niedziela, 29 maja 2016

O szczęściu i nieistniejących pomnikach

   Ktoś powiedział kiedyś, że warunkiem szczęścia jest dobre zdrowie i słaba pamięć. Niestety zaczynam być w wieku, że to pierwsze może wysiąść w każdej chwili, za to to drugie pozostaje ostre jak brzytwa. Pamiętam o różnych sprawach i faktach, które powinny już dawno zostać z pamięci wymazane, a jedna o dziwo tam tkwią i niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powracają. Różdżką bywa niekiedy jakiś widok, myśl lub skojarzenie, która otwiera jakąś szufladkę wspomnień.   
   Oto jakiś czas temu dowiedziałem się, że PSL wyszedł z inicjatywą budowy pomnika ofiar przewrotu majowego, która zadziałała na mnie jak owa różdżka odświeżająca stare wspomnienia. Pomnik taki to szczytna inicjatywa, bo zawsze należy czcić braterską przelaną krew ale wiadomo, że PSL nie wpadł na ten pomysł ot tak sobie. Chodziło o pokazanie przez odstawionych od koryta mało trafnej analogii do obecnej sytuacji w kraju i przy okazji przypomnienie o martyrologii ludowców, z którymi obecny PSL ma raczej niewiele wspólnego. Jednak jest w tym jeszcze coś. Panowie z PSL zapomnieli, o pewnej niezręczności. Oto nieco ponad dziesięć lat temu niemal ci sami ludzie sprzedali za niewielką część wartości swoją siedzibę na ulicy Grzybowskiej w Warszawie pewnemu deweloperowi. Burza rozpętała się wtedy okropna, a sama kontrowersyjna transakcja stała się kroplą, która przepełniła czarę i doprowadziła do opuszczenia PSL przez wielu działaczy. Wraz z budynkiem panowie działacze sprzedali bowiem także Pomnik Czynu Chłopskiego znajdujący się przed budynkiem. Deweloper, który go kupił pytał nawet władze partii czy na pewno ma go rozebrać… Rozpętała się wtedy mała burza, szybko znalazła się nowa lokalizacja dla monumentu ale gdy wszystko przycichło pocięty trafił do muzeum gdzieś na prowincji i słuch o nim zaginął.
   Można więc mniemać, że jak przychodzi co do czego to obecny PSL ma raczej daleko i głęboko symbolikę. Za to mają słabą pamięć, bo kwestii stawiania pomników powinni trzymać się jak najdalej. No ale za to pewnie są szczęśliwymi ludźmi.

sobota, 28 maja 2016

Hit lata

Mój kumpel pochwalił się kiedyś, że jego cioteczny brat jest gwiazdą Disco Polo. No cóż, praca jak praca. Trochę z nudów, a trochę dla beki zaproponowałem, że jak jego brat chce, to mogę mu pisać teksty piosenek, bo przecież nie ma nic prostszego. Dla udowodnienia swych umiejętności na kawałku kartki napisałem wierszyk, który w mojej naiwności miał się za chwilę stać tekstem letniego przeboju: 

Słońce świeci wietrzyk wieje, 
inne piękno nie istnieje, 
poza twoją śliczną twarzą, 
kiedy idziesz ku mnie plażą. 

Wiatr twe włosy wciąż rozwiewa, 
obok przelatuje mewa, 
jesteś smukła pełna gracji, 
tyś królową tych wakacji. 

Idziesz dumna pełna wdzięku, 
reklamówkę ściskasz w ręku, 
w niej pięć piw jak miłości znak. 
Jak nie kochać ciebie, no jak? 

Dumny z siebie odczytałem wierszyk. Kumpel pokręcił tylko nosem. Od razu widać było, że utwór nie spełnia rygorystycznych kryteriów jakości i że zostanie odrzucony. I tak oto nie zostałem tekściarzem kapeli umpa – umpa. Teraz już wiem, że hit Disco Polo powinien iść jakoś tak: 

Słońce świeci wietrzyk wieje
la la la la la 
Knajpa tutaj browar leje 
la la la la la 
Fajnie jest na plaży 
la la la la la 
Piwo mi się marzy 
la la la la la 

Napisać hit lata Disco Polo to cholernie ciężka i niewdzięczna robota i to wcale nie dlatego, że zajmuje pięć sekund. Bo jak z tym potem żyć? Rozumiem teraz nieco dramat portalowych redaktorów i dziennikarzy z bulwarówek a'la Wyborcza, którzy muszą na zamówienie za grosze napisać jakieś plugawe gówno i podpisać je jeszcze własnym nazwiskiem. Zakładam bowiem, że przynajmniej część autorów to ludzie myślący i świadomi tego, że nie tylko okłamują innych ale i przede wszystkim siebie. Łatwiej więc pewnie jest sobie wmówić, że się jest po właściwej stronie i nie mieć wyrzutów. To chyba najstraszniejsza forma niewolnictwa.

