środa, 31 sierpnia 2011

Sprzedawcy perskich dywanów

Podobno prawdziwe, kunsztownie zdobione i ręcznie wykonane perskie dywany posiadają zwykle specjalnie wykonaną skazę w postaci jednej nie pasującej do reszty nitki. Dlaczego? Bo tylko Allach jest doskonały. Wykonanie idealnej tkaniny byłoby zatem obrazą boskiej doskonałości. Więcej w tym zabiegu, rzecz jasna, bluźnierczego marketingu niż teologii.
Wczoraj GUS opublikował dane o makroekonomicznym stanie naszej gospodarki. Wzrost naszego PKB wynosi w okolicach 4,5 %. Jesteśmy więc po raz kolejny „zieloną wyspą”, jest super, a to, że jeszcze nie udało się zbudować wszystkiego można tłumaczyć tym, że tylko Allach jest doskonały. 
Jest kilka kwestii. Po pierwsze PKB nie obejmuje wszystkich zjawisk gospodarczych. Nie obejmuje także wypompowywanych w sposób oficjalny miliardów Euro tzw. „unijnych środków”, które w rzeczywistości są często kredytową piramidą. Na tym finansowym wirtualnym baypassie, przypominającym bardziej koło kręcące się na jałowym biegu, kreci się spora część naszej gospodarki.
A teraz rzecz najważniejsza. Pytanie na ile nasza gospodarka jest nasza? Główną płaszczyzną naszej konkurencyjności są ciągle realnie niskie płace i wysoka energochłonności naszej produkcji. Ten drugi czynnik przy realnie ciągle niskich kosztach energii w porównaniu do gospodarki niemieckiej, tworzy pewną koniunkturalną niszę, w której się poruszamy. Nisza ta jest niezależna od kryzysu, gdyż wielkość naszej gospodarki w porównaniu do Niemieckiej jest nieproporcjonalna. Uogólniając można zaryzykować twierdzenie, że tanio i w pobliżu wytwarzamy energochłonne, proste produkty i półprodukty, których produkcji nie opłaca się przenieść do Azji, lub ich asortyment jest na tyle zmienny, że nie pozwalają na to procesy logistyczne. Jesteśmy zatem w sporej części elementem szerszego układu ekonomicznego, nie mając jednocześnie wpływu na zasady jego funkcjonowania. Można to zjawisko zmierzyć ilością marek i produktów na poziomie globalnym, które powstają w naszym kraju i są z nim kojarzone.

Niezależnie od kryzysu uderzą w nas za chwilę trzy druzgocące czynniki, rozwalające obraz statystycznej sielanki. Jeden z nich jest pozytywny, dwa negatywne.
1. Za chwilę skoczy się „unijna pomoc”, wpływająca w znaczy sposób na wielkość naszego zadłużenia i zatrzyma się gospodarczy jałowy bieg i inwestycyjna bańka mydlana wywołująca sztuczną koniunkturę. A teraz już mniej optymistycznie.
2. W Komisji Europejskiej trwają prace nad wprowadzeniem jednolitej płacy minimalnej w całej Unii. Wpłynie to na znaczne ograniczenie naszej konkurencyjności jako podwykonawców. Ale za to będzie nas czekać statystyczna eksplozja przedsiębiorczości, bo pracodawcy, chcąc uniknąć wyższych kosztów zwolnią pracowników nakazując im przejść na własną działalność gospodarczą. Rozwinie się też kooperacyjna szatra strefa, której jedyną wadą w tym wypadku będzie brak możliwości produkcji bardziej zawansowanych technologicznie produktów. 
Oczywiście autorami pomysłu pasji minimalnej są niemieccy politycy, w których interesie jest ponowne ściągnięcie kapitału z kolonii na teren cesarstwa. 
3. Ekologiczny pakiet klimatyczny i opłaty za emisję CO2 spowodują ruinę fundamentu naszej gospodarki. Tak więc zasadniczy czynnik naszej konkurencyjności legnie w gruzach. Spotkałem się z przypadkami rodzinnych dużych firm, których zarządy rozważają właśnie przeniesienie części produkcji na Ukrainę. Ale ma to nastąpić dopiero w 2014 roku, więc pod koniec następnej kadencji, więc kto by się tym przejmował? 

Wartość dodana i poziom zamożności społeczeństwa, nie mierzony wcale ilością posiadanych dóbr korupcyjnych, lecz środków produkcji i posiadanych zasobów jest czynnikiem ilustrującym realny stan gospodarki. Podanie suchej cyfry bez stosownego uzasadnienia jest niczym innym jak tylko sprytna przedwyborczą manipulacją.
Innymi słowy, informacja o rekordowym stanie naszej gospodarki to zabieg marketingowy przypominający zagrywkę sprzedawców perskich dywanów. A może to bardziej zapewnienia pasażerów przez załogę statku, że to nie prawda, że łajba nabiera wody, ale należy jak najszybciej udać się do ratunkowych szalup, bo kapitan organizuje wielkie wędkowanie?

wtorek, 30 sierpnia 2011

Co z nami nie tak?

Coraz częściej przekonuję się, że przyszło mi żyć w kraju totalnych głupów. Ci mądrzejsi jeśli są, to na pewno nie w miejscu dla nich przeznaczonych. Być może przyczyną tego stanu rzeczy jest ciągła, nieustająca od wielu pokoleń emigracja przynajmniej części najbardziej wartościowych jednostek? Być może to zjawisko w połączeniu ze wszechobecnym nepotyzmem wprowadza nas w stan permanentnej intelektualnej nierównowagi? Skażenie socjalizmem, nie patrzenie władzy na ręce, bezrefleksyjne przyjmowanie medialnej papki jako prawd objawionych – to codzienność. A może w tym wszystkim jest coś jeszcze?

Przed każdymi wyborami idiotów targanych jakąś tropikalną gorączką wydaje się przybywać. Polityczne mutanty zombie, jak w tanim horrorze, wydają się wypełzać ze wszelkich zakamarków. „Nikt państwu nie jest w stanie dać tyle, ile ja jestem w stanie obiecać” - mówił kiedyś udający polityka kabareciarz. Miał rację. Za przykładem wąsatego elektryka i jego stu milionów, poszli wszyscy pozostali „politycy”, widząc zapewne, że za rzucanie słów na wiatr nic nie grozi. W naszej polityce wypaczone mamy niemal wszystko, od samego określenia „polityk” począwszy, na wizji, intelekcie i aksjologii skończywszy. 
Tymczasem polityczni pajace przyznają z dumą od czasu do czasu, że 80 % naszego prawa powstaje w Brukseli. Pytanie zatem, po co te kosztowne igrzyska? Jak to po co? Po to, aby ktoś inny mógł w spokoju podejmować decyzje i rządzić, nie obawiając się konsekwencji swych rządów. Przecież za ewentualne problemy, niepowodzenia lub kłamstwa odpowiedzą figuranci. 
Przeczytałem wczoraj o ujawnionych przez Wikiliks dokumentach dotyczących lobbingu amerykańskich dyplomatów w naszym kraju dotyczącego pozyskiwania zwolenników GMO wśród naszych „fachowców” i „elit”. Wnioski są przerażające. Nic nie zmieniło się tu przez ostatnie 300 lat! Okazuje się, że nie jest ważne kto i w jakim celu opłaca jurgielników, ważne tylko, aby mamona płynęła odpowiednim strumieniem. Przekonało mnie to tylko do tego, że nasi są w stanie poprzeć każdą bzdurę, bez cienia zażenowania. W końcu nikt im nie patrzy na ręce. Nikt ich nie skarze, nie rozstrzela. A tubylczy naród ma tkwić w głupocie, nędzy, okradany z każdej strony i – co najgorsze – broń Boże, nie można pozwolić mu się zorganizować w jakieś niezależne struktury. Mamy być słabi, aby nie stanowić zagrożenia.
A być może w tym szaleństwie jest metoda? Jedna z niewielu nadziei to budowanie „podziemnego państwa”. Tak podziemnego. Mającego jakieś zasady, pozwalającego się bogacić czy chociażby przetrwać, odtwarzającego pierwotną wspólnotę. A niech nazywają to szarą strefą. I co z tego? Słowianie ponoć nigdy nie budowali trwałych pionowych społecznych struktur i to wcale nie dlatego, że nie potrafili tego robić. Potrafili się organizować w chwilach zagrożenia wybierając na pewien czas Wojewodę czyli tymczasowego wodza zjednoczonych plemion. Czemu tak czynili? Społeczeństwo "płaskie" jest po prostu tanie i pozwala szybko się bogacić. Wolność siedzi gdzieś w naszych genach.

Czy jest zatem jakiś sposób wyrwania się z tej matni?
Jest. Ciągłe, konsekwentne głoszenie prawdy. To nic, że plują i chichoczą. Dzięki prawdzie powstaje więź, a dzięki więzi wspólnota. 

czwartek, 25 sierpnia 2011

„Nie trzeba myśleć”

Przypomniał mi się dziś mój sąsiad, który kiedyś tyrał jak niewolnik w holenderskiej fabryce mrożonek. Gdy po trzymiesięcznym „turnusie” wrócił do domu, stwierdził, że miał tam super robotę. „Nie trzeba przy niej w ogóle myśleć” - stwierdził. Czyli tyranie jak w filmie „Dzisiejsze czasy” Charlie Chaplin'a, to nie przekleństwo, ale błogosławieństwo, a brak intelektualnej refleksji urasta do rangi cnoty. Takie są pewnie dzisiejsze czasy. Polacy stając się elementami medialnej, a nie przemysłowej machiny, nie chcą myśleć. Chociażby dlatego, że życie na medialnym "high'u" jest bardziej kolorowe, od tego normalnego.
Nie dziwi więc, obserwując początek kampanii wyborczej, widać wyraźnie, że niestety, partie polityczne traktują swych wyborców jak kompletnych idiotów. Może to nie eleganckie, ale skuteczne. Będziemy mieli za chwilę spektakl pustych frazesów, durnych hasełek i nic nie znaczących komunałów. Po co podejmować dyskusję o naprawie państwa, które jest wydmuszką i opiera się tylko na tynku i elewacjach budynków ministerstw? Nikt nie mówi także, że obietnice są za pieniądze podatników, lub za te pożyczone od lichwiarzy, i że owe obietnice będą możliwe tylko w sytuacji, gdy system zabierze te pieniądze wyborcom. Pewien drobny przedsiębiorca, który dokonał bilansu zysków i strat opowiedział mi dziś, że suma płaconych przez niego podatków wynosi prawie osiemdziesiąt procent. Ten poziom fiskalizmu ociera się zatem o zdrowy rozsądek i elementarną opłacalność prowadzenia jakiegokolwiek biznesu. Co innego statystyki, co innego realny, świadomy podatnik. Zatem wiadomo, za czyje pieniądze można obiecywać mrzonki, z których połowa jest czystym marnotrawstwem. 
Problem polega na tym, że tak naprawdę mamy jedną siłę polityczną rozbitą na frakcje, która potrzebuje tylko i wyłącznie legitymizacji, dla dalszego rabunku. Legitymizacja następuje co cztery lata, więc wszystko jest o.k.. Gdy dany zestaw frazesów się znudzi zawsze można podać następny, Nikt w tej kampanii nie będzie dyskutować o prawdziwych problemach, bo będzie to zbyt mało optymistyczne, a rodacy nie lubią, - jak twierdzi sam Premier - aby ich niepokoić. Mało kto zatem wpadnie na pomysł wyjścia poza ten system, z którego przecież żyją wszyscy okupujący polityczne stołki. A jeżeli już, to w polityczno - urzędniczym sosie zostanie uznany za odmieńca i potępiony, choćby głosił prawy nie objawione, ale oczywiste.

