ze znajomymi przy kawie, a co innego zmontować taki numer, do którego potrzeba jest nie tylko cała struktura i oddanie ale i parę złotych choćby na zapłacenie specjaliście od dezinformacji za reżyserię całości. Jak widać w kościelnej prowokacji zabrakło jednego i drugiego. Bez gotówki lewica ginie. Zaś prawica? Zawsze będzie opierać się na wolnych elektronach, które będzie łączyć lub odpychać ideowa siła. Ale jest to struktura niezatapialna, bo siedząca głęboko w sercach, a nie w kieszeni.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Montaż

W powieści Vladimira Volkoffa „Montaż” z 1982 r. wysłany na zachód przez KGB dysydent, ma stworzyć nowy ruch idiologiczny - nową jakość w zachodniej polityce. Wcześniej dokonał on nieudanego zamachu na Breżniewa i spędził dekadę w psychuszce. Gdy trafia do Francji, udziela wywiadu jednej z gazet. Warto się z nim zapoznać. Oto on:

Pytanie: — Panie Kurnosow, z pewnością orientuje się pan, z jakim trudem przychodzi nam ustalić pańską tożsamość. Czy zechce pan potwierdzić, że to właśnie pan próbował zastrzelić Breżniewa?
Odpowiedź: — Potwierdzam to.
Pytanie: — W jaki sposób przystąpił pan do dzieła?
Odpowiedź: — Miałem szwagra milicjanta, pijaka. Zabrałem jego mundur i pistolet maszynowy. Kosztowało mnie to dwa litry wódki. Mój szwagier był w stanie uniesienia (śmiechy).
Pytanie: — Czy można zapytać, jakim motywem kierował się pan przystępując do zamachu?
Odpowiedź: — Można. Byłem przekonany, że wystarczy zniszczyć zwornik sklepienia sowieckiej katedry, by zawaliła się całość.
Pytanie: — Już pan tak nie myśli?
Odpowiedź: — Nie. Komunizm to rak, któremu tego rodzaju zniszczenie w niczym nie przeszkadza.
Pytanie: — Dlaczego zmienił pan zdanie?
Odpowiedź: — Ponieważ stałem się inteligentniejszy. Po zamachu uznano mnie za wariata i umieszczono w zakładzie psychiatrycznym, gdzie pozwolono mi czytać wszystkie książki, jakich tylko zażądałem. Pozwoliło mi to udoskonalić moją kulturę polityczną i jaśniej zobaczyć rzeczy. Jeśli zna pan Borysa Godunowa, wie pan, że stanowi to część rosyjskiej tradycji. Tam tylko szaleńcy widzą jasno.
Pytanie: — Jak się panu udało przemycić na Zachód najpierw fragmenty pańskiej pracy, a potem całość?
Odpowiedź: — Naiwność tego pytania jest równie wielka jak impertynencja w nim zawarta.
Pytanie: — W zasadzie był pan dość dobrze traktowany. Czym pan to sobie tłumaczy?
Odpowiedź: — Na początku było rzeczą korzystną dla reżimu przedstawić mnie jako szaleńca, bo tylko wariat mógł się targnąć nażycie państwowego dobroczyńcy numer jeden. Później ludzie z KGB zorientowali się, że posiadam pewne wykształcenie polityczne i pomogli mi jeszcze w jego poszerzeniu. Podobnie lekarze hodują bakterie. Marksizm uważa się za teorię naukową. Marksiści są przekonani, że za każdym razem, gdy spełnione zostają pewne warunki, prowadzi to do określonych następstw. To, że się dostałem w ich ręce, było dla nich niezłą gratką. Mogli odtąd studiować in vivo funkcjonowanie umysłu kontrrewolucyjnego.
Pytanie: — Pańscy strażnicy wiedzieli, że niektóre partie pańskiej książki przedostały się na Zachód. Czy nie zaostrzyli wtedy kontroli?
Odpowiedź: — Oczywiście. Założyli kraty na moich oknach, przesłuchiwali moich pielęgniarzy, innych chorych, przeszukiwali moją celę. Nigdy nic nie znaleźli.
Pytanie: — Czy ta nieudolność nie wydaje się panu podejrzana?
Odpowiedź: — Nieudolność w ZSRR nigdy nie wydaje się czymś dziwnym i podejrzanym.