środa, 11 maja 2016

Mężczyzna z zapalniczką - opowiadanie

Mężczyzna z zapalniczką

    Gdy otworzył oczy, nie widział większej różnicy między otaczającym go światem a tym, który pozostał w zapamiętanym fragmencie snu. Było ciemno, a wraz z powrotem świadomości, stawało się również chłodno i mokro. Wygrzebał się z gawry składającej się ze sterty brudnych, starych kołder i koców, ale już po sekundzie żałował tego czynu. Poza legowiskiem było naprawdę zimno i nawet solidna konstrukcja szałasu, który od kilku dni stał się jego domem nie stanowiła najmniejszej ochrony przed chłodem. Gdyby mógł rozpalić ogień? Nie wchodziło to w grę. Wtedy natychmiast cała bliższa i dalsza okolica dowiedziałaby się o jego istnieniu, a to mogło tylko ściągnąć kolejne nieszczęście. Natychmiast pojawiliby się wyrostki, którzy nie potrafiąc jeszcze okiełznać swych samczych instynktów szukaliby pretekstu do bójki. Wiedział coś o tym. Miał złamany nos i liczne blizny. Wolał więc chłód do którego przywykł niż narażenie się na powtórne cięgi. Gdy zimno stało się nie do zniesienia, zawsze mógł udać się do schroniska dla bezdomnych. Tam jednak obowiązywał rygor i nie można było pić. Cóż więc było począć? I tak co rano udawał się w poszukiwaniu grosza do pobliskiego miasteczka. Mógł więc choć przez chwilę ogrzać się w którymś ze sklepów. W mrozy nawet sklepowi ochroniarze przymykali oko na obecność podobnych mu wykolejeńców. Ludzie jego pokroju gdy byli sami nie zdawali sobie sprawy ze swej odmienności. Nie czuli swego smrodu, nie oglądali swych przepitych, brudnych twarzy. Dlatego dopiero w stadzie czuli swą przerażającą odmienność. Być może dlatego stronili od swego towarzystwa? Gdy uczucia głodu i chłodu zawarły przerażający sojusz i opanowały kolejne przyczółki jego organizmu, nie było czasu na autorefleksję. Trzeba było iść do miasta i zaspokoić chyba najbardziej elementarny instynkt przetrwania. Czasami uzbierał trochę pieniędzy metodą “na bułkę”, czasami zbierał złom, a kiedy indziej wcielał się w postać samozwańczego parkingowego. Ludzie w obawie przed zarysowaniem swoich cacek, za które zastawili w bankach kawał swojego życia, dawali jakieś drobne. Niestety, ten najbardziej dochodowy interes szybko przejęły zorganizowane grupy podobnych jemu wykolejeńców co do których żywił uczucie odrazy. Ponieważ jego natura indywidualisty, zwłaszcza w kwestiach podziału dziennego urobku nie uznawała kompromisów, musiał poszukać innej profesji. Pamiątką po krótkiej karierze parkingowego były wybite dwa przednie zęby. Jedne z nielicznych, które mu pozostały. To między innymi przez zatargi z kolegami po fachu musiał opuścić miasteczko w dolinie i jakiś czas spędzić tu na górskim zboczu w osłonie lasu. Wolał nie ryzykować. Słyszał kiedyś stare chińskie przysłowie, że najlepszym sposobem na pokonanie wrogów jest usiąść na brzegu rzeki i zaczekać, aż spłyną nią ich kości. Chińskie? Stare? Nie miał pojęcia skąd je znał. Być może usłyszał je w jakimś filmie w czasach, gdy istniało dla niego jeszcze coś takiego jak oglądanie filmów? Może przeczytał tę myśl na kapslu od piwa? Poszarpane strzępki jego losu nie pozwalały się już ułożyć. Pamiętał tylko nieliczne fragmenty ze swego dawnego życia i coraz bardziej oddawał się we władanie instynktów. Jedyne co jeszcze pozostało w nim z istoty człowieczeństwa to przedziwne, bezkompromisowe umiłowanie dla wolności, które co prawda zmutowane patologią i zwierzęcymi odruchami ciągle tkwiło gdzieś w nim głęboko i nadawało ton jego egzystencji. Siedzieć nad rzeką i czekać, dobre sobie. Rajmund nie miał aż tyle czasu, co nie zmieniało faktu, że nie miał najmniejszych szans w przypadku konfrontacji ze swymi rywalami. Po kolejnych kilku zawodowych wzlotach i upadkach, zimowych wizytach w ciepłych więzieniach za drobne wykroczenia, próbach osiedlenia się do większych miastach, postanowił ponownie wrócić w rodzinne strony i skupić się na