Warto zapamiętać za to, do czego są w stanie posunąć propagandziści. Zobaczymy jak wypadnie prawdziwy wyboczy wynik. W normalnym kraju mało wiarygodne sondażownie powinny zniknąć z rynku, a u nas jest odwrotnie. 

Dziś przeczytałem o pewnej dziwnej cesze choroby zwanej toksoplazmozą. Nie zdawałem sobie  dotąd sprawy z wyrafinowanego mechanizmu tego schorzenia. Ta nieszkodliwa (za wyjątkiem okresu prenatalnego) dla ludzi choroba kotów, ma pewną szczególną cechę. Zarażone nią szczury nie wyróżniają się niczym szczególnym, za wyjątkiem tego, że przestają bać się kotów. Ten pasożyt wystawia zarażonego szczura na pożarcie kota, stanowiącego jego właściwy cel. Pasożyt może być głupi i prymitywny, ale w znacznej mierze, ta niewielka jego właściwość zapewnia przetrwanie. Kolejne pokolenia kotów polujący na łatwo dostępne szczury, stają się spadkobiercami przypadłości swych poprzedników. 
Podobnie Polacy wydają się nie być uodporniani na głupotę socjalizmu. Po prostu, przestali się jej bać już wiele pokoleń temu. Wystawiamy się zatem jako zbiorowość na ciosy lejącej się zewsząd głupoty, już nawet nie będąc w stanie zauważyć jej zgubnego wpływu na nasz społeczny organizm oraz indywidulane portfele. To chyba stanowi źródło wszelkich naszych problemów jak również  pożywkę dla naszych „umiłowanych przywódców”.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Dzienne Polaków rozmowy

Będąc na wakacjach w czasie jedynego z rzadkich słonecznych dni, miałem okazję nad jeziorem  przysłuchać się rozmowie dwóch rodaków, którzy akurat postanowili rozłożyć się tuż obok mnie. Wiem, że nie ładnie jest podsłuchiwać, ale panowie byli kilka metrów ode mnie i mówili na tyle głośno, że nie było raczej innego wyjścia. Podobnie jak nie miałem wyboru w kwestii wąchania przypalonych kiełbas skwierczących na przywiezionym przez nich grillu. Ten zresztą obyczaj stał się chyba nawą tubylczą świecką tradycją. Ale co tam. Do widoku hipopotamich cielsk rodaków upiększonych jakimiś tatuażami al'a kiczowaty bohomaz, czy do muzyki z otwartych drzwi samochodów jakoś przywykłem, więc dlaczego miałbym nie przywyknąć do zapachu spalonego tłuszczu z grillowej za 5 zł kilogram?
Leżę więc z małżonką na kocyku i wszystko O.K. jak nowa świecka tradycja nakazuje: obok dwóch upasionych dżentelmenów prezentując swe ozdoby na skórze, prowadzi mało dyskretne dyskusje. Rzecz jasna czynią to przy kadzidle grillowego dymu i dźwiękach muzyki przypominającej piłę tarczową, dobiegających z zaparkowanego w pobliżu samochodu. Ta „moderna muza” wydaje się być dla owego pojazdu jakimś proroctwem, gdyż wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie spotka się on z dźwiękiem pił do metalu na jakimś złomowisku.
Ale scenografia i co się z nią stanie w przyszłości w całej tej historii ma jednak marginalne znaczenie. Najważniejsza była rozmowa dwóch jegomości, z której wynikało, że jeden z nich jest reemigrantem z Albionu, zaś drugi pracownikiem stacji benzynowej. Najpierw ich rozmowa koncentrowała się na przeglądzie ofert telekomów i wszystko wskazywało na to, że ich operator jest najlepszy. Potem dyskurs zszedł na kwestie ekonomiczne. Nie tam jakiś kryzys, kurs Franka, czy pakiet ratunkowy dla Grecji. Panowie w ogóle nie rozmawiali o polityce, bo pewnie mieli takie same TVNowskie poglądy, więc po co powtarzać sobie to, co i tak wszyscy wiedzą? Byli w końcu elitą, przez duże "E", która jak wiadomo nie dyskutuje o kwestiach oczywistych.
Jeden z jegomości począł wymieniać swe brytyjskie doświadczenia z pracy na stacji obsługi samochodów w kontekście tamtejszych nierówności społecznych i rasowych: „Gdybym obciął temu bambusowi łapę co miał wystawioną przez okno tego Mercedesa, to ze złota co na niej było mógłbym spokojnie rok przeżyć.” Drugi natomiast zaczął opowiadać swe doświadczenia z pracy na stacji, dochody i oszczędności z niej wynikające, bo rzecz jasna „pracownik stacji paliw tankować nie musi”, a jeśli musi to po specjalnych rabatach. Potem rozpoczął mitologiczne opowieści o pracy swojego kumpla, która to fucha była dla obu panów była szczytem marzeń i pokazywała ich aspiracje. Kumpel ów miał być przedstawicielem handlowym. Z tej "fuchy" mógł wycisnąć dziesięć tysięcy "lekką ręką". Do tego nie musiał - rzecz jasna - płacić za telefon i utrzymanie samochodu, bo wszystko fundowała firma. Ale to nie koniec, bo żona kumpla miała być w jakimś markecie kierowniczą promocji, tak więc wszystko co było akurat na promocji przynosiła do domu i za jedzenie też nie musieli płacić, bo "kto się doliczy"? Za zaoszczędzone tylko w jednym roku pieniądze, ów mityczny kumpel miał kupić działkę pod miastem. W następnym rozpoczął już budowę domu, bo dostał kredyt. Ta informacja zrobiła na kumplu reemigracje kolosalne wrażenie. Stwierdził nawet, że skoro żona kumpla ma "fuchę" w markecie to znaczy, że może przez całe lato przywozić kartony na opał, a wtedy grzanie też będzie za darmo. W miarę rozwoju rozmowy i kolejnych wypitych piw, następne kondygnacje domu mitycznego kumpla rosły, a raty kredytu malały. Wydłużające się przerwy w rozmowie mogły świadczyć tylko o konsumpcji spalonej już pewnie na węgiel kiełbasy lub o rozpływaniu się w marzeniach niczym w materialistycznej nirwanie, gdzie obok pięknego domu, stoi Mercedes bambusa, a trawę kosi cycasta blondyna. 

Rzecz jasna, ta próba badawcza w żaden sposób nie jest reprezentatywna, ale może prowadzić do pewnych wniosków:
1.Przeciętnemu rodakowi w tuskolandzie żyje się całkiem znośnie.
2. Cieszy się on jak za Gierka ze swej małej stabilizacji.
3. Polacy w swej masie pomyślą, że coś jest nie tak, gdy skończą się kiełbasy na grilla, albo gdy nie przypadnie im do gustu zmodyfikowana dieta śródziemnomorska lansowana przez media, zmuszająca do jedzenia kiszonej trawy z trawnika, a kartony z marketu już nie wystarczą na ogranie tylko spłaconego po części "apartamentu".

sobota, 20 sierpnia 2011

Polityka społecznego wellness'u

Wczoraj, gdy nasz premier gimnastykował się dziarsko w parlamencie opowiadając o naszej gospodarce i „zielonej wyspie”, znalazłem w Internecie bardzo ciekawą rozmowę trzech „uczonych w piśmie”: Lisa, Żakowskiego i Włodyki na temat gospodarki, kryzysu, rządy i Tuska. Rzecz jasna dyskurs tak znamienitych retorów nie odbyłby się bez stosownych, niewielkich PiSowskich dygresji. W dyskusji nawet pojawiły się wątki grabarczykowskiej martyrologii. „Bo przecież Grabarczyk jest jaki jest, ale buduje dziesięć razy więcej niż jego poprzednicy więc ma prawo popełnić dziewięć razy więcej błędów.” Ale co innego jest zajmujące. Warto posłuchać tych wywodów i popisów retoryki. Bo oto okazuje się, że premier nie ma innego wyjścia niż tylko okłamywać tubylców, co do sytuacji gospodarczej, bo gdyby powiedział prawdę, wyszedł by na polityka miernego, słabego i utraciłby wiarygodność. Więc musi kłamać. Nie ma wyjścia. W tym wszystkim jeszcze jedno jest szczególnie zaskakujące: panowie, którym powierzono odcinek medialny (bo nie wierzę, że prywatnie są tak głupi i że to co głoszą to ich prawdziwe poglądy), już nie próbują uprawiać wesołej rządowej propagandy dla frajerów. Wiedzą, że jedyny efekt, który dzięki temu by osiągnęli to tylko utrata zaufania u słuchających ich dyskusji wykształciuchów. Kłamstwo stało się zatem już niemalże ideologią. Tylko do niedawna przyłapany na bladze był uznany za oszusta i odsunięty na margines. W tej chwili zaś wszyscy je akceptują. Czyżby został przekroczony kolejny Rubikon?