Pytanie: — Co sprawiło, że stał się pan wojującym antykomunistą?
Odpowiedź: — Komunizm, rzecz jasna. Ale i pewien epizod z mojego życia, o którym nie chcę publicznie mówić.
Pytanie: — Co pan myśli o Zachodzie?
Odpowiedź: — Zachód stanowi zaledwie część świata, a świat kręci się wkoło jak wiewiórka w swoim bębnie. To koło to demokracja silniejsza niż faszyzm, faszyzm silniejszy niż komunizm, komunizm silniejszy niż demokracja. Myślę, że trzeba wyjść z tego koła.
Pytanie: — Mogłoby się wydawać, że nie wie pan o tym, iż to komuniści pokonali faszystów.
Odpowiedź: — Nieścisłość. To Rosjanie zwyciężyli Niemców. Wyczuwam w pana głosie sympatię prokomunistyczną i radzę panu przeczytać ponownie przemówienie Stalina z 9 maja 1945.
Pytanie: — Co myśli pan o socjalizmie?
Odpowiedź: — Mógłbym panu odpowiedzieć słowami Władimira Bukowskiego: „Jeśli chcecie zamienić wasz kraj w gigantyczny cmentarz, wstąpcie w szeregi partii socjalistycznej”. Ale wolę zacytować Puszkina. Zna pan naszego Puszkina? Napisał on bajkę, która zaczyna się mniej więcej tak: „Trzy młode dziewczyny przędły przy oknie późnym wieczorem. «Gdybym była carycą», powiedziała jedna z nich, «wydałabym ucztę dla wszystkich chrześcijan świata». «Gdybym to ja była carycą», powiedziała jej siostra, «utkałabym płótna dla całego świata». Obie one okazały się następnie najgorszymi łotrzycami: nie zawahały się przed zdradą cara, który stał się ich szwagrem, przed morderstwem ich siostry carycy i siostrzeńca carewicza. Fragment ten porównać można do kuszenia na pustyni w interpretacji Dostojewskiego, w legendzie o Wielkim Inkwizytorze. Oto co Rosyjska prawda i ja sądzimy na temat socjalizmu.
Pytanie:— Nie jestem pewien, czy dobrze pana zrozumiałem. Co chciała zrobić trzecia siostra?
Odpowiedź: — Trzecia siostra mówi: gdybym była carycą, dałabym carowi syna bohatera. Widzi pan, na czym polega różnica. Ta Kordelia chce osiągnąć coś realnego, naturalnego i pożytecznego. Coś na miarę jej możliwości. Dwie pozostałe, socjalistki, marzą. I marzą o dobrach materialnych, które nie zasługują nawet na to, żeby o nich marzyć.
Pytanie: — Panie Kurnosow, oszust, który podszył się pod pana nazwisko, wypowiedział bardzo negatywne sądy na temat dysydentów. A pan? Co pan o nich myśli?
Odpowiedź: — Oni są różni od nas. Pochodzą z sowieckiej elity i dlatego też nie są reprezentatywni dla narodu rosyjskiego. Ale są wśród nich przyzwoici ludzie.
Pytanie: — Kogo ma pan na myśli, mówiąc „my”? Czyżby nie uważał się pan za dysydenta?
Odpowiedź: — Nie. Wasz Diderot powiedział: „Dysydenci prześladowani staną się prześladowcami, kiedy uzyskają przewagę”. Nie jestem potencjalnym prześladowcą. Dysydent po rosyjsku oznacza „który-myśli-inaczej”. Ja nie myślę inaczej. Ja myślę jak wszyscy ludzie zdrowego rozsądku. Nie jestem dysydentem, jestem Rosjaninem, który próbuje konsekwentnie i organicznie traktować swoją rosyjskość. Być Rosjaninem, być Francuzem — to nie ideologia, to konkretny fakt.
Pytanie: — Czy uważa się pan za rosyjskiego nacjonalistę?
Odpowiedź: — Jestem świadom tego, że słowo „nacjonalista” ma na Zachodzie pejoratywny wydźwięk. Jesteście w tym mocni, żeby nadawać pejoratywne znaczenie słowom, których sens nie jest wcale negatywny. „Nacjonalista”, „Murzyn”, „Żyd”... Mamy tu do czynienia ze smutnym faktem dewaluacji lingwistycznej. Końcówka ista w słowie „nacjonalista” z trudem oddaje tak konkretną rzeczywistość jak naród. Każda ideologia, prawicowa czy też lewicowa, która pociąga za sobą gwałt na rzeczywistości, jest diaboliczna w swojej istocie.