żebractwie. W tej profesji ważne są szczegóły, a zwłaszcza troska o wygląd. Trzeba być zabiedzonym, nawet brudnym, ale nie można być odrażającym. Współczucie ma także swoje granice. Dawno już pojął, że ludzie wolą wesprzeć kogoś, po kim widać na pierwszy rzut oka, że powinęła mu się tylko noga, ale że ma szansę odbić się od dna, niż totalnego przegranego. Darczyńcy lubią czuć się sprawcami sukcesu. Chcą, aby zmiana żebraka w księcia nastąpiła choćby przy minimalnym ich udziale. Stają się więc udziałowcami potencjalnej metamorfozy niczym drobni ciułacze grający na giełdzie lubią mieć w posiadaniu choćby jedną akcje wielkiej korporacji. Nie tylko jednak ta motywacja rządziła ich portfelami. Było też uczucie litości pomieszane z poprawą własnego samopoczucia. Zagadywali i dopytywali się skąd pochodzi i czego mu potrzeba. Wypadało podąć z nimi dialog, bo było warto. Zwykle ich datki były kilkakrotnie większe względem tych, którzy rzucali grosz na odczepnego. Ci, którzy wyspecjalizowali się w tym segmencie dobroczyńców musieli mieć zatem przygotowaną stosowną wiarygodną historię do opowiedzenia i co jakiś czas zmieniać miejsce swej pracy. W małym miasteczku nie było to prostym zadaniem, ale trudno było też w nim liczyć na przesadną hojność. Żebraczy biznes lubił duże miasta. Nawet najbardziej przekonujący wirtuoz żebraczego aktorskiego fachu po pewnym czasie nudził się widzom - donatorom.
    Praca ta była stosunkowo prosta. Po pewnym czasie nawet najbardziej nierozgarnięty adept żebraczego rzemiosła pojmował tego typu tajniki. Najważniejsze jednak było porzucenie wstydu i wcielenie się w swą aktorską kreację. Wielkomiejska anonimowość zatem była zatem kluczem do nawet sporych pieniędzy. Żył niczym na huśtawce kolejnych pijackich ciągów i wymuszonej kilkudniowej abstynencji, która najprawdopodobniej utrzymywała go przy życiu. Jakaś dziwna siła nie pozwalała mu zapić się na śmierć, choć czasami pragnął tego ponad wszystko. Przestać czuć i oddychać. Zatonąć w najgłębszym możliwych snów, nie myśleć.
    Wieczorna alkoholowa nirwana i ból poranka połączyły się tego dnia w szczególnie silnie. „Boli więc jestem” - nieświadomie parafrazował Kartezjusza, gdy ból żołądka, wątroby, głowy albo strzępków duszy stawał się nie do zaniesienia. Kostucha mogła bowiem wprosić się pod jego kołdrę aby się już nie obudził. W takim przypadku nie było mowy o bólu czegokolwiek. To rozwiązałoby wiele kwestii. Czasami dochodził do wniosku, że kostucha może być jedyną kobietą, która może być nim jeszcze zainteresowana, choć na razie podobnie jak większość samic jakie spotkał w życiu ignoruje go bez najmniejszych przejawów kokieterii. „W takim razie dlaczego jeszcze nie przyszła?” - myślał, tkwiąc w tym przedziwnym stanie równowagi jakiem ekscytują się miłośnicy ekstremalnych sportów gdy igrają ze śmiercią. Całe więc niemal jego dorosłe życie było ekstremalnym sportem. „A co, jeśli śmierć jest facetem?” - pomyślał i natychmiast odeszła mu ochota na umieranie. Wstał szybko na ile było to możliwe nie wiadomo, czy w obawie przed chłodem czy ewentualnym nieproszonym samcem, który może w każdej chwili zagościć w jego pieleszach. Zaczął także wymachiwać ramionami dla pobudzenia krążenia. Dziś śmierć jakby wisiała w powietrzu. Czuł ją przez skórę. Mieszaniną lęku, chęci ucieczki i chęci poznania nieznanego wydawała się być przepełniona cała okolica. Czuł ją jako pół zwierze od dawna kontestujące cywilizacyjny parawan, który zasłaniał nieuchronność kresu przed oczami ludzi z doliny. Tu na wzgórzu dziś zdawał się być sam razem z nią: swą nieuchronną i upragnioną oblubienicą. Lękał się jak nigdy z nią spotkania, a jednocześnie pragnął go, jak uczniak przed swym pierwszym razem.