A może mamy do czynienia ze szczególnym rodzaje kłamstwa? A w praktyce wszelkie PRowskie sztuczki i misterna propagandowa układanka przypominają tak naprawdę, blagi jakie sączą do uszu umierającemu na nowotwór jego krewni o tym, że kuracja działa, że wygląda świetnie, a te zastrzyki to na wzmocnienie organizmu a nie morfina. Zarówno krewni jak i chory doskonale wiedzą, że to stek bzdur, ale wolą tkwić w kłamstwie. Tak jest po prostu łatwiej. 

Nasza cywilizacja wali się na naszych oczach. Nie jest to rzecz jasna runięcie spektakularne ale takie powolne, bezwładne opadanie. Aby je dostrzec wystarczy tylko przyjrzeć się dokładnie. Ale komu w takich czasach chce się w ogóle wysilać wzrok?
Przy okazji rozpada się nasza wspólnota, a jedyne co nas łączy to zbiorowa mania wellness'u. Tak wellness'u, bo jak inaczej nazwać stawianie ponad wszystko dobrego samopoczucia, które staje się wartością samą w sobie? Wszystkie inne cywilizacyjne cele zostały zastąpione chęcią zrobienia sobie dobrze „tu i teraz”. Doskonale wiedzą o tym rządzący, ci telewizyjni i ci prawdziwi. Jedną z odmian społecznego wellness'u jest nie podawanie ludziom do wiadomości rzeczy przykrych i prawdziwych. Po co przerywać im nieustającą nirwanę, która przypomina wręcz brednie o końcu świata? Wydaje się, że udało się wręcz wmówić ludziom przez telewizyjne szkoło, że właśnie dostępujemy bram raju. A może rozpad wspólnoty to tylko wypadkowa straszenia i obietnic?

Premier w swym wczorajszym wystąpieniu miał powiedzieć, że Polakom nie można wmawiać defetyzmu, bo Polacy się przez to czują źle. Umiłowani przywódcy kitując nas i uprawiając politykę społecznego wellness'u nie okłamują nas jako zbiorowości. Społeczeństwo ma to do siebie, że pamięć ma krótką. Jedyną zatem gwarancją, aby odpowiednia dawka blagi przetrwa wystarczająco długu jest okłamywanie konkretnego Kowalskiego. A to z kolei można osiągnąć tylko poprzez konkret. Dlatego kampania PO polegać będzie na akcentowaniu materialnych sukcesów ich rządów w postaci inwestycji wybudowanych za pożyczone pieniądze. A to, że te inwestycje jeszcze bardziej nas zadłużą nie przynosząc często wymiernych skutków gospodarczych? Właśnie! Jakich nas? Po upadłej wspólnocie liczy się tylko dojenie i socjalne prawo do przywilejów oferowanych za zabrane wcześniej pieniądze. Ale co tam. Będą nam teraz  pokazywać przez prawie dwa miesiące swe fałszywe stygmaty, udając Chrystusów przed nami, wciśniętymi na siłę w rolę niewiernych Tomaszaów. Każdy z osobna będzie mógł zobaczyć praktyczne, materiale skutki ich rządów i będzie mógł dzięki temu... poczuć się lepiej. 
Aby być zbiorowością potrzebujemy struktury i elit. Jesteśmy więc kitowani indywidualnie, co jeszcze bardziej rozbija resztki dawnej wspólnoty. Opozycja milczy, bo co ma powiedzieć? W dużej mierze oni także nie potrafią wyjść poza system, w którym funkcjonują wzajemnie z rządzącymi. Rację mają zatem „uczeni w piśmie” z TokFM mówiąc co tym, że potrzeba nam jest zmiana paradygmatu. Tak, tylko może się okazać, że w nowym paradygmacie nie ma dla nich miejsca, podobnie jak dla elit sprawujących w tej chwili rząd dusz nad naszym nieszczęsnym narodem. A właśnie, czy jeszcze narodem? Oby nowy paradygmat po obecnym etapie atomizacji nie był dalszą jeszcze bardziej zamordystyczną socjalistyczną mutacją.

Zauważyłem dzisiaj, że w mieście obok mojej wioski jako pierwsza na słupy wdrapała się Mucha. Joanna Mucha. Napisała na swym plakacie "lepsza polityka". Polityka i tak jest wystarczająco lepka. I widocznie dlatego kręcą się przy niej wyłącznie muchy. :-)
Jaka siła pcha tych ludzi pozbawionych jakiejkolwiek idei do tak wielkiego ekshibicjonizmu? W społeczeństwie bez wspólnoty nie ma wstydu, więc za chwilę do pani poseł dołączą inni. A przysłowiowy Kowalski nie będzie miał prawa nawet pisnąć, bo przecież miał wybór. Mógł dowolnie wskazać na liście wyborczej swego gangstera, który będzie legitymizował kradzież pieniędzy Kowalskiego. A wybory będą i tak ważne nawet jeśli pójdą na nie wyłącznie sami kandydaci. Rozbita wspólnota przecież nie wygeneruje z siebie tak łatwo politycznej siły, która obali system redystrybucji i pozwoli ludziom się bogacić, a nie marnować ich talentów i potencjałów. Ale póki co najważniejsze jest dobre samopoczucie!

wtorek, 16 sierpnia 2011

Bełkotliwy tekst etymologiczny, który miał być śmieszny ale nie wyszedł

Przejeżdżając przez kraj jakimś czas temu, moją uwagę zwrócił plakat jakiegoś młodego naiwnego, o jakimś obciachowym nazwisku, który rozpoczął przedwcześnie kampanię. Reklamował się, że pomoże, i że coś tam coś tam. Jedyne co pamiętam, to jego chudą facjatę ze sztucznym uśmiechem i szyld, który firmował jego „usługi”. Szyldem było SLD. 
O tej formacji pisuję rzadko. Może to przez moje wręcz genetyczne uczulenie na wszystko co lewe. Ale patrząc na tą miernotę, która postanowiła spróbować swych sił w polityce, pomyślałem sobie o samej nazwie: Sojusz Lewicy Demokratycznej. Nazwa jak nazwa, ale ile w niej treści! Mamy więc sojusz, czyli pewną wspólnotę powstałą na bazie jakiejś idei. Mamy też informację, że sojusz ten tworzy jakaś lewica. No tak. Tylko czym jest ta lewica? Bo aby lewica była lewicą, potrzebna jest też prawica. Gdyby nie ona, to lewica byłaby od lewa do prawa. No tak. Sprytny lewak, wydelegowałby zatem kilku towarzyszy, aby nazwali się prawicą i już. Chyba, że podzielimy ową lewicę, na pół i będziemy mieli lewicę lewicę i lewicę prawicę. Potem znów możemy lewicę lewicę podzielić analogicznie i tak dalej, aż w końcu na samym lewym skrawku tego co było wcześniej, pozostanie lewica najprawdziwsza z prawdziwych. Mamy zatem odpowiedź na mierne wyniki sondaży tej formacji. 
Wszystko jednak zależy od tego jak się co nazwie, bo jak uczy strukturalizm, to język definiuje nasz sposób myślenia. W ten sposób wszelkie odłamy idiotów ze swastykami nazywa się w mediach „skrajną prawicą”. Nikogo przecież nie interesuje, że był to symbol partii niemieckich narodowych socjalistów, czyli lewaków, ale przecież jak coś się odchyli trochę od lewicowej lewicy jest w końcu prawicą, no nie?

Wieść gminna niesie, że podobny, niemal strukturalistyczny zabieg zastosowano w zmienionej ordynacji wyborczej. Było ponoć sporo głosów nieważnych w ostatnich wyborach, więc uznano, że pusta karta do głosowania wrzucona do urny, będzie głosem ważnym, ale na nikogo więc nie ważnym. Ale dzięki zmianie definicji czym jest głos nieważny, będzie można ogłosić kolejny tryumf demokracji w naszym kraju i kaczyści nie będą się czepiać...

Najbardziej zajmujący jest jednak trzeci człon nazwy SLD, czyli „demokratycznej”. Znaczy to, że istnieje jaszcze jakiś inny sojusz lewicy, który nie jest demokratyczny. „Bo my skonfederowani lewi demokraci, brzydzimy się tych niedemokratycznych”. Czyli, aby nazwa tego ugrupowania była prawdziwa, musi istnieć jakiś sojusz lewicy totalitarnej, albo monarchistycznej. Nie, bo monarchiści to już prawicowcy... Najlepiej anarchistycznej. 
Dwa ostatnie człony nazwy SLD się troszeczkę gryzą, ale w czym problem? 
W komedii "UHF", którą pamiętam z młodości, prowadzący program telewizyjny powiedział, że bohaterami następnego odcinka jego show będą: „faszystowskie prostytutki lesbijki, uprowadzone przez UFO i poddane odchudzaniu”. Dość wąska i elitarna kategoria społeczna, nieprawdaż? Podobnie jest chyba z członkami SLD. A gdzie podziała się tak do niedawna liczna reszta lewicowego tortu? Rozbiegła się pewnie po pozostałych ugrupowaniach... Bo przecież: „kurica nie ptica, a Platforma to nie lewica”...

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Nie zawsze jest tak jak nam się zdaje

Podobno Edison miał dość ciężko otwierającą się furtkę do swojego domu. Zakomunikował mu o tym pewien dziennikarz, którzy przyszedł do niego przeprowadzić wywiad. Wynalazca opowiedział mu, że żurnalista nieświadomy niczego zamykając i otwierając furtkę wpompował mu dwa wiadra wody na drugie piętro.
Od kilku lat jak kraj długi i szeroki wielu ludzi zbiera nakrętki od plastikowych butelek. Podobno za zebranie ich odpowiedniej ilości jakieś niepełnosprawne dziecko może otrzymać wózek inwalidzki. Być może tak, ale przy okazji zebrane nakrętki oznaczają określoną liczbę wyrzuconych do śmieci nie zakręconych pustych butelek. A to oznacza znaczne oszczędności objętości zgromadzonych śmieci, a więc i czyjś konkretny zysk. 
Wszyscy korzystający z Internetu znają system CAPTCHA, choć może nie zdają sobie z tego sprawy. Są to powykrzywiane i zamazane wyrazy, które trzeba wpisać w pole, aby wykonać konkretną czynność. Jest to skuteczne zabezpieczenie przed automatami, których zadaniem byłoby sparaliżowanie danego serwisu, gdyż tylko człowiek potrafi przeczytać niektóre bohomazy. Od pewnego czasu jednak należy wpisać w niektórych odmianach tego systemu dwa wyrazy. Po co? A no właśnie. Pierwszy z nich identyfikuje nas jako ludzi, zaś drugi to fragment zeskanowanego starodruku lub innej dygitalizowanej w jakiejś bibliotece książki, której system OCR (stosowany powszechnie w skanerach) nie jest w stanie rozpoznać. W ten sposób wpisując literki przy okazji działamy dla dobra ludzkości pomagając nieświadomie bibliotekarzom. Podobno dzięki zastosowaniu tej prostej idei kilkadziesiąt milinów wyrazów dziennie zostaje rozpoznanych.

