poniedziałek, 19 grudnia 2016

Ciekawy dzień przed nami

Jeśli opozycja wsparta przez niemieckie służby specjalne i równie niemieckie media doprowadzi jednak do przewrotu politycznego w Polsce, to runie ostatnia nadzieja na jej modernizację. Jak widać nawet próba nadania podmiotowości jest czymś trudnym lub praktycznie niemożliwym. Mamy geopolitycznie siedzieć cicho, być słabi i cieszyć się, że jeszcze pozwolono nam żyć. I nie ma tu znaczenia to co myśli przeciętny Polak. Bo jeśli nie Trybunał, to ograniczenie wolności mediów, a jeśli nie to, kolor skarpetek prezesa staną się pretekstem do kolejnych wystąpień i manifestacji. Byli i obecni nadzorcy ludu tubylczego pozbawieni zajęcia nie potrafią po prostu znaleźć sobie miejsca w nowej rzeczywistości. Chyba, że skończy się kasa na zadymy i wszyscy pójdą do domów. Dziś głosowanie elektorskie w USA, dziś też Rzepliński idzie na śmietnik historii. Ciekawy dzień przed nami.

niedziela, 18 grudnia 2016

Panowie w białych kitlach

Ze słynnego krótkometrażowego filmu "Szczurołap" pamiętam dokładnie pierwszą scenę, w której ubrany w biały kitel naukowiec do akwarium wypełnionego wodą wpuścił szczura. Gdy ten dzielnie przebierał łapkami, naukowiec tłumaczył przebieg okrutnego eksperymentu. Według niego szczur wytrzyma dający się określić czas i utonie nie mogąc wydostać się ze "szklanej pułapki". Wystarczy jednak na chwilę w naczyniu umieść drewniany patyk, a potem go zabrać, aby zwierzątko pływało znacznie dłużej w nadziei, że w końcu patyk znów się pojawi. Jeśli zatem chcemy naszego szczura utrzymać przy życiu najdłużej jak się da, a nie możemy zrobić nic innego, to podajmy mu na chwilę kijek. Dajmy cel i nadzieję, aby mógł dalej pływać. Dajemy sens walce.
"Szczurołap" to film stary. Dziś tego typu eksperymenty potraktowane były jako bestialstwo, ale co do zasady, to odnoszę wrażenie, że podobny eksperyment ma właśnie miejsce w naszym kraju. Jeśli ktoś miał do niedawna wątpliwości, jak naprawdę kręci się demokracja i o co w niej chodzi, to po obserwacji wydarzeń ostatnich dni powinien zmienić zdanie. Nie chodzi mi wcale o nieudolne prowokacje i szeptanie do uszu ciżby, że oto owa demokracja jest zagrożona, tylko o sam mechanizm w sensie szerszym. W czasie protestów na kijowskim Majdanie ktoś mądry zadał pytanie jak to się dzieje, że ci ludzie tam przychodzą? Przecież powinni być w pracy, aby zarobić na utrzymanie rodzin. Potem okazało się, że dzienny protest to ściśle wyliczona, wcale nie mała kwota wyrażona w dolarach, a ten kto był sponsorem całego zamieszania realizował znacznie bardziej perfidny plan – patrz wyrafinowany model biznesowy. Z nami problem jest większy, bo Polsza to nie Ukraina choć też jak to powszechnie wiadomo żadna tam zagranica. U nas wybory wygrała jedna partia, więc jeśli nie wchodzi w grę rozłam to takie rozgrzane emocji, aby władzy puściły nerwy i użyła siły, a wtedy będzie dopiero: „aj waj”. 
Jedyne co jest w tej chwili nam najbardziej potrzebne, to spokój i opanowanie i to nie wcale wyłącznie dlatego, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. To co widzimy w mediach i na ulicach stolicy to według mnie wyłącznie efekt desperacji wsuwających kijek naszych „bratnich sojuszników” i ich przebierającej łapkami odsuniętej od koryta lokalnej agentury. Trzeba dać nadzieję na zmianę aby przedłużyć szczurzy żywot, bo nie wiadomo kiedy agentura znów będzie potrzeba. Szóstego stycznia bowiem rządy w USA najprawdopodobniej obejmie „populista i demagog” Trump, więc do tej chwili zarówno niemieckie jak i rosyjskie służby (rzecz jasna postępu) mają czas, aby pobawić się patyczkiem. Potem będzie już „po ptokach”, bo w końcu nowy prezydent USA zapyta po co ta zadyma? Pamiętać należy, że póki co w sensie formalnym niemieckie służby specjalne pozostają pod formalną kontrolą bezpieczniaków USA, więc ile się da ugrać w przeciągu najbliższych kilku dni tak już pozostanie. Potem psia sfora zyska innego pana, czy im się to podoba czy nie i najprawdopodobniej znów zapanuje na jakiś czas cisza.
Co powinien nasz rząd? Jak wspomniałem powinien zachować spokój i konsekwentnie wycinać wszelkie żerowiska na publicznym mieniu, które są także potencjalnym źródłem finansowania „spontanicznych” zadymiarzy. Szczurek bowiem musi mieć świadomość, że nie tylko wybawienie nie przyjdzie, ale w przeciekającym akwarium nie skończy się woda tak szybko, a szklana gładka tafla nie pozwoli wścibić nawet pazurka.
Pytanie tylko, czy szczury zdają sobie sprawę, że celem ich mocodawców jest być może wyłącznie przedłużenie ich agonii? Jeśli nie, to najwyższa pora aby zdali sobie z tego sprawę. Po co się męczyć?