Pytanie: — Co pan przez to rozumie?
Odpowiedź: — Rewolta Lucyfera nie jest rewoltą zła przeciwko dobru, lecz dobra przeciwko istnieniu.
Pytanie: — Powróćmy na ziemię, jeśli pan pozwoli. Czy jest pan faszystą?
Odpowiedź: — Faszyzm jest formą socjalizmu, faszyzm jest abstrakcją. Oto dwa powody, dla których nie jestem faszystą.
Pytanie: — Mówi się, że istnieją w Rosji ruchy monarchistyczne, na przykład Ogurcowa. Czy jest pan monarchistą?
Odpowiedź: — To nie ja jestem monarchistą, to Rosja jest, zawsze była i prawdopodobnie jeszcze długo będzie monarchią. Myślę, że jedynym sposobem powstrzymania sowieckiego ekspansjonizmu ideologicznego jest uznanie imperialistycznej natury Rosji, ściśle związanej z określonym i ograniczonym terytorium.
Pytanie: — W pana książce robi pan aluzję do pewnego typu teokracji. Czy mógłby pan to sprecyzować?
Odpowiedź: — Rządy społeczeństw opierają się na dwóch za-sadach. Jedną z nich jest prawomocność, drugą wymogi życia praktycznego. Na ulicznym skrzyżowaniu niezbędny jest policjant — oto wymóg życia praktycznego. Ale ten policjant nosi mundur — oto prawomocność. Prawomocność jest zawsze irracjonalna: prawo boskie, zasada dziedziczności, wybory powszechne, losowanie nie wypływają z przesłanek racjonalnych i właśnie dlatego stają się źródłem prawomocności. Dobrze wiadomo, że syn geniusza może być kretynem. Wiadomo też, że więcej jest imbecyli niż ludzi inteligentnych, i to wszystko nie ma znaczenia, ponieważ inteligencja nie ma tu nic do rzeczy. Prawomocność republikańska bazuje na braku koherencji, tak jak prawomocność monarchiczna na absurdzie. Potrzeby życia praktycznego dyskutuje się punkt za punktem, ich ewolucja odbywa się stopniowo, poprzez adaptację. Natomiast prawomocność może być ujmowana tylko globalnie — tak albo nie. Będąc chrześcijaninem myślę, że to dobrze, żeby irracjonalność prawomocności była irracjonalnością chrześcijańską. Nie oznacza to, że chrześcijanie muszą organizować państwo ziemskie na wzór niebiańskiej Jerozolimy. Potrzeby praktyczne wciąż dają o sobie znać. Sformułowanie „chrześcijański książę” zawiera w sobie sprzeczność, co wcale nie oznacza, że należy je odrzucić.
Pytanie: — Dostojewski także opowiadał się za teokracją. Czy teokracja nie została nieco nadwerężona w waszym kraju?
Odpowiedź: — Rosja ma powołanie Chrystusowe. Proszę pamiętać, co się stało z Chrystusem. Jego apostołowie wierzyli, że wyzwoli królestwo Izraela. Faryzeusze również w to wierzyli, i bojąc się, że nie będzie w nim dla nich miejsca, ukrzyżowali króla. I dlatego właśnie, że został ukrzyżowany, mógł stworzyć swoje prawdziwe królestwo, którego faryzeusze nie umieli sobie wyobrazić. To już nie jest felix culpa, tylko felix error. Podobnie Dostojewski, który myślał, że Rosja ocali świat przez teokrację. Tymczasem doprowadzi ona do tego przez męczeństwo.
Pytanie: — Kto to są według pana faryzeusze?
Odpowiedź: — Więc to jednak prawda. Zachód nie uświadomił sobie jeszcze tego, co tak jasno tłumaczą ludzie w rodzaju Knupfera i Chestertona!
Pytanie: — Co oni tłumaczą?
Odpowiedź: — Że to lichwiarze są faryzeuszami naszych czasów. Że kapitalizm zachodni i sowiecki komunizm są jak nagonka, która pcha zwierzynę na polanę, gdzie czekają już strzelcy.
Pytanie: — Kto jest zwierzyną?
Odpowiedź: — Wy.