Jaki stąd wniosek? 
A no nie zawsze wszystko to co robimy i do czego jesteśmy namawiani ma taki cel jak nam się wydaje. Zatem jeśli jakiś minister zwołuje konferencję prasową i przekonuje nas w jak doskonałym stanie są finanse publiczne, może to oznaczać tylko tyle, że za chwilę nastąpi jakiś krach. Jeśli ktoś wmawiam nam, że klimat się ociepla lub oziębia, może to oznaczać tylko tyle, że pojawi się kolejny podatek. Jeśli ktoś wmawia nam, że za dużo emitujemy CO2, może to równie dobrze oznaczać, że za jakiś czas ktoś wpadnie na pomysł, że najlepszym sposobem rozwiązania tego problemu jest zakaz oddychania. Kierunek zmian jest oczywisty. Już za chwilę certyfikacja materiałów budowlanych i nowo wybudowanych budynków pod kątem CO2 wpłynie na tak znaczącą podwyżkę cen mieszkań, że ludziom chcącym dachu nad głową pozostaną trzy wyjścia: 
  • emigracja w miejsca w Europie gdzie nie ma rąk do pracy,
  • jeszcze bardziej krwiożerczy procent dla lichwiarzy,
  • mieszkanie w ziemiance.
Inne ekologiczne dyrdymały spowodują podniesienie cen prądu co najmniej o 30% i ucieczkę resztek rodzimego przemysłu za wschodnią granicę, gdzie nikomu nie przeszkadza oddychanie pełną piersią. 

Jeśli za chwilę usłyszymy o konieczności podniesienia dobrobytu naszych biednych pracowników i konieczności wyrównania  w całej Europie pensji minimalnej, będzie to oznaczać tylko likwidację części firm, rozwój szarej strefy i przejście całej rzeszy pracowników na własną działalność, gdzie zasady pensji minimalnej nie obowiązują. Ale wtedy usłyszymy o „eksplozji przedsiębiorczości” w naszym kraju i o wzorowej pracowitości naszych rodaków. Wszystko można przekuć na sukces. 

I tak to się toczy brukowanie piekła dobrymi intencjami przy wsparciu jedynie słusznych mediów i pożytecznych idiotów.

P.S.
Jeśli za rok znowu usłyszymy o bohaterskim Marszałku Piłsudskim broniącym Warszawy przed bolszewikami w 1920 roku, jest wysoce prawdopodobne, że nie usłyszymy o generale Tadeuszu Rozwadowskim. Ale jak mit, to mit.

niedziela, 14 sierpnia 2011

O ludowości

Oto spot Szwajcarskiej Partii Ludowej.
Z antropologicznego punktu widzenia, dla kobiet nie tylko jest ważna fizyczna atrakcyjność mężczyzny, ale również jego intelekt. Tak właśnie skonstruowała nas natura, że nie tylko samiec sprawny i młody gwarantuje przetrwanie jej i ich potomstwa, ale także sprytny i inteligentny, potrafiący polować lub zdobyć środki na utrzymanie. Zwolennik UE musi być zatem idiotą i utracjuszem i od razy traci atrakcyjność.
Jak widać w kwestii doktryny różni się zasadniczo od tego co oferują nasze tzw. ludowe partie. Ludowe, bo pragnę przypomnieć, że zarówno Polskie Stronnictwo Ludowe jak i Platforma Obywatelska są członkami jednej frakcji w Parlamencie Europejskim, czyli Europejskiej Partii Ludowej. I nie ma tu wcale większego znaczenia, że ów Parlament Europejski jest jedynie listkiem figowym przykrywającym niedemokratyczność rządów w Unii Europejskiej. Pisałem już o tym wcześniej i nie zamierzam się powtarzać. Inne zjawisko jest znacznie bardziej zajmujące, a mianowicie samo pojęcie ludowości, wpisane według mnie w szerszy proces zawłaszczania pojęć i czynienia ideologicznych „wydmuszek”. A to z kolei jest cechą charakterystyczną dla politycznej poprawności.
Ludowość zatem zdeterminowana jest zdrowym rozsądkiem, oczywistym interesem wspólnoty i chęcią nie zbawiania świata na siłę. W Szwajcarii zatem ludowcy dbają o swoje nie ulegają unijno - bolszewickiej tyrani. Z kolei nasi ludowcy także dbają o swoje poszukując w unijnych strukturach synekur dla krewnych i znajomych królika, oraz grantów, na których jacyś inni krewni i znajomi mogą zarobić. Tak więc konflikt dwóch rodzajów ludowości wcale nie deterioracje ich ideologicznego wymiaru. Ludowość to postawa względem swej społeczności, a nie doktryna polityczna. Tak więc wszystko jest O.K. Jeśli nasi ludowcy z PO i PSL za swą najbliższą wspólnotę uznają swą sitwę, a szwajcarscy rodzinę, sąsiadów, lokalną społeczność, i w jednym, i w drugim przypadku mamy do czynienia z ludowością. Jedna z nich jest oczywista, konserwatywna oparta na zasadzie „korzeni traw”, druga wypaczona, patologiczna i przeszyta socjalizmem, który z prawdziwym konserwatywnym ruchem ludowym ma nie wiele wspólnego. Jak zatem naprawić ruch ludowy? Po pierwsze nie trzeba tego robić, bo on istnieje i ma się dobrze, ale nie przyjmuje tylko instytucjonalno - politycznej formy. Co zatem należy zrobić, aby taka forma powstała? Tu rozwiązania są dwa. Należy poczekać, aż sczeźnie model żebraczko sitwowy, albo pokazać, że może być inaczej. Niestety, bez zmiany ustroju w naszym kraju nie będzie to możliwe.

Kiedyś po lekturze pamiętników Wincentego Witosa doszedłem do wniosku, że był to przedwojenny Korwin – Mikke, który we włościaństwie i jego podmiotowości widział poprawę dobrobytu i rozwoju gospodarczego. Byli także i lewicowi ludowcy, którzy jak niejaki Stapiński, wiadomo „za darmo nie obcałowywali chłopskich gęb”. Niestety tacy w tej chwili u nas dominują. Ale do czasu.

Wielki demontaż

Pewnie się starzeję w zastraszającym tempie. Przychodzą mi do głowy wspomnienia z dzieciństwa, o których powinienem już był dawno zapomnieć. Podobno zjawisko to jest charakterystyczne dla stetryczałych jegomości, którzy doskonale pamiętają smak pierogów swojej babci, a nie potrafią sobie przypomnieć czy dziś jedli śniadanie. Może ów proces zaczyna dotykać i mojej persony? Gdyż bez specjalnego powodu, przypomniałem sobie jak pacholem będąc, miasto obok mojej wioski miał odwiedzić Jan Paweł II. Miałem wtedy lat kilkanaście. Komuna była jeszcze dość ostra, a tu Papież ma przyjechać. "Władze partyjne i państwowe" najwyraźniej wpadły w pewną panikę, bo postanowiły już wiele miesięcy wcześniej odpowiednio się do tej wizyty przygotować. Program jej rzecz jasna z góry ustalony. Znana była także trasa przejazdu dostojnego gościa. Przy jednej z ulic, przez które miało przejeżdżać papamobile stały stare zdewastowane i przeznaczone do rozbiórki kamienice. Nikt jednak wcześniej nie kwapił się ze zrobieniem tam porządku. Nagle sprawy nabrały rozpędu. W błyskawicznym tempie wysiedlono zatem z nich resztki pozostałych mieszkańców i postanowiono zniwelować teren, tak aby nie straszył i bić może nie potrzebnie na ułamek sekundy nie przykuł oka dostojnego gościa. Ponieważ prace rozbiórkowe się z nieznanych przyczyn opóźniały, a trawa zasiana na tym miejscy potrzebowała czasu aby wyrosnąć, postanowiono pójść w kacie rozpaczy na łatwiznę. Całość terenu ogrodzono wysokim na może pięć metrów płotem tak, aby Papież nie dostrzegł nawet z wyżyn swego pojazdu bałaganu i rozgardiaszu. Całość przypominała przygotowania do wizyty dostojnych gości w serialu „Alternatywy 4”. Na płocie pojawił się jakiś napis w rodzaju: „Dbaj o przepisy BHP”, mając za zadanie odciągnąć uwagę obserwatora już nawet nie od ruin, ale i od samego płotu.
Partia rozpoczęła kampanię. Ich hasłem jest „Polska w budowie”. Szczerze powiedziawszy, to żaden specjalny powód, aby wspomnieć o tym, choćby jednym słowem, gdyby nie to, że to nieprawda. Polka nie jest w żadnej budowie tylko w systematycznym demontażu na każdym odcinku. To co obserwujemy to jedynie budowa kolejnych płotów zasłaniających prawdziwy obraz. A płot jak to płot. Przyda się także do tego, aby jakiś kolejny figurant lub karierowicz powiesił na nich swą facjatę. Z dzieciństwa pamiętam także bajkę o człowieku, który sprzedał swój cień. Budowniczowie z plakatów nie mają już dawno cienia, bo jak papier, na którym wydrukowano ich podobizny są płascy, a w kwestii posiadanych poglądów przezroczyści. Jeśli któregoś z nich stać na plakaty na kredowym papierze, są także śliscy, dzięki czemu plakat taki traci wiele ze swej praktycznej stosowalności. Jednak wyższa cena rekompensuje pewnie skuteczność takiej rekalmy: plakat nie potrzebny nawet do poddarcia tyłka, albo rozpalenia w piecu ma szansę powisieć nieco dłużej. 
Co jest za fasadą? Atomizacja, która dotyczy nie tylko naszego społeczeństwa, fasady instytucji i ciągła, wręcz rozpaczliwa potrzeba znalezienia nowego ładu. Bo niczego nie potrzeba tak bardzo jak tego, aby ludzie znów tworzyli wspólnotę i aby byli komuś potrzebni.
W Wielkiej Brytanii dogasają bunty „wykluczonych”. Znaczna ich część tych nieszczęśników to kolorowi przybysze, którzy z różnych przyczyn, wbrew propagandowym dogmatom politycznej poprawności, nie zasymilowali się w nowej ojczyźnie. Utopijne wizje lewackich populistów znów zawiodły. A może to po prostu dalszy ciąg przetaczającej się jeszcze nie tak dawno temu po afrykańskich krajach rebelii? Być może brytyjskie miasta należą już do ich, a my jesteśmy tak głupi i zadufani w sobie, że nie potrafimy tego dostrzec? Swoją drogą propaganda przestała nas już od dawna informować o losach pułkownika Kaddafiego. Może to jego postępowa piąta kolumna zdobywa właśnie Londyn? 