    Dzisiejszy ranek był szczególnie mroźny, a zima nie rozpoczęła się jeszcze na dobre. Szybko przejrzał pozostałe po wczorajszym wieczorze pękate butelki z czymś, co chyba dla ironii nazywane było winem, a było tak naprawdę mieszaniną spirytusu, wody i jakiegoś słodzonego barwnika. „Wiśniowy przysmak” widniało na jednej z etykiet, którą wziął w dłoń i wpatrywał się w nią z sentymentem. Uśmiechnął się w duchu, lecz niemal równie szybko w jego głowie zagościło uczucie zawodu. Jak zwykle nic nie zostało. Codziennie nabierał się na ten sam numer. Nim jeszcze na dobre uruchomił myślenie jakiś fizjologiczny impuls uruchomił w nim pilną potrzebę dostarczenia do organizmu energii - obojętnie w jakiej formie. Dziś organizm nie chciał już alkoholu. Chciał białka. Najlepiej zwierzęcego. Rajmund przypomniał sobie o wiszącym na gwoździu substytucie lodówki w postaci foliowej torby na zakupy. Jej głównym celem nie było chłodzenie zawartości, lecz zabezpieczenie jej przed gryzoniami, które także poszukiwały odrobiny energii. Były chyba jedynymi żywymi istotami, które garnęły się do niego. Ale i one widać wyłącznie testowały, czy śmierć bez względu na jej płeć wcisnęła się już pod jego kołdrę, dając w ten sposób znak do rozpoczęcia uczty złożonej z jego ciała. Myśl o tym jako jedna z niewielu napawała Rajmunda odrazą. Pomimo, że specjalnie nie interesowało go to, co stanie się z jego ciałem po śmierci, nie miał ochoty skończyć jako paliwo dla gryzoni. Poruszył się pospiesznie, zdjął torbę i rozwiązał ją. W środku znalazł kawałek chleba, resztki wędliny i spory fragment makowej strucli - efekt wczorajszego grzebania w śmietniku obok sklepu. Ten ostatni rarytas, pozostałość po wigilijnej promocji, przypomniał mu o świętach w jego rodzinnym domu. Ciepło, szczęście, pełny żołądek i mama. Po chwili jednak ledwo tlący się płomyk wspomnień zgasł przypominając tylko o potrzebie ciepła. Chwycił zawiniątko i wyszedł z szopy z zamiarem rozpalenia gdzieś w okolicy ogniska. Ogrzać się, a przy okazji podgrzać zmarznięte na kamień mięso - to były prawdziwe priorytety. Znał takie miejsce tuż przy strumieniu wypełniającym rozpadlinę, gdzie można było uczynić to bezpiecznie, gdyż blask ognia nie był widziany nawet w nocy, a dym z ogniska snuł się wzdłuż serpentyny strumienia niczym mgła. Nie było na co czekać. Miał do przejścia spory kawałek drogi. Sprawdził w kieszeni obecność zapalniczki. Była na miejscu. Otworzył drzwi szopy i w tym samym momencie do pomieszczenia poza wiatrem i płatkami śniegu wdarł się oślepiający słup światła. Przez noc przybyło dużo śniegu, a poranek był słoneczny. Światło i biel podziały na niego w taki sposób, że musiał wierzchem dłoni powstrzymać połączony atak jasności. Jedyne co udało mu się dostrzec to pozycja słońca wskazująca na wczesne przedpołudnie. Nauczył się żyć posługując się tym świetlistym kręgiem, od którego wzięły swe początek wszystkie inne czasomierze, więc nie potrzebował zegarka. Gdyby nawet go posiadał zamieniłby go pewnie na kilka piw, uświadamiając ekspedientce, że ma do czynienia z rzadkim przykładem jubilerskiej roboty, a nie z azjatycką tandetą. Ale do tego trzeba było mieć też tupet, który zatracił bardzo dawno temu. I tak cieszył się, że dysponował kilkoma żebraczymi historiami stanowiącymi jedyną jego erudycję. Oczy przywykły powoli do światła, za to chłód stał się jeszcze bardziej dotkliwy i niczym tysiące drobnych sztyletów zaczął przebijać się przez jego odzież i obuwie. Zawahał się, czy podjąć trud wyprawy nad strumień, ale już po chwili ścisnął w garści tobołek z jedzeniem, metalowy kubek do odgrzania wody, kilka gazet i ruszył czym prędzej w stronę strumienia. Pod osłoną drzew chłód nie wydawał się już tak przenikliwy, a wysiłek wyzwolił w nim niewykorzystane dotychczas rezerwy energii. Dysząc dotarł wreszcie do upragnionego miejsca. Po pozycji słońca prześwitującymi między gałęziami wywnioskował, że zajęło mu to około godziny. Czekało go rozpalenie ognia, przygotowanie posiłku i zagrzanie wody. Nie było zatem czasu do stracenia. Czekała go jeszcze droga powrotna, a być może wyprawa do