sobota, 3 grudnia 2016

Strategia rewolucji permanentnej

Od jakiegoś czasu przeróżni obserwatorzy politycznego życia wskazują na pewne podobieństwo zachować współczesnych społeczeństw, które uodpornił się na medialne pranie mózgów i zaczęły w  sposób praktyczny korzystać z przysługujących im demokratycznych praw wybierając nie tych, których powinni i których wypada. Najpierw Orban na Węgrzech, potem Kaczyński w Polsce, aż wreszcie Trump w USA. Ale na tym nie koniec. Przecież niewykształceni, starzy z małych ośrodków w Wielkiej Brytanii pokazali fucka Unii Europejskiej, a we Francji nie jest wykluczone, że najbliższe wybory prezydenckie wygra kandydatka Frontu Narodowego. Ewidentnie coś poszło nie tak. Gdy dodamy do tego inne anty-systemowe postawy w różnych częściach świata, które buntują się przed narzucanym im jedynym słusznym porządkiem, to uzyskamy pełny obraz. Ktoś mógłby powiedzieć, że globalna niewola korporacji, dolara i politycznej poprawności będąca miksem zmutowanego komunizmu i korpo-totalniactwa przeżywa ostateczny krach. Nic bardziej mylnego. Logiką sił postępu i zniewolenia jest planowe cofanie się, odpuszczanie, aby uderzyć ponownie w po raz kolejny zmutowanej formie. Proces trwałej przemiany człowieka w człowieka radzieckiego jest dzięki temu nieco poszarpany ale ciągły. Oczywiście rewolucja wymaga ofiar i jak zwykle padają nimi zastępy jej piewców z pierwszej linii, a pozostałe szeregi rozproszone i ukryte w katakumbach szukają kolejnego, optymalnego i dostosowanego do danej sytuacji sposobu na osłabienie starego – naturalnego porządku. Czy zatem ludzie dzierżący w swych dłoniach prawdziwe wodze rewolucji inspirują także kontrrewolucyjne maskarady? Nie jest to wykluczone szczególnie w sytuacji, gdy dany etap wyczerpał już swoje możliwości ekspansji. Być może za jakiś czas ujrzymy kolejne oblicze zmutowanego lewactwa? Nie będzie to już oczywiście trójkolorowa szarfa przypięta do piersi otumanionego motłochu, ani gwiazda na czapie czekisty, ani tęczowa flaga w rękach feministki na proaborcyjnym masztu. Co to będzie? Nie wiadomo ale na pewno będzie. Niestety.