czwartek, 11 sierpnia 2011

Przepaść i krok naprzód

Jeśli poważny ekonomista, w liczącym się dzienniku głosi do tej pory pogląd powtarzany wyłącznie przez "oszołomów" o tym, że instytucje zajmujące się emisją pieniądza nie mają demokratycznego rodowodu, oznacza to, że coś tąpnęło. Warto zapamiętać tę chwilę, ten artykuł i tego człowieka. Nie znam jego biografii. Nazwiskiem i postacią zetknąłem się po raz pierwszy, ale wyrażenie myśli, która do niedawna nie mogła przejść wielu przez gardło, wymaga z jednej strony odwagi, z drugiej pokazuje być może, że rzeczywiście stoimy nad przepaścią. 
Dla mających chwilę wolnego czasu i chcących w sposób rzetelny zgłębić ten problem, polecam ten film. 

wtorek, 9 sierpnia 2011

Dylematy muzyczno - polityczne

Skąd biorą się muzyczni idole porywający tłumy? Pewnego dnia ktoś bierze za gitarę, chwyta za mikrofon i mamy gwiazdę? Nic bardziej mylnego. Aby uzyskać status w muzycznym biznesie trzeba mieć choć odrobinę talentu, ale i sporo szczęścia. Bardzo rzadko zdążają się takie gwiazdy jak Elvis, który udał się do studia nagraniowego Sam’a Philipsa w Memphis, aby nagrać płytę dla swojej mamy, a wszedł z podpisanym kontraktem. Muzyk w dzisiejszych czasach musi ciężko pracować i mieć "to coś", co zaspokoi gusta publiczności. Gdy płyta przynosiła zysk, producent lub firma fonograficzna inwestowała w artystę, aż czasami stawał się on rozpoznawaną muzyczną marką. A no właśnie. Kluczową rolę w promocji muzyki i tworzeniu gwiazd odgrywali producenci. A kim oni są? Są to po prostu przedsiębiorcy znający rynek muzyczny, a ich głównym celem jest zarobienie na promowanym artyście. Towarem jest wszystko: płyta, plik, koncert, koszulka. A więc biznes się kręci. Rzecz jasna o promocji danego artysty nie decyduje wyłącznie talent, czy charyzma. Producent muzyczny może podjąć ryzyko wylansowania kompletniej muzycznej miernoty śpiewającej z playbacku, tylko po to, aby zwiększyć swoje zyski. Przecież owe beztalencie nie przyzna się, że nie umie śpiewać, a swój wokal zawdzięcza wyłącznie studyjnym efektom, tylko zgodzi się na niewolniczy kontrakt z producentem, który poza jakimś uposażeniem zagwarantuje jej status gwiazdy. I tak, tajemnicą poliszynela jest fakt, że zespół Boney M. to twór pewnego niemieckiego producenta. Zespół ten, co prawda swe czasy świetności ma już dawno za sobą, a nawet niektórzy jego członkowie polegli już na polu show-biznesu, to ciągle koncertuje. Ma podobno nawet sześć składów, grających w różnych częściach świata. Stare przeboje, śniade twarze artystów, a kasa i tak trafia sześciokrotnie większym strumieniem do producenta. I o to właśnie chodzi! To chyba największa analogia polityki i muzyki. Jedno i drugie w dzisiejszych czasach to nie przestrzeń duchowej aktywności i poligon realizacji ideałów. To po prosu biznes. A coś promuje się po to, aby wyciągnąć z tego potem jak najwięcej. 

Skąd się właściwie biorą politycy? Dlaczego tak naprawdę ich popieramy, albo odwracamy się od nich plecami? Wydaje mi się, że analogia do funkcjonowania rynku muzycznego dość dobrze odpowiada na te pytania. Tylko w przypadku polityków rola i miejsce producenta jest niejasne i ukryte. Wiadomo, że ktoś musi mieć przynajmniej zadeklarowane poglądy, musi chcieć kariery i wstąpić do jakiejś partii politycznej. Potem ciężko w niej pracuje, zdobywa zaufanie ludzi i partyjnych kolegów, aż w końcu trafia na listy przebojów - o przepraszam - wyborcze. Gdy ma pieniądze i szczęście uzyskuje mandat zaufania i może cieszyć się przywilejami wynikającymi ze sprawowanej funkcji odgrywając rolę niekiedy nawet i męża stanu. Tak naprawdę nie jest tak różowo. O drodze polityka na szczyt decydują często nieformalne układy, kwity na innych, podstawianie nóg i pieniądze. Nie bez kozery funkcjonuje w kręgach zbliżonych do tej branży powiedzenie, że są trzy poziomy wrogości: zwykły wróg, koalicjant, kolega z partii. Poza tym system polityczny w Polsce działa w ten sposób, że są aktywne wyłącznie cztery polityczne rozgłośnie nadające znane szlagiery i mające swoje stajnie "artystów". Reszta politycznych bandów koncentruje się na klubowych undergroundowych koncertach granych dla wyrafinowanej publiki. To ten system promocji gwiazd sprawia, że ciężko jest dostać się małemu zespołowi na wielką salę koncertową na Wiejskiej w Warszawie. Musimy także pamiętać, że nasz krajowy impresariat podpisał umowę z wielkim europejskim koncernem muzycznym, który to koncern ma własny system promocji gwiazd, ale od czasu do czasu pozwala naszym artystom zagrać na gościnnych występach w Brukseli. Największym problemem jest fakt, że tak funkcjonujący system muzycznej promocji kształtuje gusta muzyczne publiki i to on wmawia im to co chcą słuchać. Wystarczy w kółko powtarzać w radiu jedną głupawą piosenkę, aby w końcu zaczęła być ona nucona przez całe tłumy jako „przebój lata”. 

Ale być może coś się zmienia? W tej chwili przemysł muzyczny z całym swym wypracowanym przez lata systemem promocji i biznesowymi modelami zaczyna przeżywać kryzys. I to nie tylko z powodu – jak nazywają to media – szalejącego piractwa ale także tego, że zmienia się sposób konsumpcji dóbr kultury. A to wszystko dzięki Internetowi. W tej chwili nie jest potrzebny producent aby zostać gwiazdą. Wystarczy być naprawdę dobrym, pisać dobrą muzykę i otworzyć swe konto na serwisie jamedo.com, aby zdobyć rzesze fanów. Serwis ten działa także na niestandardowych licencjach (creative commons) pozwalających nieodpłatnie dzielić się swoją twórczością do czasu, aż ktoś nie zacznie za tej twórczości zarabiać. Czołówka najpopularniejszych na jamedo artystów to prawdziwi profesjonaliści, a ich muzyki nie usłyszymy w kontrolowanych przez koncerty medialne stacjach radiowych. Z czego zatem żyją owi artyści? Tak samo jak uznane gwiazdy „epoki mp3” - z koncertów, o których miejscu i czasie powiadamia także serwis. Innymi słowy producent i cały jego medialno-promocyjne instrumentarium nie jest tu potrzebne. Idea ta musi przebić się jeszcze przez medialny kordon zmowy milczenia, aby dotrzeć do zainteresowanych nią słuchaczy. Ale to tylko kwestia czasu, gdyż jamedo posiada inne ciekawe atuty, a jednym z nich jest brak konieczności płacenia Zaiksu w przypadku odtwarzania muzyki w zakładach usługowych. 

Kiedy doczekamy się zatem w polityce podobnego rozwiązania? Wydaje się, że są dwa sposoby na rozbicie politycznych koncernów. Są to: 
okręgi jednomandatowe, dzięki którym lokalne społeczności będą wybierać swego przedstawiciela, ale także będą posiadały możliwość jego odwołania w drodze referendum,
gruntowny renesans niesocjalistycznego myślenia, wymagający przede wszystkim dywersyfikacji mediów jak również reformy systemu edukacji.

Niestety, oba tego typu postulaty mają jedną wadę: wymagają od ludzi pewnej aktywności. A z tym mamy niestety problem. Pozostaje jeszcze jedno pytanie: kto w przypadku naszych politycznych bandów pełni rolę producenta?

niedziela, 7 sierpnia 2011

Popis?