miasteczka dla uzupełnienia zapasów i wyżebrania paru drobnych. Musiał uczynić to wszystko przed zmrokiem. Gdy oszacował potrzebny na to wszystko czas, bez chwili odpoczynku zaczął zbierać suche gałęzie. Zwykle po podgrzaniu posiłku odchodził pośpiesznie z tego miejsca w taki sposób, aby pozostawione na śniegu ślady nie doprowadził intruzów do szopy. Lecz dopóki ogień nie płonął nie musiał się spieszyć. Rozglądał się uważnie w poszukiwaniu paliwa. Największą wartość miały suche gałązki, gdyż tylko one gwarantowały niewielką ilość dymu, a więc i możliwość dłuższego obcowania z ciepłem. Zebrał ich pewną ilość przeszukując pobliskie zarośla. Nogą odkrył kawałek przestrzeni potrzebny do rozpalenia ognia i zza pazuchy wydobył kilka stron starej gazety. Popatrzył na nią przez chwilę. Jakiś facet spotkał się z jakimś drugim facetem i sobie porozmawiali - krzyczał tytuł nad zdjęciem przedstawiających dwóch śniadych jegomości ściskających sobie dłonie. On także ścisnął w dłoniach zdjęcie tej dyplomatycznej sielanki jakby chciał przyłączyć się do serdecznych uścisków dwóch przywódców. Powstałą w ten sposób kulkę staranie przykrył połamanym chrustem tworząc coś na kształt małego stosu. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wydobył zapalniczkę. Po chwili z nadzieją obserwował jak języczki ognia trawią konstrukcję. Począł dokładać następne coraz grubsze kawałki drewna dmuchając przy tym delikatnie. Po kilku minutach ogień był na tyle duży, że można było wyciągnąć w jego kierunku zgrabiałe dłonie. Przemoczona odzież zaczęła intensywnie parować. Sięgnął ponownie do plastikowej torby i wyciągnął z niej chleb i okrawek szynki. Nabił te specjały na wcześniej przygotowany kij i z satysfakcją obserwował jak dwie zamarznięte bryły zmieniają się w śniadanie. Po chwili powtórzył tą samą czynność z kolejną pajdą chleba i tym razem zmarzniętym na kość fragmentem salcesonu. Był na swój sposób szczęśliwy, o ile szczęściem można nazwać nagły zanik zmartwień i dolegliwości. Było mu ciepło i miał pełen żołądek. Gdyby jeszcze piwo i kilka fajek. O tym jednak nie było co marzyć. Przynajmniej na razie. Bywały czasy, gdy zapalenie papierosa stanowiło potrzebę przewyższającą wszystkie inne. Było to jednak przed wystąpieniem mrozów. Od tego okresu zdążył się na dobre odzwyczaić od tytoniu. Słyszał kiedyś dowcip o chłopie, który postanowił odzwyczaić swego konia od jedzenia. Gdy zwierzę padło z głodu, zawiedziony właściciel stwierdził, że gdyby wytrzymał jeszcze parę dni z pewnością odzwyczaiłby się już od posiłków na stałe. Dowcip był tak stary, że nie pamiętał kiedy go usłyszał po raz pierwszy. Być może było to na uniwersytecie, który stanowił jedyny znany mu sposób uniknięcia służby wojskowej? Uwolnienie przez jego umysł dotąd zamkniętych pokładów wspomnień świadczyło o tym, że przełamał barierę myślenia wyłącznie o swej fizjologii. Siedział syty przy ogniu i wyobraził sobie kubek gorącej herbaty jeszcze bardziej rozgrzewającej jego wnętrzności. Poczuł złość na siebie, że dał się uwieść popędowi pustego żołądka i wcześniej nie nastawił wody. Teraz popijałby wywar, a tak musi jeszcze znosić torturę pragnienia. Poza tym mógłby już za chwilę odejść z tego miejsca nie narażając się na spotkanie kogokolwiek. Kilka saszetek z herbatą trzymał w wewnętrznej kieszeni kurtki niczym relikwię, ostatni fragment luksusu na który mógł sobie pozwolić. W dawnych czasach trener wspinaczki skałkowej uczył go, że zawsze należy mieć przy sobie ekspresową herbatę. „Nikt nie odmówi ci wrzątku” - powtarzał stary już człowiek. Teraz zdał sobie sprawę, że przejął ten zwyczaj.