Pytanie: — A myśliwi to kto?
Odpowiedź: — Widzę, że przeczytał pan moją książkę dość nieuważnie. Przypomnę więc jej zasadnicze punkty. Początkiem wszystkiego jest kredyt, czyli lichwa. Nie bez powodu średniowieczny Kościół potępiał oprocentowane pożyczki. To one umożliwiły powstanie nowoczesnego społeczeństwa, a wcześniej przeprowadzenie rewolucji przemysłowej. Nie wiem jednak, czy możemy być dumni z tych osiągnięć. Instytucja kredytu wiąże się z powstaniem banków. Nawet banki funkcjonowały jeszcze jako tako, póki spełniały funkcję agencji wymiany i kredytu. Niestety, wkrótce przyznano im prawo wypuszczenia własnego pieniądza; banki nie biły monet i nie drukowały banknotów, lecz udzielały pożyczek na sumy, których wcale nie posiadały. Proszę nie mieć złudzeń: czek bankowy, który otrzymuje pan jako pożyczkę, jest w 80% bez pokrycia. To już nie jest sprawa z bankiem, to sztuczka prestidigitatora. Banki jednak nie poprzestają na tym. Nie tylko uzurpują dla siebie przywilej państwa, emitując pieniądze, ale też pożyczają te nie-istniejące pieniądze, ten wiatr, instytucji państwa, uzależniając od siebie całe narody. Czy wiadomo panu, że do niedawna Anglia spłacała bankowi Rotszyldów pożyczki zaciągnięte w okresie wojen napoleońskich?
Niewątpliwie dla państwa będzie to szokiem, szokiem dla waszego cynizmu, jeśli powiem, że cały system bankowy jest nie-moralny. Proszę wziąć pod uwagę wasze spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, słusznie zwane też anonimowymi. Wiecie państwo, że operują one sumami dziesięciu- i dwudziestokrotnie przewyższającymi ich kapitał. Jeśli osiągają zysk, wszystko dobrze, jeżeli jednak bankrutują, kto płaci? Wierzyciele. Akcjonariuszy nikt nie konsultuje w sprawie ryzykownych poczynań zarządu. Póki otrzymują oni dywidendy, nie mają powodów do niepokoju. Czy to jednak moralne, aż tak dalece zrzec się własnej odpowiedzialności? I jaki związek zachodzi między agentem giełdowym, kupującym czy też sprzedającym jedną milionową cząstkę wartości kopalni miedzi równie obojętnie, jakby nakładał czy zdejmował pantofle, a czarnym górnikiem, który nadwyrężą własny kręgosłup, czołgając się w tej samej kopalni, z kilofem w ręce?
Proszę jednak nie sądzić, że jestem pryncypialnie przeciwny prywatnej własności kopalń; jest ona dopuszczalna, jako że ktoś zakłada takie przedsiębiorstwo, ktoś musi nim zarządzać. Sprzeciwiam się tylko temu, by praca ludzka była przedmiotem gry, podobnie jak w waszym... jak się to nazywa? (Psar podpowiada: „Monopolu Loteryjnym”).
Wróćmy jeszcze do banków. Znajdują się one w rękach ludzi, których nazywam Lichwiarzami. Fakt, że nagromadzili oni tak wielkie zyski, kryje w sobie pewną hybris, wynika z jakiegoś fatalizmu. Zaczęli przybierać na wadze, nie potrafią się zatrzymać.