poniedziałek, 10 października 2016

Hipoteza

Dan Ariely na konferencji Ted promował kiedyś swoją książkę, w której próbował wyjaśnić to czy mamy tak właściwie wpływ na własne decyzje. Generalnie rzecz dotyczy mniej lub bardziej skomplikowanych mechanizmów manipulacji. Oto na przykład mamy biuro podróży i chcemy sprzedać jakiemuś frajerowi wyciekę do Rzymu. Dajemy mu więc trzy opcje: Wycieczka do Paryża za 300 Euro, wycieczka do Rzymu też za 300 Euro i wycieczka do Rzymu za 300 euro, ale bez porannej kawy w hotelu. Jaką opcję wybierzemy? Oczywiście wycieczka do Rzymu z kawą wydaje się bardziej atrakcyjna do Rzymu bez kawy i ludzie nie biorą nawet pod uwagę tego, że mogli mieć ochotę pojechać do Paryża. Ludzie generalnie nie chcą podejmować decyzji, gdy wymaga ona do nich odrobiny wysiłku. Obserwacja ta niestety sprawdza się także i w bardziej poważnych kwestiach. Dan Arley posłużył się przykładem lekarzy, którzy mają zdecydować o przeszczepie biodra pewnego delikwenta. Nagle dostają informację o leku, który może wyleczyć pacjenta bez konieczności cierpień i operacji. Po zasileniu w taką wiedzę większość lekarzy decyduje się wypróbować lek. Jest jednak druga grupa medyków, która została postawiona przed taką alternatywą lecz dowiaduje się, że na rynku pojawiły się dwa nowe leki, dzięki którym pacjent nie będzie musiał cierpieć. Lekarze mają wybrać między dwoma specyfikami i wybierają… operację.
W Sejmie pojawiają się dwie ustawy dotyczące aborcji: jedna – lewacka – ma dokonać złagodzenia przepisów aborcyjnych, druga - prawacka - zakazać całkowicie aborcji. Zwolennicy pierwszej przedstawiają wizję cierpienia kobiet, troski o ich brzuchy ich śmierci w nielegalnie dokonywanych aborcjach. Zwolennicy zaostrzenia przepisów mówią o tym, że człowiek jest człowiekiem od momentu poczęcia i że zabijanie bliźnich jest nieludzkie. Dodatkowo projekt pro-liferów w lewackich mediach dostaje stratus rządowego i pojawia się też informacja o tym, że kobiety będą trafiać do więzień za samą próbę dokonania zabójstwa na własnym dziecku. W rezultacie oba projekty trafiają do kosza. Ktoś zapyta: po co to całe zamieszanie? A no po to, że ci, którzy rozpętali całą manipulację uzyskali taki efekt: przez najbliższe lata prawo nie będzie zmieniane. Manipulatorzy osiągnęli zatem plan minimum. I o to chodziło od początku. PiS staje się przy tym w oczach wielu prawicowych środowisk ugrupowaniem niewiarygodnym, a to, że droga do wymazania tego morderczego procederu wiedzie przez zmianę sumień, a nie przepisów nie ma tu żadnego znaczenia. Szkoda, że tak wielu ludzi nabrało się na tę sztuczkę. Ważne żeby dzielić i rządzić. Przepis jest prosty: jeśli chcesz aby ludzie zaakcentowali to na czym ci zależy, przedstaw im skrajną, mniej atrakcyjną wersję owego rozwiązania i daj im wybór. Ludzie wybiorą święty spokój.

niedziela, 9 października 2016

O trudności zauważenia oczywistości



Czym jest współczesne niewolnictwo? To przede wszystkim wmówienie zwykłym zjadaczom chleba jedynie słusznego stylu życia, który uznają za własny oraz rozbicie wszelkich starych struktur i alternatywnych wizji świata. A wszystko to przy jednoczesnym narzuceniu całym społeczeństwom jedynej i nieodwracalnej drogi tak zwanego rozwoju. „Widzicie jacy jesteście zacofani? Kupujcie nasze technologie, pomysły, a najlepiej jeszcze wcześnie dostosujcie swoje prawo do narzuconych przez nas wymogów, bo przecież chcecie być nowocześni, a my tylko potrafimy wam ową nowoczesność zapewnić. A najlepiej – jeśli nie chcecie być barbarzyńcami to dostosujcie swoje prawo, wasze normy do naszych cywilizowanych norm” No i dostosowujemy. A za normami i zasadami stoją konkretne technologiczne rozwiązania, których często nie potrafimy wyprodukować samodzielnie i tak sami na własne życzenie całe społeczeństwa dają wcisnąć sobie produkowany przez innych chłam. Tak neokolonializm to podział na aspirujących i tych, którzy pod pewnymi warunkami są ewentualnie gotowi przyjąć nieokrzesaną hołotę do swojego elitarnego klubu. Neokolonializm zaczyna się zatem od świadomości i od myślenia o sobie samym. Dopóki będziemy łykali jak pelikany podszepty o tym, że jesteśmy gorsi zawsze będziemy wykorzystywani. Jeśli tego nie chcemy powinniśmy zacząć szanować siebie samych, poczuć dumę z własnego dorobku i tradycji, cieszyć się własną tym co własne a za chwilę może się okazać, że inni – dotąd nas kolonizujący – aspirują do nas.