    Wstał z pnia na którym siedział, chwycił osmolony kubek i udał się w stronę strumienia. Dopiero tu poczuł to, co wcześniej wydawało się ledwie mglistym wspomnieniem dzieciństwa. Czuł to wyraźnie, tak jakby niesiony nad wodą zapach z doliny materializował się tuż obok. Zapach drożdżowego ciasta przypomniał mu ukrywane wspomnienie z dzieciństwa, gdy babcia wyciągała z chlebowego pieca ten przysmak. W połączeniu z kubkiem ciepłego mleka i odrobiną truskawkowego dżemu gorąca drożdżowa bułka był czymś nieopisanie wspaniałym. Decyzję podjął niemal natychmiast. Postanowił zejść w dół i zrobić wszystko aby jeszcze raz skosztować tego przysmaku. Z zaskoczeniem stwierdził, że chłód jakby zelżał, a droga w dół jest prostsza i krótsza niż sądził. Zatrzymał się kilka razy aby nabrać powietrza i ustalić czy podąża we właściwym kierunku. Nie mylił się. Zapach rozchodził się z małej piekarenki na rogu głównej ulicy. Ten prowadzony od pokoleń zakład musiał jakoś radzić sobie w trudnych czasach konkrecji jaką były dostawy mrożonego ciasta do sieciowych sklepów. Dlatego obok firmowego sklepu otwarto małą kawiarę i rozszerzono asortyment produktów. Dziś wyroby firmy Malik były znane w całej dolinie. Rano przed otwarciem tworzyła się czasami nawet kolejka chętnych posmakowania wspomnień z dzieciństwa. Gdy był już na tyle blisko, że mógł stwierdzić, iż dziś nie ma kolejki, nagle ogarnęło go przerażenie. Obmacał się po kieszeniach i zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie ani grosza. Bliski rozpaczy zatrzymał się w półkroku. Gdy wyobraził sobie proszącego przechodów o parę groszy na drożdżową bułkę i kubek mleka zdał sobie sprawę, że będzie mało wiarygodny. Nie miał jednak lepszego pomysłu, a o ponownej wspinaczce do góry nie mogło być nawet mowy. Znów poczuł się zmarznięty i przemoczony. Wiedziony hipnotycznym zapachem podszedł do piekarniczej wystawy i zaczął obserwować rozłożony tam towar oraz krzątaninę pracowników. Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Od otwieranych co chwila drzwi piekarni buchało ciepło, które przybierało postać rozpływających się w mroźnym powietrzu tumanów pary. Nagle zauważył, że jedna z krzątających się we wnętrzu postaci uśmiecha się w jego stronę i macha uniesionymi do góry rękoma. Całą swą uwagę skoncentrował na tej ubranej w biały piekarniczy strój kobiecie i nie mógł pojąć jej dziwnego zachowania. Przecież pracownicy tego typu firm na ogół ignorowali go, a co najwyżej przepędzali pod byle pretekstem. Z oznakami życzliwości nie spotykał się w ogóle. Dla pewności Rajmund odwrócił się aby sprawdzić czy przypadkiem nie chodzi o kogoś innego. Za jego plecami pozostała tylko zimowa pustka. Gdy znowu wlepił swój wzrok w szybę wystawy ubranej na biało kobiety już tam nie było. Odetchnął z ulgą lecz już po chwili dostrzegł ją w otwierających się drzwiach piekarni.
   - Rajmund, to ja. Nie poznajesz mnie? - powiedziała kobieta z serdecznym uśmiechem. Była stosunkowo młoda. Miała około czterdziestu lat i błękitne oczy. Nie mogłoby wątpliwości. Mówiła właśnie do niego i znała go nie wiadomo skąd. Ten głos i te oczy wydawały mu się jednak skądeś znajome. Patrzył tylko zadziwiony całą sytuacją nie mogąc wykrztusić z siebie słowa.
   - Naprawdę tak się zmieniłam? Nie poznajesz mnie? To ja Beata Starościńska. Nie mam już co prawda warkoczy za które mnie ciągałeś, ale poza tym zmieniła się chyba nieznacznie. Przynajmniej tak mi się wydaje – powiedziała kobieta.
   - Chodź do środka. Zagrzejesz się nieco, bo widzę, że ci zimno – powiedziała do zaskoczonego Rajmunda, który nagle doznał olśnienia.
   - Tak, pamiętam cię. Jesteś Beata. No właśnie. Nie widziałem cię ze trzydzieści lat.
   - Właź szybko, bo zmarzniesz do reszty – powiedziała Beata. Rajmund odpowiedział z wielką chęcią na zaproszenie, choć przez chwilę miał pewne opory czy nie zostanie zawrócony przez któregoś z pracowników piekarni. Gdy znalazł się już w środku poczuł się jakby był w stolicy jakiegoś tropikalnego kraju. Gorąc bijący od piekarniczych pieców tak bardzo kontrastował z temperaturami do których przywykł, że niemal natychmiast poczuł spływające po jego twarzy krople potu.
   - Siada i mów co u ciebie – powiedziała kobieta.