Wiecie państwo lepiej ode mnie, że władają oni w sposób prawie absolutny Europą i Ameryką Północną. Wiecie, że dążyli do de-kolonizacji, jako że młode i mało doświadczone narody, posiadające bogate i słabo wykorzystane zasoby surowcowe, stają się dla nich łatwiejszym łupem, oferują im zyski większe niż to było możliwe, gdy ich terytoria zarządzane były przez narody lepiej rozwinięte, zagarniając dla siebie sporą część dochodu. Ja jednak chcę państwu pokazać przede wszystkim to, co stało się w Rosji. Carska Rosja nie poddawała się operacjom Lichwiarzy, była też od nich o wiele mniej zależna niż pozostałe kraje Europy. Wskaźnik zadłużenia publicznego w przeliczeniu na jednego mieszkańca w roku 1908 wynosił we Francji 288 punktów, a w Rosji tylko 58,7. W 1914 roku 83% tego zadłużenia zostało spłaconych dzięki dochodom państwowych kolei żelaznych. W roku 1912 wskaźnik opodatkowania wynosił w Rosji 3,11, podczas gdy we Francji 12,35 i 26,75 w Wielkiej Brytanii. W roku 1913 rezerwa rosyjskiego złota opiewała na 1550 milionów rubli, podczas gdy w obiegu znajdowało tylko 1494 milionów rubli papierowych. W tym samym czasie frank francuski miał tylko około 50% pokrycia w złocie. Jednocześnie wzrost gospodarczy Rosji osiągał wówczas takie rozmiary, że jeden z francuskich ekonomistów skomentował to w następujący sposób: „W połowie stulecia Rosja zdominuje Europę politycznie, ekonomicznie i finansowo”. Produkcja przemysłowa rosła w Rosji w skali 3,5%, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych o 2,75% i 1% w Wielkiej Brytanii. Widzicie więc państwo, że Lichwiarzom nie brakowało powodów do niepokoju. Dodajmy do tego, że w roku 1912 prezydent USA Taft stwierdził, iż ustawodawstwo socjalne Rosji było „bliższe doskonałości” niż w jakimkolwiek kraju demokratycznym. Jeżeli więc praktyka pokazywała, że państwo rządzone w sposób nie demokratyczny, lecz, jak byście wy powiedzieli, teokratyczny, umiało rozwiązać problemy, przed którymi kapitulowali Lichwiarze, ich, Lichwiarzy, władza nad światem gospodarczym była zagrożona. To, co się dalej wydarzyło, nietrudno było przewidzieć. Wiadomo powszechnie, że niemiecki bankier, Warburg, przyznał Leninowi poważne subsydia finansowe. O wiele mniej znany jest fakt, że Warburg miał brata, założyciela systemu amerykańskiej Rezerwy Federalnej i że ten brat także subwencjonował rosyjskich rewolucjonistów, posługując się jako pośrednikami amerykańskimi bankierami Ruhnem, Loebem i Shiffem. Jednocześnie Trocki przyznawał się chętnie, że otrzymał znaczną pożyczkę od finansisty, członka brytyjskiej partii liberalnej.
W rezultacie Rosja carska wyeliminowana została z walki i ZSRR został klientem Zachodu. Pierwszą sowiecką fabrykę samochodów zbudował Ford (chociaż w Rosji przedrewolucyjnej produkowano już własne modele samochodów). Doradcą Stalina w okresie kolektywizacji był Campbell. Nie mówiąc już o tym, co dzieje się w chwili obecnej. Rosjanie śpiewają: „Dzieci, rzućcie szkołę, pijcie Coca-Colę!”, a państwo wydaje rezerwy swego złota, by wyżywić lud. Lecz to należy do mniej obrzydliwych aspektów wspólnictwa, łączącego kapitalistycznych Lichwiarzy z ich sowieckimi dogami. Załóżmy, że ZSRR staje się państwem takim samym jak inne: zobaczmy, jak bardzo zmniejszyłaby się wtedy władza Lichwiarzy nad światem zachodnim. Wy boicie się tak bardzo ZSRR, że szukacie opieki w ramionach Lichwiarzy, krzycząc „babciu!” Ale to nie jest wasza babcia, to złośliwy wilk, który ostrzy sobie zęby, żeby was lepiej zjeść, moje dzieci.
Sądzicie państwo, że wszystko to jest wymysłem? Proszę przyjrzeć się, w jaki sposób USA, będące całkowicie we władaniu Lichwiarzy, traktowały swego głównego wroga podczas ostatniej wojny i po jej zakończeniu. Zamiast czekać, aż ZSRR upadnie i potem rzucić się na osłabione Niemcy, Amerykanie włączyli się do walki w sam czas, by uratować rozsypujący się reżim komunistyczny. To rosyjski żołnierz, powtarzam, pokonał żołnierza niemieckiego, lecz system marksistowski ocalony został przez amerykańskie dostawy materiału wojennego. Gdy Mołotow zaproponował w zamian za te dostawy pewną liberalizację systemu, Roosevelt odrzekł, że nie widzi takiej potrzeby. Churchill domagał się, by inwazja Aliantów dokonała się w Grecji, lecz Amerykanie byli zwolennikami desantu we Włoszech. W rezultacie Rumunia, Bułgaria, Czechosłowacja, Węgry, Albania i ta Polska, nad którą teraz Zachód wylewa krokodyle łzy, wydane zostały Sowietom. I obok nich Niemcy! Czyż nie jest symboliczny podział Niemiec, tej kury znoszącej złote jajka, po-między dwóch wspólników? Jedno udko dla ciebie, jedno dla mnie. Wiecie też państwo o tym, że tysiące Rosjan, pragnących uciec przed komunizmem, zostało przemocą załadowanych do wagonów i ciężarówek i oddanych Sowietom. Przez kogo? Przez Anglików i Amerykanów.