poniedziałek, 5 września 2016

Braun o Misiu

Sporo w tym prawdy. Szczególnie po lekturze Golicyna i elementarnej wiedzy o sposobie działania agentury wpływu. Nie ma przypadków.

niedziela, 31 lipca 2016

Idea Międzymorza

prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, dr Jacek Bartosiak, red. Krzysztof Rak

niedziela, 17 lipca 2016

Mechanizm stary jak świat

Waldemar Łysiak we „Flecie z mandragory” opisuje – fresk „Pocałunek Judasza” Giotta, znajdujący się w kaplicy w Padwie. Łysiak nie opisuje jednak całego obrazu ale wymowny fragment tego namalowanego w 1305 roku dzieła. Oto Chrystus i Judasz patrzą sobie w oczy, chłodno i głęboko. Obie postacie łączy silna wieź. Dlaczego tak się dzieje? Bo Judasz ma do wykonania tajną misję. On jest bowiem najbardziej zaufanym uczniem Mistrza i tylko jemu mógł on ją powierzyć . Bez tej misji bowiem nie dokonałoby się przecież zmartwychwstanie. Tylko najwierniejszy z wiernych mógł podjąć się tego zadania, a przy okazji z miłości do swego Pana pozwolić na to, aby jego imię okryła po wsze czasy hańba. Bo którzy inny? Piotr, który przy pierwszej możliwej okazji wyrzekł się Jezusa? Nie. On miał inną rolę do odegrania. Piotr miał potem zbudować Kościół, ale za nim to się stanie musiał do tego dorosnąć. Gdyby Judasz był aż tak zły nie powiesiłby się. Uczynił to według Łysiaka z miłości, bo misja której się podjął przerosła go lub była częścią całego planu prowadzącego do zmartwychwstania. Bez Judasza by się nie wypełniło.
Mechanizm stary jak świat bez względu na to czy służy chwale czy łajdactwu. Wszystkie czystki przeprowadzane w ZSRR były efektem realnych lub wyssanych z palca spisków. Pierwsza nastąpiła po zamachu na Lenina, kolejne to wynik następnych zamachów na partyjnych przeciwników Stalina. Niektórzy historycy twierdzą, że słynny przewrót Janajewa, który dobił zdychające państwo radzieckie był w istocie zaplanowany przez samego Gorbaczowa, a wszystko po to, aby wzmocnić jego podupadającą władzę. Świadczą o tym symboliczne wyroki, które otrzymali organizatorzy spisku. Państwo radzieckie było jednak już na tak daleko posuniętym etapie rozkładu, że nawet wzmacniający władzę Gorbaczowa sfingowany przewrót nie był w stanie go uratować.
Czy w przypadku tureckiego zamachu stanu zadziałał ten znany z dziejów mechanizm? Wiele wskazuje na to, że tak. Świadczy o tym kiepskie przygotowanie całego spektaklu. Ale jaki kraj takie przedstawienie. U nas był Okrągły Stół – tam nieudany wojskowy pucz. Wiele musi się zmienić aby wszystko pozostało po staremu.
Stary jak świat dowcip opowiada o facecie, który przyszedł do dyrektora cyrku z propozycją nowego niesamowitego numeru. Ten aby spławić natręta postanowił go wysłuchać. A facet opowiada: „Pod dachem cyrkowego namiotu wieszamy balony z gównem. Na arenę wjeżdżają na koniach amazonki z nagimi piersiami i strzelają z łuków do tych balonów. Po chwili wszystko jest w gównie: i arena i amazonki i konie, no i cała publika. I wtedy chodzę ja – cały na biało.”
Prezydent Turcji zdaje się być facetem ubranym na biało, tylko kto jest dyrektorem cyrku na tyle szalonym, aby pozwolić mu na realizację tego gównianego przedstawienia?


EDIT 17.07.2016
Rosja zapowiedziała ocieplenie stosunków z Turcją, która wyraźnie robi woltę. Czy ma to miejsce na skutek próby przewrotu, czy był on tylko do owej wolty narzędziem pewnie nie dowiemy się nigdy. Ale mechanizm "pretekstu" do wolty wydaje się dziwnie podobny do radzieckich doświadczeń.