   - Co tu opowiadać. Przecież widzisz. Nie jest najlepiej. Ale czy przypadkiem nie będziesz miała problemów z tym, że mnie tu zapraszasz.
   - Ależ skąd. Współpracuję z tą piekarnią do dość dawna. Choć nie było mnie dawno w tej okolicy. To mili ludzie – powiedziała kobieta i wskazała na stojący w rogu pomieszczenia. Rajmund zdjął czapkę, rękawice, kurtkę i dwie bluzy. Poczuł się nie tyle mały co wręcz nagi. Dopiero teraz wyobraził sobie buchające z jego ciała opary starego potu. Beata jednak nie zareagowała nadal z uśmiechem wpatrywała się w jego twarz.
   - Czego się napijesz? Może coś przekąsisz? - zapytała. Rajmundowi nie trzeba było powtarzać dwa razy.
   - Jeśli można to poproszę o filiżankę kawy, szklankę mleka i nieco tego pachnącego drożdżowego ciasta z odrobiną konfitur – powiedział niemal bez zastanowienia.
   - Już się robi. Za chwilę przyniosę, a ty rozsiądź się wygodnie. Wiele mamy do nadrobienia – powiedziała Beata i zniknęła na chwilę na zapleczu. Wróciła z tacą zastawioną wszystkim o co prosił Rajmund.
   - Opowiadaj. Jestem ciekawa wszystkiego – powiedziała i z nieznikającym uśmiechem, oparta na łokciach zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
   - Co mam do opowiadania. Sama widzisz. Byłem za uczciwy aby naprawdę kraść i za wrażliwy żeby sobie poradzić z tym wszystkim. Świat pomimo życzliwych uśmiechów pełen jest złośliwej hipokryzji. Nie nauczyłem się żadnego pożądanego zawodu, nie zdobyłem żadnej zawodowej pozycji, nie wyrobiłem sobie znajomości, a międzyczasie przyszła wóda, która zabrała mi wszystko. Teraz pozostała mi tylko wegetacja.
   - Nie miałeś rodziny, bliskich? - wtrąciła się Beata.
   - Miałem, ale zbyt wiele złego dla nich wyrządziłem. Teraz to widzę. Żona walczyła o mnie przez jakiś czas, ale poddała się jakieś dziesięć lat temu. Dzieci pewnie nawet nie wiedzą, że żyję.
   - To rzeczywiście smutne. A, gdybyś mógł cofnąć czas, to co byś zmienił?
   - Na pewno nie pieniłbym choć to tak łatwo powiedzieć. Nie wiem w którym momencie straciłem kontrolę nad swoim życiem – powiedział Rajmund i wcisnął do ust kolejny kawałek drożdżowego placka. - Wyśmienite. Dokładnie takie jak robiła moja babcia.
   - Tak jest. To od niej dostałam ten przepis, nie pamiętasz?
   - Nie. W ogóle, nie obraź się, ale pamiętam cię słabo, tak zresztą jak wszystko sprzed piętnastu lat. Wiem, że byłaś i siedziałaś ławkę przede mną.
   - Tak to prawda. A pamiętasz jak pocałowałeś mnie pierwszy raz?
   - Tego nie pamiętam - Rajmund zamyślił się na chwilę. - Wybacz, ale naprawdę nie mogę sobie tego przypomnieć.
   - To było tuż przed rozdaniem świadectw staliśmy w szatni i, i jakoś tak wyszło. Przepraszałeś mnie potem, podobnie tak jak teraz – powiedziała kobieta i znów uśmiechnęła się delikatnie. Milczeli tak przez chwilę i wpatrywali się sobie w oczy. Rajmund pogryzał ostatnie kęsy ciasta i był naprawdę po raz pierwszy od bardzo dawna zwyczajnie szczęśliwy. Tak pamiętał teraz wszystko i rozumiał coraz więcej. Przypomniał sobie nawet jej łzy gdy widzieli się ostatni raz kilka dni potem.
   - Ale co u ciebie? Co robiłaś przez te wszystkie lata?
   - Długo by opowiadać. Pracę mam podłą. Ciągle w różnych miejscach. Nigdzie nie mogłam zagrzać miejsca. Ale to mało ważne. Nie chcę o tym mówić. Wiesz, że kochałam ciebie? Była to taka szczenięca ale bardzo ważna miłość. Taka, która potem odciska się na wszystkie następne. Byłeś dla mnie ideałem - Rajmund nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
   - Nie wiedziałem. Ale teraz wiem, że ty także zaważyłaś na moim życiu. Szkoda, że tyle czasu upłynęło.
   - Nie mój drogi. Czas tak naprawdę nie istnieje.
   - Jak to?
   - A czym jest czas? Ramami ludzkiej egzystencji czy obrotami planety wokół jakiejś gwiazdy. Ludzie zapominają, że trwanie to wyłącznie ich problem. Prawdziwy świat to ciągła metamorfoza, ciągły ruch i zmiana. Gdy coś przestaje istnieć staje się czymś innym.