Kończą się po woli wakacje i z przerażeniem odkryłem, że pewne rzeczy dziejące się w naszym lokalnym kurniku. Jednym z nich jest zakończenie prac Komisji w sprawie nacisków. Okazuje się, że nie było PiSowskiego faszyzmu i nie było zagrożenia demokracji. Poseł Czuma stanął na wysokości zadania budząc z pewnością zażenowanie w szeregach PO i rozwalając ich podstawową strategię straszenia PiSem. Sprawa nie jest jednak aż tak prosta. Andrzej Czuma to człowiek honoru w starym tego słowa znaczeniu, więc jeśli nie było dowodów na jakiekolwiek naciski to znaczy, że ich nie było. Wiadomo było pewnie było o tym od początku przed rozpętaniem całej hucpy na doraźne wyborcze potrzeby. Jest jednak jeszcze coś. Wszystko wskazuje na to, że nadchodzi syf. Zbyt wiele kwestii zaniedbano, nie nie wykonano lub po prostu totalnie olano. Nie zrealizowano żadnych elementów jakiejkolwiek strategii modernizacji kraju, czyniąc wręcz przeciwnie: demontując go. Klientelizm w stosunku do naszych „strategicznych parterów” i europejskie zaniedbania, w rodzaju pakietu klimatycznego, który kompletnie zrujnuje naszą gospodarkę, to też nie żarty. Innymi słowy Platformie nie opłaca się rządzić. No, w każdym razie nie opłaca się firmować nowych rządów i przy tym zachować swoje status quo i polityczny plan posiadana. Innymi słowy, PO chciałaby być w nowym układzie PSLem, na którego i tak denną pozycję polityczną nie wpływa negatywnie „bycie przy korycie”. Wiem, że zabrzmi to może jak herezja, ale być może PO nie chce wcale wygrać tych wyborów. Dla PO przy czekającej ich totalnej padlinie potrzeby jest... PiS. Tak. Fachowcy od badań społecznych (ci prawdziwi) twierdzą, że wyniki PiSu są zwykle niedoszacowane o jakieś 10% więc wszystko możliwe. Wtedy wyniki analiz Komisji posła Czumy, byłyby formę Katharsis dla przyszłego politycznego partnera. „Widzicie, PiS nie jest taki zły jak sądziliśmy. Mamy teraz na to oczywiste dowody” - być może powiedzą nam fachowcy od robienia ludziom w głowy. Być może to pierwszy ruch w kierunku pojednania? Wtedy prawdziwym przegranym będzie PSL. Może to być wręcz rytualna rzeź dla tego ugrupowania. Nie rzeczy nie możliwych, są mniej tylko mnie lub bardziej prawdopodobne. W każdym razie na pewno prawdziwi stratedzy konstruują różne scenariusze po to, aby wykorzystać przy sprzyjających warunkach. Każdy nowy ruch tworzy nową rzeczywistość, więc trzeba rozpoczynać planowanie od nowa. Znając polityków i politykę muszę wyznać, że naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. A tak naprawdę, jakie to ma znaczenie?

sobota, 6 sierpnia 2011

Rosyjska dusza

Sądzę, że wiele dziejowych kwestii i nieporozumień w naszych stosunkach z Rosją bierze się z niezrozumienia zwłaszcza w filozofii władzy. Myślę, że najważniejsze różnice spoczywają w czymś, co nazywam na swój własny użytek rosyjską duszą. Rosjanie do wspaniały i serdeczny naród. Wiele nas i Rosjan łączy ale i dzieli. Nie byliśmy w końcu przez setki lat mogolskimi lennikami, a ten fakt być może zaważył w największym stopniu o innej konstrukcji politycznego myślenia. Można ogólnie powiedzieć: ufaj ludziom, nie ufaj instytucjom. Lecz ta porada dziwnie pasuje także i do innych krajów w tym naszego. Gdzie zatem tkwi istota naszych „rosyjskiego kodu”, który od setek lat stanowią źródło naszych utrapień i sukcesów? Gdy zgłębimy się w zakamarki rosyjskiej duszy być może wiele kwestii stanie się jasne? No może odrobinę jaśniejsze. Nie da się -  rzecz jasna - w tego typu analizie otrzeć się o bliskie stereotypowi uproszczenia. Ale spróbujmy.

Według mnie rosyjska dusza składa się z trzech zasadniczych elementów: 
1. ketmana,
2. sacrum władzy,
3. kultury picia.

Ketman
Ketman to nie tylko wyrafinowany SBcki pseudonim pewnego byłego dziennikarza, pewnej poczytnej, z nieznanych mi przyczyn gazety. Człowiek ukrywający się pod tym pseudonimem zaczerpnął go od nazwiska bohatera powieści Czesława Miłosza pt. „Zniewolony umysł”. Ketman to stara tradycja ludów Azji Środkowej sięgająca czasów starożytnych. Ketman to jak pisze we wstępie do polskiego wydania „Historii filozofii politycznej” L. Strauss'a i J. Cropey'a Piotr Nowak, to: „kłamstwo koncesjonowane w obrębie pewnej grupy społecznej, najczęściej wyznaniowej, powstałe w wyniku pomieszania strachu z poczuciem wyższości.” Kłamstwo tego typu służy obronie prawdy. Zatem krętactwo, spryt i oszustwo w uzasadnionych przypadkach i poza swoją grupą są instrumentem ochrony interesów danej grupy, takim jak każdy inny. Ketman jest źródłem dumy, strategicznej przewagi osiągniętej mimo pozornej przegranej. To co dla nas jest nieetyczne, tam jest racjonalne i uzasadnione. Wschodnie wpływy są istotą w stosunku do nas rosyjskiej odmienności.
Nie od dziś przecież borykamy się z problemem uznania zbrodni katyńskiej pomimo oczywistych dowodów. Wiadomo przecież nawet kto wydawał wyroki, kto strzelał i potylicę realizując zbrodniczy plan Stalina zniszczenia polskiej elity. Gdy nie można dalej milczeć stosuje się kłamstwo w tym historyczne. Media ostatnio obiegła informacja o rozpisaniu konkursu na scenariusz filmu historycznego, którego akcja ma dziać się w obozie jenieckim dla radzieckich żołnierzy w 1920 roku. Nie trzeba być jasnowidzem, aby się domyśleć, że teza zwycięży z pewnością ten scenariusz, który w większym stopniu będzie podkreślać tezę o „polskim bestialstwie i ludobójstwie” i ani słowem nie wspomni o sraczce. W świadomości przeciętnego rosyjskiego kinomana będzie jeden – jeden. Ale strategia ketmana stosowana jest nie tylko w kwestiach polityki historycznej. Przykłady można mnożyć i nie trzeba ich daleko szukać. Polityka sanitarna zamykania i otwierania granicy na polskie produkty rolne czy ewidentne szwindle i półprawdy przy badaniu przyczyn smoleńskiej tragedii to najlepsze przykłady tego typu podejścia. Zasadniczy problem polega na tym, iż są to wyłącznie szwindle i kłamstwa w naszej ocenie. W ich mienianiu jest to normalna gra. Nie jest to też zakłamanie. Takie możliwości wyznacza im ich kulturowa podbudowa, a w niej ochrona prawy przed wydostaniem się na światło dzienne usprawiedliwia każdą blagę. Dochodzi wręcz do tego, że zdecydowanej większości Rosjan wystarcza propagandowa papka oferowana przez Kreml. Po co psuć sobie dobre samopoczucie dochodzeniem do prawdy? Ktoś jeszcze gotów pomyśleć, że nie lubią ich ukochanych przywódców, a przecież ich uwielbiają, bo co to za różnica kto nim będzie, jak będzie tak samo? Tylko masochiści zadają sobie tortury odkrywania prawdy, która nic nie zmieni. Jak widać PRowcy naszych ukochanych przywódców mają swych mistrzów. Świadczy to z jednej strony o tym, że jednak z Rosjanami łączy nas sporo więcej niż się z pozoru wydaje oraz o tym, że jesteśmy jeszcze na wczesnym etapie tresury. Ale to wszystko tylko kwestia czasu, aby u nas było tak samo jak w Rosji.

Sacrum władzy
Zapewne niemal wszyscy pamiętają anegdotę o pionierach budowniczych kolei w Rosji. Przyjść mieli oni w tej historyjce do Cara z zapytaniem: „jaki mają ustalić standard szerokości torów?” Czy tory w Rosji mają być takie jak gdzie indziej, czy może szersze, albo węższe? A jeśli tak to o ile? Odpowiedź cara, którego owa kolejarska anegdota nie wymienia z imienia i numeru, była tak samo lapidarna jak i dwuznaczna: „A na ch.j szersze?” Budowniczowie potraktowali zatem dosłownie opinię władcy i ustalili szerokość torów dokładnie o 9 cm szerzej niż w Europie. Świadczy to z jednej strony o niezwykle służalczej postawie budowniczych, z drugiej o kontrowersyjnym wymiarze przyrodzenia mężczyzny, które posłużyło do wyznaczenia nowego standardu torów.
Potem przyszła rewolucja, która zmiotła z powierzchni ziemi nie tylko carów i ich urzędników, lecz sporą część mieszkańców tego wspaniałego i fascynującego kraju. Rosyjska dusza pozostała jednak nietknięta. Mało kto pewnie pamięta anegdotę o tym jak Stalin - niedoszły duchowny - przejeżdżał gdzieś obok przepięknej cerkwi, przed którą rosło okazałe drzewo przysłaniające widok na świątynię. Skonfundowany Stalin kazał zatrzymać samochód i rzucił: „zrobić z tym porządek”. Nie wiadomo było jednak, czy miał na myśli cerkiew, czy drzewo? Na wszelki wypadek posłuszni woli wodza towarzysze, aby nie było najmniejszych wątpliwości, ścieli drzewo i zburzyli cerkiew.
Inna historia mówi o towarzyszu Breżniewie, który w swym schyłkowym okresie nie słyną z najlepszej formy fizycznej i psychicznej. Dość nadmienić tyle, że moja mama nazywała go pieszczotliwie „sapunem”. W szkole opowiadano makabryczne historie o tym, że pierwszy sekretarz jest androidem i ma sztucznie podnoszoną rękę, którą pozdrawia defilady. Miał także mieć ciągle przetaczaną krew i spać pod namiotem tlenowym. Jakoś nie dowierzałem tym opowieściom. W każdym razie, za dość prawdopodobną można uznać anegdotę o tym, jak to w rzadkim już przebłysku świadomości towarzysz Breżniew przypomniał sobie o pułkowniku Maksymie Maksymowiczu Issajewie lepiej znanym jako Max Otto von Stierlitz – fikcyjnej postaci z serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Kazał przyprowadzić go do siebie i odpowiednio uhonorować za zasługi. Jego wierni podwładni  towarzysze, którzy zwykle bez słowa wykonywali rozkazy wodza tym razem mieli pewien kłopot: skąd wziąć Stierlitz'a? Po chwili zastanowienia mieli już rozwiązanie. Wezwano przed oblicze Breżniewa odtwórce roli serialowego agenta, aktora Wiaczesława Tichonowa, który został nagrodzony Gwiazdą Bohatera Pracy Socjalistycznej. 