sobota, 16 lipca 2016

Turcja geopolitycznie

W Polsce jak powszechnie wiadomo jest zagrożona demokracja. W Turcji zaś wszystko jest cacy i choć wojsko strzela do ludzi demokracja odnosi same tryumfy. Ale zostawmy hipokryzję współczesnego świata. Dla mnie to element geopolitycznej układanki, która ma swój początek na konferencji monachijskiej z lutego bieżącego roku. W jej wyniku Rosja przystąpiła do amerykańskiego bloku przeciwko Chinom. Nie jest wykluczone, że nowi sojusznicy postanowili przy okazji wyjaśnić sobie wszelkie dzielące ich kwestie. Jedną z nich była niewątpliwie kwestia turecka, którą należało jakoś „zniwelować”. Wolta zachodu w stosunkach z Turcją wydawała się tylko kwestią czasu. Kraj ten otoczony przez stado „sojuszników” miał zatem dylemat: albo pójść w kierunku marginalizacji i upupienia – podobnie jak nasza „bananowa”, albo spróbować zawalczyć o suwerenność. To drugie nie wyszło. Kraj ten będzie paradoksalnie nadal posuwał się w kierunku islamizacji, a nieudany zamach wzmocni pozycję obecnych – wrogich nam cywilizacyjnie władz. Dodatkowy dla nas problem polega na tym, że bez wyspy suwerenności jaką mogła stać się Turcja los Europy środkowej w kwestii dalszego jej „upupiania” wydaje się przesądzony, choć to długi i skomplikowany proces.
Sprawy nagle przyspieszyły po tym jak Trybunał w Hadze uznał, że Chiny nie mają praw do swoich wysp, które budują aby rozszerzyć swoją geopolityczną przestrzeń i odsunąć od swego terytorium możliwości manewrowe amerykańskiej floty. Prezydent Chin po tej decyzji wezwał naród do przygotowywania się do wojny. Nikt nie może zabronić krajowi walki o swoją suwerenność, która wydaje się być zagrożona. Amerykanie najprawdopodobniej będą realizować strategię wpychania Chin do wojny podobną do tej jaką zastosowali wobec Japonii w latach trzydziestych. 

Niestety wagonik pchnięty w kierunku globalnego konfliktu zaczął znacznie przyspieszać.

Zakończę jednak optymistycznie. Nie jest także wykluczone, że w przypadku owego zamachu mamy do czynienia z grą pozorów, której jedynym celem było wzmocnienie obecnego reżimu i „rozjechanie” prawdziwej inicjatywy przewrotu. Mała to pociecha, ale jednak, bo wtedy całe tureckie zamieszanie ma wyłącznie wymiar wewnętrzny i chodzi w nim tylko o to o co chodzi zwykle: o władzę. I być może przy okazji właśnie na tym polegało uzyskanie geopolitycznej przewagi? Silna władza w państwie w trudnych pomonachijskich czasach jest w końcu niezbędnym warunkiem przetrwania.

wtorek, 12 lipca 2016

Spinelli

Niezwykle zajmująca podróż do prehistorycznych korzeni Unii Europejskiej, która doskonale wyjaśnia to, co widzimy na własne oczy.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Technologia wypychania