   - Mówisz jak filozof a nie piekarz.
   - Jestem jednym i drugim, i mam jeszcze wiele innych wcieleń.
   - To chyba nie możliwe.
   - Możliwe. Czy jest coś co mogę dla ciebie jeszcze zrobić?
   - Chyba już nie. I tak zrobiłaś dla mnie już wiele. Otworzyłaś mi oczy na wiele spraw i przypomniałaś mi o wielu rzeczach, o których pewnie bym już zapomniał. Wracaj do pracy, bo dostaniesz za chwilę reprymendę. Ja już sobie pójdę.
   - Spokojnie. Pamiętaj, czas nie płynie, a pamięć zostaje – powiedziała Beta i chwyciła Rajmunda za dłoń. - Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. Gdy ludzie odchodzą często instynktownie boją się śmierci. Boją się jej tak bardzo, że zapominają o jej sensie, a tak naprawdę boją się nieznanego, cierpienia czy utraty bliskich. Śmierć jest momentem przejścia i aby wszystko poszło jak należy bez zbędnych leków, potrzebny jest przewodnik. Najlepiej jeśli jest to osoba bliska, niedawno zmarła, która towarzyszy umierającemu w wyprawie na drugą stronę, aby ten się nie lękał i mógł oswoić się z nowym miejscem.
   - To bardzo ciekawe co mówisz – powiedział Rajmund dopijając resztkę kawy.
   - Widzisz, długo poszukiwaliśmy kogoś kto mógłby pełnić w twoim przypadku taką rolę i wypadło na mnie. Rajmundzie, ja nie żyję od przeszło dziesięciu lat. Zmarłam na raka wykrytego zbyt późno. Pracowałam tu i przez wiele lat z bólem w sercu patrzyłam jak się staczasz. Nie pamiętasz może kanapek, które dostawałeś ode mnie ani rozmów, które prowadziliśmy, bo byłeś zbyt pijany, aby pamiętać. Stałam nad tobą i wylewałam łzy, bo nic nie dało się zrobić. W tej chwili przyszłam po ciebie, abyś się nie lękał. Śmierć przewodnik to nie kostucha z kosą na ramieniu. Dla ciebie jestem nią ja – mówiąc te słowa ścisnęła mocniej ramię mężczyzny. Ten zaniemówił na chwilę i rozejrzał się dookoła. Wszystko toczyło się swoim rytmem. Nikt z pracowników piekarni nie zwracał na nich uwagi.
   - Co się stanie teraz, czy upadnę i już się nie podniosę? - powiedział Rajmund nadzwyczaj spokojnie.
   - Nie. To już się stało. Chcieliśmy tylko abyś był szczęśliwy idąc w tę ostatnią podróż. Chcieliśmy aby było ci ciepło, abyś mógł powspominać i sam podsumować swoje życie. To taka forma skruchy i spowiedzi.
   - Kiedy umarłem?
   - A czy to ważne? Ważne, że żyjesz nadal i powoli będziesz się wyzwalał z przyczajeń swojej cielesności. Chodź idziemy. - Rajmund posłusznie wypełnił polecenie choć wciąż nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Dopiero gdy wyszli na zewnątrz piekarni zdał sobie sprawę, że  nie czuje zimna i że jego ciało stopniowo zanika.
   - Spokojnie. To tylko przyzwyczajenie swojej cielesności cię opuszcza. Pamiętaj wszystkie lęki to wytwór twojej zwierzęcej natury z której właśnie uwalnia się twoja dusza.
   - Ale ty mnie nie opuścisz prawda?
   - Jeśli sobie tego życzysz będę nadal przy tobie, ale za chwilę przestaniesz odczuwać taką potrzebę. Wtopimy się w jedno. Zostanie tylko to co ważne. Więc nie musisz się lękać - powiedziała Beata nim jej twarz rozpłynęła się w padających płatkach śniegu.

***

   Następnego dnia jak zwykle niewielka kolejka ustawiona przed piekarnią. Wszyscy jednak wlepiali oczy w wiszący obok wejścia telewizor. Rzadko miasteczko pojawiało się w centralnych wiadomościach. „Zima daje się we znaki. Wczoraj wieczorem w Polsce zamarzły cztery osoby. Zwłoki jednej z nich znaleziono w prowizorycznym leśnym szałasie. Mężczyzna nie poradził sobie z rozpaleniem ognia i zamarzł trzymając w dłoni zapalniczkę w której najwyraźniej skończył się gaz. Władze apelują o udzielenie schronienia wszystkim potrzebującym bez względu na trzeźwość. Wiadomości zza granicy”

poniedziałek, 2 maja 2016

Scenariusz z interwencją w tle

Bardzo dobra, rzeczowa analiza sytuacji. Wszystko to może świadczyć o pewnej desperacji naszych okupantów, którzy postawili wszystko na jedną kartę. Pożyjemy - zobaczymy.