Czasy bolszewii minęły nieubłaganie, rewolucja światowa nie wybuchła, zimna wojna zrujnowała i tak zrujnowany kraj. Nastała dziejowa konieczność mutacji systemu, zmiany metod i przekazania rewolucyjnego płomienia w ręce zachodnich towarzyszy. To już nie anegdota. Pamiętam doskonale dokument, w którym pierwszy i jedyny Prezydent Związku Radzieckiego Michał Gorbaczow przed kamerami telewizyjnymi rezygnował z pełnienia swej funkcji zamykając cały teatrzyk. Stała obok niego wypełniona herbatą filiżanka. Gdy wygłosił już przemówienie i przygasły w studiu telewizyjnym światła, a kamery wciąż rejestrowały obraz, były już radziecki przywódca poprosił o dolewkę herbaty. Nikt już do niego nie podszedł. Został pozbawiony owego niemalże boskiego wpływu na innych. Był już nikim. Jeszcze chwilę wcześniej wszyscy zabiegali o jego względy, a teraz już był tylko historyczną ciekawostką, która co prawda miała ciągle ogromne wpływy, ale władzy już nie miał.
Na tym właśnie opiera się kolejny element rosyjskiej duszy, a tradycyjnie pojmowana rosyjska mocarstwowość jest tylko jego wypadkową. Władza radziecka, a być może i carska opracowała niezwykle przebiegły kulturowy system dywersyfikacji władzy, która spływa na kolejnych funkcjonariuszy kaskadowo i nawet, gdy była jedynie cienkim, ledwie się sączącym strumykiem, ów funkcjonariusz był jej pomazańcem. Władza w ten sposób budowała i buduje nadal swoją stabilność. Szatniarz w knajpie ma prawo wpuścić lub nie wpuścić gościa do lokalu i jest to jego bastion władzy, którego nikt mu nie zabierze, bez względu kim ów gość jest i na jakie wpływy się powołuje. Nie i już. Krąży wiele historii o rosyjskich Milicjantach zwanych z pogardą przez Rosjan „Mientami”. Gdy taki jegomość chce dorobić staje na ulicy i wlepia mandaty. To jego przywilej. Ale nie ma w tym nic dziwnego. Podobno w dawnych czasach, gdy Car wyznaczał gubernatora, ustalał mu tylko ile złota ma dostarczyć rocznie do Moskwy. Reszta była nie ważna. „Wszystko co ponadto ukradniesz jest twoje” - mieli podobno mawiać Carowie. 
Z drugiej strony występuje zwykle uległa bierność, bo wobec tych, którzy się władzy nie podporządkowują jest ona bezwzględna. Ten oparty na strachu mechanizm przyczynia się do rozszerzania stref wpływów daleko poza oficjalne terytoria. Nie może zatem dziwić fakt, że „Raport Komisji Millera” skończył się generalnie tymi samymi wnioskami co raport MAK, bo nie mogło być inaczej. Przecież nie przez przypadek wybrano sam środek sezonu ogórkowego na termin ogłoszenia wyników „polskiego śledztwa”. W raporcie nie ma nawet słowa o tym, że rosyjscy kontrolerzy chcieli zamknąć lotnisko, lecz nie dostali na to zezwolenia od swych moskiewskich zwierzchników. Zrzucenie winy na wyszkolenie pilotów pomimo ciągłych monitów gen. Błasika w sprawie stanu pułku 36 i wykluczenie hipotezy o zamachu bez niezależnego zbadania wraku samolotu oraz zastosowanie konwencji cywilnej do badania lotu wojskowego, tylko potwierdzają tezę o poddaniu się „rosyjskiej hipnozie władzy” przez nasz rząd. Nawiasem mówiąc, gdyby "Raport" był tylko szczerą prawdą oraz wzorem obiektywności i tak spora część Polaków podchodziłaby do tego dokumentu z rezerwą. Zbyt wiele widzieliśmy przez ostatnie stulecia moskiewskich i przygotowywane pod dyktando Moskwy  propagandy, półprawd i kłamstw.

Kultura picia 
Wódka była fundamentem rosyjskości. To dzięki propinacyjnemu monopolowi i powstałych z niej dochodom księstwo moskiewskie szybko uzyskało finansową i militarną podstawę nad innymi obszarami przybyłego imperium. Wódka w Rosji jest więc nie tylko prekursorką huxleyowskiej somy, ale także fundamentem całego imperium. Ktoś powiedział, że gdy Rosja pije to śpi, gdy przystaje pić budzi się i może być niebezpieczna. Czy zatem współwystępowanie okresów rosyjskiej prohibicji i gwałtownych przewrotów społecznych to tylko zbiegi okoliczności? Rosjanie gdy się napiją są innymi ludźmi, pełnymi fantazji otwartymi przyjaciółmi świata. Podobno w jeszcze za czasów Stalina funkcjonował w Rosji interesujący obyczaj. Przed fabrykami odbywał się nielegalny handel wódką. Jedna flaszka to za dużo jak na wychodzącego z fabryki spragnionego jegomościa. Optymalnie było rozpić ją na trzech. Stawał więc tedy spragniony robotnik przed zakładem z podniesioną do góry ręką i jednym wystawionym w niej palcem. Po chwili pojawiał się drugi, który bez słowa zwalniał swego nieznajomego kompana z obowiązku trzymania w górze ręki. Sam unosił swoją z podniesionymi dwoma palcami w oczekiwaniu na trzeciego. Gdy ten się w końcu wyłonił zza fabrycznej bramy, także bez słowa zwalniał z obowiązku trzymania ręki. Był ich już komplet. Ci nie znani mężczyźni sobie mężczyźni, udawali się gdzieś w zaciszne miejsce z zakupioną świeżo flaszką, która podobno – o ironio – miała kosztować równo trzy ruble, aby dokonać rytuału jej spożycia. 
Świadom jestem, że ten czynnik nie jest kwintesencją rosyjskiej duszy. Niemniej jednak tak jak chmiel stanowi wyłącznie przyprawę do piwa wyprodukowanego generalnie z wody i jęczmienia, tak samo skłonność Rosjan do picia jest owym dopełnieniem, przyprawą, bez której trunek mógłby okazać się niestrawny.

Jeszcze jedno
Generalną cechą rosyjskiej duszy jest niechęć ale i szacunek do przeciwników, oraz całkowita pogarda do tych, którzy ulegli jej wpływowi. Jakie więc losy spotkają polskich kunktatorów?
Jak miał powiedzieć Fiodor Dostojewski, nie tylko wyśmienity pisarz, ale i osoba, która zglebiła rosyjską duszę, nasze marzenia spełniają się tylko w takiej formie, że nie jesteśmy w stanie ich rozpoznać. Być może marzy im się los Michała Gorbaczowa, który pewnie ciągle podróżuje po świecie i wygłasza sowicie opłacane odczyty. Tak, los Gorbaczowa posługując się założeniem Dostojewskiego to doskonała analogia. Naszym umiłowanym przywódcom nikt nie poda szklanki czaju zaparzonego starym, więziennym zwyczajem przy pomocy wykonanej z dwóch żyletek buzały.

piątek, 5 sierpnia 2011

Szkoda chłopa

Dzisiaj jak doniosły media, popełnił samobójstwo lister Samoobrony Andrzej Lepper. Postać (jak to lubią nazywać politycznie poprawni) „kontrowersyjna”. Co ciekawe reżimowe media od razu podały przyczynę śmierci byłego wicepremiera. A śledztwo, patologia, dobro śledztwa? Dziwne nieprawdaż? Teraz o tym zgonie będą się rozpisywać wszyscy, choć przez ostatnie miesiące czy lata były wicepremier pojawiał się w mediach tylko w kontekście seksafery. Nigdy nie przepadałem za tym jegomościem. I to wcale nie z powodu jego poglądów. Przyczyny były trzy. 
Po pierwsze za tym ewidentnie charyzmatycznym człowiekiem w polityczny bój poszło za wiele maruderów, moralnych miernot i szumowin. Prosta analiza karier osób do niedawna gotowych wskoczyć w ogień za Lepperem pozwala mi sądzić, że opinie co do rodowodu tego ugrupowania nie były wcale przesadzone. A to spora część byłych działacz jest obecnie w Platformie, jakiś konsul w dawnym kraju, czy PSL-owski zausznik.
Po drugie rozczarowało mnie stanowisko tego ugrupowania co do naszego członkostwa w Unii. Partia ta wbrew pozorom nie zajęła w tej sprawie stanowiska składając decyzję do głosowaniu w referendum na sumienie wyborców. Po tak radykalnym we frazesach ugrupowaniu można było spodziewać się znacznie więcej. Ale jak widać w polityczniej loterii wszystko na sprzedaż. 
Po trzecie to partia socjalistyczna jak większość na naszej politycznej scenie, więc nie ma o czym mówić. Systemowa kradzież pieniędzy od obywateli i przeznaczenie jej w toku tzw. redystrybucji w zdecydowanej większości na „wesołe posadki” nie wróżyło, że coś w tym kraju może się zmienić. 
Wielu zarzucało Lepperowi populizm, ja również. Lecz po kilku latach rządów w których „umiłowani przywódcy” bez mrugnięcia okiem są w stanie obiecać wszystko, zweryfikowałem swój stosunek do populizmu.
Ale o zmarłym nic albo dobrze. Więc dobrze. Muszę przyznać, że za ostatnio w całkowitej polityczniej miernocie pochłaniającej nasz kraj zaczynałem nawet rewidować swój stosunek do Samoobrony i patrzeć na tą partię z pewnym żałosnym sentymentem. Wszystkie znaki w mediach i na ziemi wskazywały, że Pan Andrzej urwał się z jakiejś smyczy i postanowił uprawiać własną politykę. Niestety smycz okazała się mocniejsza. Sorry. Nie potrafię wymyślić nic więcej dobrego. 
Dziś Jarosław Kaczyński składał podobno zeznania w aferze gruntowej. Czy miało to jakikolwiek ze śmiercią Leppera? Media z pewnością przedstawią nam niedługo wiarygodną i jedynie słuszną wersję dogmatu w tej sprawie. 