Gdy obywatele Wielkiej Brytanii wypowiedzieli się w referendum za wyjściem z Eurokołchozu, wielu obserwatoriów przeżyło szok. Ja co prawda szoku nie przeżyłem, ale poczułem tylko obawy, że w tej sytuacji Niemcy poczują się panami nie tylko sytuacji, ale i Europy. Na sprawdzenie moich obaw nie trzeba było długo czekać. Niemcy z Francją zawarli niemal natychmiast sojusz i zapowiedzieli powołanie super państwa. Powiedzieli też, że kto nie z nimi, ten przeciw nim. Innymi słowy, tak jakby Niemcy powiedzieli nam wprost: „albo chcecie być przez nas do reszty skolonizowani i pozbawieni resztek suwerenności, albo zostawimy wam ruskim na pożarcie”. Wcześniej miało się to nazywać Unią dwóch prędkości, a teraz bez ogródek można nazwać to IV Rzeszą czy to się komuś podoba czy nie. Oczywiście, to tylko próbny balon, ale wiele wskazuje na to, że możemy ponownie znaleźć się między młotem a kowadłem, a przewidywany od dawna plan rozbiorowy zaczyna powoli nabierać rumieńców. Co możemy zrobić w tej sytuacji? Natychmiast rozpocząć proces federalizacji krajów Europy Środkowej, o ile jeszcze nie jest za późno, a Niemcy na skutek poważnych problemów wewnętrznych mogą jedynie groźnie poruszać palcem w bucie.
Nie wiem jednak czy dobre chęci to nie za mało. Natychmiast słysząc o dzisiejszych rewelacjach przypomniała mi się konferencja monachijska, która miała miejsce na początku tego roku. Pisałem o tym tu, tu i tu. Do jej kluczowych ustaleń należało ponoć przyjęcie Rosji do koalicji antychińskiej i wspólne rozwiązanie problemu syryjskiego. Czym Rosja kazała sobie zapłacić za sojusz, pozostawało i nadal pozostaje kwestią domysłów. Odzyskanie wpływów przez ten kraj w naszej części Europy mogło być jednym z geopolitycznych apanaży.
Propozycja Niemiec jest więc być może niczym innym jak tylko jasnym postawieniem kwestii naszej przyszłości. Przecież wiadomo, że Polacy nie zgodzą się na utratę swojej państwowości, przez co staną się łatwym łupem dla Rosjan. W ten sposób nagroda za współpracę trafi do Putnia niemal sama. Najgorsze oczywiście, że nikt nie pyta nas o zdanie, ale przecież jest tak od przeszło trzystu lat z niewielkimi przerwami więc dlaczego miałoby teraz być inaczej? Z dwojga złego nie wiem już co jest gorsze: Ruska siermiężność czy zachodnia polityczna poprawności i oferowany nam islam z importu. Prawdziwy narodowy interes polega na zachowaniu przestrzeni, biologicznym i cywilizacyjnym przetrwaniu i bogaceniu się. W której zatem pół niewoli powstaną dla naszego przetrwania lepsze warunki? Wiadomo już jest dlaczego tak ważne dla zachowania naszej suwerenności stało się zacieśnienie stosunków z chińskim imperium...
Jest tylko jedna nadzieja w tym, że nic nigdy nie jest przesądzone ostatecznie, a my musimy być teraz zjednoczeni jak nigdy dotąd. Powinniśmy także nauczeni najnowszą historią nie pozwolić na to, aby dać się wplątać w militarny konflikt. To tylko tyle i aż tyle.

sobota, 18 czerwca 2016

Dwa zdjęcia - dwa smutki.

Oba zdjęcia wykonałem w przeciągu kilku tygodni w dwóch lubelskich marketach. Oczywiście wystarczyłoby sięgnąć do zapisów Kodeksu Karnego i przypomnieć sobie o zapisie Artykułu 256 i zadzwonić na Policję. Ale to nie takie proste. Artykuł ten głosi:
"§ 1. Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
§ 2. Tej samej karze podlega, kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, nabywa, przechowuje, posiada, prezentuje, przewozi lub przesyła druk, nagranie lub inny przedmiot, zawierające treść określoną w § 1 albo będące nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej."
I co? I nic. 
Okazuje się, że w 2011 roku na wniosek posłów SLD Trybunał Konstytucyjny przy czynnym udziale nikogo innego jak prezesa Rzeplińskiego uchylił tenże przepis.  Można zatem promować Pol Pota, Stalina, Hitlera i wszelką inną swołocz. Przecież strzelanie ludziom w tył głowy albo użyźnianie ich ciałami pól je cool, nieprawdaż?
W wywiadzie rzece z Mieczysławem F. Rakowskim pt. ”Nie bądźcie moimi sędziami”, wydanym tuż po jego śmierci, były premier mówi:
„[…] po naszej stronie nie brakowało idiotów, również w generalskich mundurach. Kiedyś, wściekły na jednego z nich, powiedziałem Jaruzelskiemu: - Słuchaj, z kim ty pracujesz? Na co usłyszałem: - A co, myślałeś, że to tytani intelektu?
Tak to właśnie funkcjonowało. Owszem, powstało kilka nowych instytucji, i nie były to atrapy – Trybunał Stanu, Trybunał Konstytucyjny, Rzecznik Praw Obywatelskich – ale generalnie chodziło o utrzymanie systemu. Można było poddawać ten system kosmetyce, ale nie zmienić istoty.”
I wszystko jasne. Trybunał Konstytucyjny miał nie zmieniać istoty systemu i jak widać wywiązuje się z tego zadania do dziś celująco. A towarzysze na koszulkach to tylko drobny wskaźnik szerszego procesu.