Ale nie ma nigdy tragedii bez elementów komicznych: na procesie norymberskim kaci sowieccy zasiadali obok sędziów wyznaczonych przez kraje Zachodu. Amerykanie nie pomogli Chinom w ich desperackiej walce z komunizmem, wydali je w ręce komunistów. CIA popchnęła Węgrów do rewolty, w wyniku czego siły wolnościowe tego kraju zgniecione zostały przez Armię Czerwoną.
I proszę też sobie przypomnieć, jak harmonijnie, w jakiej zgodzie, Moskwa i Waszyngton — dwa groźne głosy z dwu końców świata — nie pozwoliły wam zaprowadzić porządku w świecie arabskim!
Lecz najbardziej wstydliwy przypadek to Kuba. Jak to możliwe, żeby jakikolwiek kraj tolerował pistolet wymierzony we własne podbrzusze? Lecz Castro zdobył władzę korzystając z pomocy Amerykanów, i w taki sposób pistolet został nabity ślepym nabojem. Oczywiście Amerykanie udawali później, że stoją po stronie emigrantów kubańskich i rozmyślnie doprowadzili do fiaska inwazji w Zatoce Świń. Tak, rozmyślnie: proszę sobie przypomnieć, że lotnicza osłona operacji została odwołana na osobisty rozkaz prezydenta Kennedy'ego. A gdy Sowieci, którzy od czasu do czasu próbują zrzucić jarzmo nałożone na nich przez Lichwiarzy, próbują naprawdę nabić kubański pistolet, ten sam Kennedy sprawia, że muszą z podkurczonym ogonem wrócić do domu. Widzicie państwo, Chruszczow, ze wszystkimi swymi wadami, był prawdziwym Rosjaninem, który zabiegał o niepodległość dla swego kraju. Wystarczyło jednak, by Rockefeller wybrał się na wakacje — wakacje, mój Boże — na Krym, by Chruszczow dostał wymówienie.
Czy wiecie państwo, że Roosevelt oświadczył, iż Indochiny po wojnie nie powinny pozostać we francuskich rękach? I czym są Indochiny w chwili obecnej? Amerykanie prowadzili tam co prawda wojnę, lecz bardzo uważali, by jej przypadkiem nie wygrać. W tym celu wynaleźli nawet specjalną metodę: eskalację.
Jakie są w tej chwili dwa wielkie mocarstwa nuklearne? Które z nich ofiarowało bombę drugiemu? Tak, nie całkiem jawnie, za pośrednictwem szpiegów, których zechciano nawet później posadzić w krześle elektrycznym, tym nie mniej fakt pozostaje faktem: gdyby tylko Amerykanie mieli bombę, kto grałby rolę wilkołaka na użytek Lichwiarzy?
A kto, całkiem niedawno, podzielił między siebie świat w Helsinkach? I co stąd wynikło dla ludów ZSRR? Jeszcze okrutniejsze represje, gdyż układ helsiński miał takie oto znaczenie: „Wszystko w porządku, wasza rola jest jasno określona, róbcie tak dalej”. A co dzieje się w Afganistanie? Jeden ze wspólników po-sługuje się gazem i napalmem, drugi nie pozwala swym sportowcom wziąć udziału w olimpiadzie. Posunę się jeszcze dalej. Nie przekonuje mnie sposób, w jaki Reagan szczerzy zęby, a Breżniew pokazuje pazury, gdy mowa o Polsce. ZSRR szuka pretekstu, żeby nie musieć dokonywać inwazji Polski, a USA próbują odzyskać swój nadwyrężony prestiż. Ten pies rozumie się z tym kotem jak dwaj złodziejaszkowie w dzień targowy...”



Vladimir Volkoff, Montaż, 1982, s. 333