Dokładnie dwa tygodnie temu zmarła w alkoholowo - narkotykowych konwulsjach brytyjska żydówka Amy Winehouse. Ta nawet zdolna wokalistka okrzyknięta została „santo subito” i dołączona do tzw. „klubu 27” zrzeszeniowego innych artystów, którzy zmarli w tym samym wieku zakosztowawszy wcześniej sławy. Czy media okrzykną Leppera pośmiertnie mężem stanu, czy awanturnikiem? Poczekamy, zobaczymy. A może jakiś pismak wymyśli, że dołączył do „klubu 57”? W końcu chociażby zmarli w 57 roku życia Gregory Hines i Patrick Swayze także byli niezłymi artystami.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Raj

Ojciec opowiadał mi kiedyś historię, która miała miejsce długo przed moim przyjściem na świat, gdy mój rodzic pracował w jednej ze stoczni na wybrzeżu. W jego brygadzie pracował także pewien jegomość, który irytował swych współtowarzyszy robotniczej niedoli. A szczególnym powodem tejże irytacji było jego drugie śniadanie. Niemal zawsze przynosił do pracy dwie pokaźne kanapki zawierające w środku schabowe kotlety. A należy zaznaczyć zwłaszcza młodszym czytelnikom, że były to czasy, w których mięso i jego brak stanowiły szczególny obszar zainteresowania „władz partyjnych i państwowych”. Jeden delikwent za domniemane mięsne przekręty zawisł nawet na szubienicy, więc w tym przypadku „szpaner” nie zdawał sobie nawet sprawy jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo. Poza tym mało kogo było stać na tak wystawną korupcję, więc nienawiść współpracowników była podwójna. Na pytania, skąd ma, czy skąd bierze pieniądze na takie delikatesy, miał odpowiadać zdawkowym: „stać mnie”. Pewnego razu jeden ze współpracowników nie wytrzymał i postanowił zajrzeć do zawartości drugiego śniadania miłośnika wieprzowiny. Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że między pajdami posmarowanego masłem chleba zamiast schabowego znajduje się cieniutko ukrojona pajda razowego chleba. Nie wiem jak dalej potoczyły się losy miłośnika wyrobów piekarniczych. W dzisiejszych czasach mógłby zajść naprawdę daleko. Bo czym różni się historia tryumfu i upadku stoczniowego wegetarianina od tysięcy dramatów, mniejszych czy większych jakie rozgrywają się we współczesnych polskich domach? Podobno pokaźna liczba polskich gospodarstw domowych ma problemy ze spłacaniem zaciągniętych kredytów. Jedni cierpią w milczeniu, usiłując jakoś związać koniec z końcem. Inni z kolei tworzą już wręcz maniona nowej klasy społecznej, którą ktoś już nazwał „kredytową burżuazją”. Rzecz jasna nie mam tu na myśli osób rozpaczliwie pragnących posiadania własnego mieszkania za wszelką cenę. Ich wpadnięcie w kredytowe sidła ma swe źródła tak samo w wojnie, popapranym prawie budowlanym, które nie pozwala wybudować sobie na skrawku własnej ziemi własnego schronienia jak przez tysiąclecia. Chodzi mi głównie o ludzi oddających się bezmyślnej konsumpcji tylko po to, aby pokazać jak im się dobrze powodzi mimo że nie mają często na chleb. 
Najbardziej zastanawiająca jest kwestia towarzyszącej długom beztroski. Charakteryzuje ona zarówno „kredytową burżuazję” jak też rządy krajów. Ostatnie amerykańskie odroczone bankructwo wydaje się być najlepszym dowodem tego co się dzieje. Skoro beztroscy są obywatele, dlaczego mają się czymkolwiek przejmować politycy? Nasz rząd, podobnie jak ów nieszczęśnik z brygady mojego ojca, nie tylko okłamuje innych co do zawartości swej kanapki, ale co gorsze okłamuje również sam siebie wierząc, że zamiast razowca w kanapce ich rządzenia znajduje się prawdziwy schabowy. I tu chyba jest istota całego problemu. Ludzie nauczyli się wypierania prawdy ze swego życia. Nauczono ludzi żyć w ułudzie, która uznaje tylko optymistyczną wersję rzeczywistości, a więc wszyscy obowiązkowo założyli na swe twarze różowe okulary. Jak to się stało? To z kolei jest proste. Nie chodzi o naturę człowieka lecz o naturę świata. Renesansowym prekursorom socjalizmu udało się dokonać pewnego przewartościowania. Świat, który tradycyjnie miał być etapem w drodze do wiecznego życia, miejscem próby i czymś co było ciągłą walką, zmieniono na przestrzeń przyszłego raju do wykarczowania. Należało to uczynić ideologią postępu. Potem okazało się, raj można mieć „tu i teraz”. Tylko, że wraz z konsumpcją i postępem na zachodzie wzrasta ciągle liczba depresji i samobójstw i tak zmniejszając mizerny przyrost naturalny. Ludzie zatem raczej nie są szczęśliwi z symulacji raju, ale nie potrafią już bez niej żyć. Wszystko zatem wskazuje na to, że nowa – stara formuła zachodniej cywilizacji potrzebna jest od zaraz. Wiedzą o tym z pewnością lewicowi utracjusze, a jedyną strategią ich obrony jest kompromitacja konserwatyzmu jaki by nie był. Czy przed naszymi oczami odsłonią się zatem nowe odsłony norweskiej tragedii? Czy lewackie media stworzą za chwilę nową kategorię chrześcijańskich terrorystów? Czas pokaże.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Rozkaz: „waruj” czyli o skundleniu

„Polityk naszych czasów to elokwentny ćwok, pazerny, przebiegły, bez światopoglądu, zasad etycznych, gąbka. Prawica, lewica, konserwatyzm, liberalizm – to dla niego pojęcia o dowolnej treści. Żongluje nimi jak piłeczkami. Śliski jak wąż. Łatwo się go nie pozbędziemy.”
Marek Nowakowski „Stan rzeczy”, „Uważam Rze” nr 25/2011 s. 56.
Wszystkie nasze przewodnie siły narodu rozpoczęły już dość wczesną kampanię udając, że chcą poinformować swych wyborców o swych programach, których podobnie jak statutów (co udowodniłem już kiedyś) nikt nie czyta. Ostatnie dni mimo ogórkowego sezonu obfitują w znaki większe lub mniejsze, które informują nas  sposób pośredni o naszej realnej pozycji. 
Raport Komisji Millera, który miał być naszą, niezależną analizą smoleńskiej tragedii, jak można było się spodziewać niczego nie odsłonił i nie wyjaśnił. Całość przypomina raport policyjny z oględzin zwłok jakiegoś nieszczęśnika, który „popełnił samobójstwo strzelając sobie w plecy serią z karabinu maszynowego”. Postawiono co prawda kilka otwartych kwestii. Szkoda tylko, że raport nie zajął się kunktatorską postawą naszych władz tuż po katastrofie z przekazaniem całości kontroli nad śledztwem stronie rosyjskiej. Chcąc zachować polityczną poprawność i dobre stosunki z Rosjanami, nasi „umiłowani przywódcy” postanowili pokazać szersze tło całej sprawy. To miecz obosieczny. Jaka musi być prawda o tragedii, skoro nasze władze postanowiły przyznać się skandalicznego bałaganu, totalnego chaosu i niekompetencji, aby stworzyć owo „tło”? Trzeba być przecież skrajnie naiwnym aby sądzić, że bałagan w naszym kraju dotyczy tylko tych konkretnych instytucji i tego konkretnego przypadku. 
Ale wskaźników ilustrujących poddaństwo naszym „strategicznym partnerom” jest więcej. Ilustrują one, że w końcu elity „bękarta Traktatu Wersalskiego” pojęły swoją fasadową rolę. Daleko nie trzeba szukać. 
Oto zaledwie kilka tygodni temu nasz dzielny Prezydent Komorowski powiedział w czasie rocznicy mordu komunistów w Jedwabnem, że Polacy ponoszą odpowiedzialność za ten mord. Co więcej, przeprosił i poprosił o przebaczenie. To wielce chrześcijańskie podejście ma wszakże jedna zasadniczą historiozoficzną przywarę: za holocaust przestają być odpowiedzialni wyłącznie Niemcy. Zatem nasi suwereni mają już wyciągniętego niczym królik z kapelusza wspólnika w dokonanym przez nich mordzie. Nie są ważne historyczne fakty, ani pieniądze wydane na odszkodowania. Ważne jest odrobinę czystsze sumienie. 
Tenże sam nasz umiłowany przywódca wczoraj po mszy św. w intencji powstańców warszawskich powiedział między innymi: 
„Jesteśmy z naszym ówczesnym wrogiem w jednym sojuszu obronnym i w zjednoczonej Europie. Utrwalamy nowe kanony współżycia, wspólnie opowiadamy się przeciwko dominacji silniejszych państwa nad słabszymi, potępiamy dyskryminację rasową, klasową i narodowościową”  [...]
„A jeśli tak, to warto rozważyć, czy Powstanie Warszawskie nie jest najbardziej wymownym symbolem walki o te wartości, które dziś uznajemy za wspólne”
Wnioski:
1. Winę za celowy lub przypadkowy bałagan u nas i po stronie naszych wschodnich braci oraz za  śmierć naszych elit ponoszą niedouczeni piloci. Byli niedouczeni do tego stopnia, że nawet nie potrafili wylądować. O aktywacji jakiegoś durnego guzika nie wspominając. Ale przecież to nic niezwykłego skoro nie znali rosyjskiego, więc na pewno nie potrafili przeczytać do czego służy ten guzik. Co ciekawe śp. gen. Błasik w oczach propagandy przestał być naciskającym pijakiem, a stał się mężem opaczności, który jako jedyny na pokładzie samolotu znał się na odczycie wysokości.
2. Komunistów w Jedwabnem wyrżnęli Polacy podjudzeni przez niemieckiego okupanta więc ponoszą taką samą odpowiedzialność za holocaust, łuk kurski i Babi Jar. Ale słowa Prezydenta wskazują na to, że III Rzeczypospolita jako swego rodzaju niemieckie peryferium al'a Generalne Gubernatorstwo przejmie niedługo całkowitą moralną odpowiedzialność za wszelkie zbrodnie naszego protektora przez ostatnie tysiąc lat.
3. Powstanie Warszawskie było wypadkiem przy pracy, który się już więcej nie powtórzy. Bo po co się znowu buntować? Trzeba pogodzić się z losem i budować tysiącletnią Unię. Dawniej, za czasów wcześniejszej integracji europejskiej nasi dawni wrogowie, a obecni przyjaciele żądali od nas tylko Gdańska i korytarza do Prus. Teraz kwestia rury na dnie Bałtyku łączącego naszych „strategicznych sojuszników” nie wzbudziła najmniejszych kontrowersji ze strony naszych „umiłowanych przywódców”. Po prostu nikt ich nie pytał o zadanie.