niedziela, 29 maja 2016

O szczęściu i nieistniejących pomnikach

   Ktoś powiedział kiedyś, że warunkiem szczęścia jest dobre zdrowie i słaba pamięć. Niestety zaczynam być w wieku, że to pierwsze może wysiąść w każdej chwili, za to to drugie pozostaje ostre jak brzytwa. Pamiętam o różnych sprawach i faktach, które powinny już dawno zostać z pamięci wymazane, a jedna o dziwo tam tkwią i niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powracają. Różdżką bywa niekiedy jakiś widok, myśl lub skojarzenie, która otwiera jakąś szufladkę wspomnień.   
   Oto jakiś czas temu dowiedziałem się, że PSL wyszedł z inicjatywą budowy pomnika ofiar przewrotu majowego, która zadziałała na mnie jak owa różdżka odświeżająca stare wspomnienia. Pomnik taki to szczytna inicjatywa, bo zawsze należy czcić braterską przelaną krew ale wiadomo, że PSL nie wpadł na ten pomysł ot tak sobie. Chodziło o pokazanie przez odstawionych od koryta mało trafnej analogii do obecnej sytuacji w kraju i przy okazji przypomnienie o martyrologii ludowców, z którymi obecny PSL ma raczej niewiele wspólnego. Jednak jest w tym jeszcze coś. Panowie z PSL zapomnieli, o pewnej niezręczności. Oto nieco ponad dziesięć lat temu niemal ci sami ludzie sprzedali za niewielką część wartości swoją siedzibę na ulicy Grzybowskiej w Warszawie pewnemu deweloperowi. Burza rozpętała się wtedy okropna, a sama kontrowersyjna transakcja stała się kroplą, która przepełniła czarę i doprowadziła do opuszczenia PSL przez wielu działaczy. Wraz z budynkiem panowie działacze sprzedali bowiem także Pomnik Czynu Chłopskiego znajdujący się przed budynkiem. Deweloper, który go kupił pytał nawet władze partii czy na pewno ma go rozebrać… Rozpętała się wtedy mała burza, szybko znalazła się nowa lokalizacja dla monumentu ale gdy wszystko przycichło pocięty trafił do muzeum gdzieś na prowincji i słuch o nim zaginął.
   Można więc mniemać, że jak przychodzi co do czego to obecny PSL ma raczej daleko i głęboko symbolikę. Za to mają słabą pamięć, bo kwestii stawiania pomników powinni trzymać się jak najdalej. No ale za to pewnie są szczęśliwymi ludźmi.

sobota, 28 maja 2016

Hit lata

Mój kumpel pochwalił się kiedyś, że jego cioteczny brat jest gwiazdą Disco Polo. No cóż, praca jak praca. Trochę z nudów, a trochę dla beki zaproponowałem, że jak jego brat chce, to mogę mu pisać teksty piosenek, bo przecież nie ma nic prostszego. Dla udowodnienia swych umiejętności na kawałku kartki napisałem wierszyk, który w mojej naiwności miał się za chwilę stać tekstem letniego przeboju: 

Słońce świeci wietrzyk wieje, 
inne piękno nie istnieje, 
poza twoją śliczną twarzą, 
kiedy idziesz ku mnie plażą. 

Wiatr twe włosy wciąż rozwiewa, 
obok przelatuje mewa, 
jesteś smukła pełna gracji, 
tyś królową tych wakacji. 

Idziesz dumna pełna wdzięku, 
reklamówkę ściskasz w ręku, 
w niej pięć piw jak miłości znak. 
Jak nie kochać ciebie, no jak? 

Dumny z siebie odczytałem wierszyk. Kumpel pokręcił tylko nosem. Od razu widać było, że utwór nie spełnia rygorystycznych kryteriów jakości i że zostanie odrzucony. I tak oto nie zostałem tekściarzem kapeli umpa – umpa. Teraz już wiem, że hit Disco Polo powinien iść jakoś tak: 

Słońce świeci wietrzyk wieje
la la la la la 
Knajpa tutaj browar leje 
la la la la la 
Fajnie jest na plaży 
la la la la la 
Piwo mi się marzy 
la la la la la 

Napisać hit lata Disco Polo to cholernie ciężka i niewdzięczna robota i to wcale nie dlatego, że zajmuje pięć sekund. Bo jak z tym potem żyć? Rozumiem teraz nieco dramat portalowych redaktorów i dziennikarzy z bulwarówek a'la Wyborcza, którzy muszą na zamówienie za grosze napisać jakieś plugawe gówno i podpisać je jeszcze własnym nazwiskiem. Zakładam bowiem, że przynajmniej część autorów to ludzie myślący i świadomi tego, że nie tylko okłamują innych ale i przede wszystkim siebie. Łatwiej więc pewnie jest sobie wmówić, że się jest po właściwej stronie i nie mieć wyrzutów. To chyba najstraszniejsza forma niewolnictwa.

środa, 11 maja 2016

Mężczyzna z zapalniczką - opowiadanie

Mężczyzna z zapalniczką

    Gdy otworzył oczy, nie widział większej różnicy między otaczającym go światem a tym, który pozostał w zapamiętanym fragmencie snu. Było ciemno, a wraz z powrotem świadomości, stawało się również chłodno i mokro. Wygrzebał się z gawry składającej się ze sterty brudnych, starych kołder i koców, ale już po sekundzie żałował tego czynu. Poza legowiskiem było naprawdę zimno i nawet solidna konstrukcja szałasu, który od kilku dni stał się jego domem nie stanowiła najmniejszej ochrony przed chłodem. Gdyby mógł rozpalić ogień? Nie wchodziło to w grę. Wtedy natychmiast cała bliższa i dalsza okolica dowiedziałaby się o jego istnieniu, a to mogło tylko ściągnąć kolejne nieszczęście. Natychmiast pojawiliby się wyrostki, którzy nie potrafiąc jeszcze okiełznać swych samczych instynktów szukaliby pretekstu do bójki. Wiedział coś o tym. Miał złamany nos i liczne blizny. Wolał więc chłód do którego przywykł niż narażenie się na powtórne cięgi. Gdy zimno stało się nie do zniesienia, zawsze mógł udać się do schroniska dla bezdomnych. Tam jednak obowiązywał rygor i nie można było pić. Cóż więc było począć? I tak co rano udawał się w poszukiwaniu grosza do pobliskiego miasteczka. Mógł więc choć przez chwilę ogrzać się w którymś ze sklepów. W mrozy nawet sklepowi ochroniarze przymykali oko na obecność podobnych mu wykolejeńców. Ludzie jego pokroju gdy byli sami nie zdawali sobie sprawy ze swej odmienności. Nie czuli swego smrodu, nie oglądali swych przepitych, brudnych twarzy. Dlatego dopiero w stadzie czuli swą przerażającą odmienność. Być może dlatego stronili od swego towarzystwa? Gdy uczucia głodu i chłodu zawarły przerażający sojusz i opanowały kolejne przyczółki jego organizmu, nie było czasu na autorefleksję. Trzeba było iść do miasta i zaspokoić chyba najbardziej elementarny instynkt przetrwania. Czasami uzbierał trochę pieniędzy metodą “na bułkę”, czasami zbierał złom, a kiedy indziej wcielał się w postać samozwańczego parkingowego. Ludzie w obawie przed zarysowaniem swoich cacek, za które zastawili w bankach kawał swojego życia, dawali jakieś drobne. Niestety, ten najbardziej dochodowy interes szybko przejęły zorganizowane grupy podobnych jemu wykolejeńców co do których żywił uczucie odrazy. Ponieważ jego natura indywidualisty, zwłaszcza w kwestiach podziału dziennego urobku nie uznawała kompromisów, musiał poszukać innej profesji. Pamiątką po krótkiej karierze parkingowego były wybite dwa przednie zęby. Jedne z nielicznych, które mu pozostały. To między innymi przez zatargi z kolegami po fachu musiał opuścić miasteczko w dolinie i jakiś czas spędzić tu na górskim zboczu w osłonie lasu. Wolał nie ryzykować. Słyszał kiedyś stare chińskie przysłowie, że najlepszym sposobem na pokonanie wrogów jest usiąść na brzegu rzeki i zaczekać, aż spłyną nią ich kości. Chińskie? Stare? Nie miał pojęcia skąd je znał. Być może usłyszał je w jakimś filmie w czasach, gdy istniało dla niego jeszcze coś takiego jak oglądanie filmów? Może przeczytał tę myśl na kapslu od piwa? Poszarpane strzępki jego losu nie pozwalały się już ułożyć. Pamiętał tylko nieliczne fragmenty ze swego dawnego życia i coraz bardziej oddawał się we władanie instynktów. Jedyne co jeszcze pozostało w nim z istoty człowieczeństwa to przedziwne, bezkompromisowe umiłowanie dla wolności, które co prawda zmutowane patologią i zwierzęcymi odruchami ciągle tkwiło gdzieś w nim głęboko i nadawało ton jego egzystencji. Siedzieć nad rzeką i czekać, dobre sobie. Rajmund nie miał aż tyle czasu, co nie zmieniało faktu, że nie miał najmniejszych szans w przypadku konfrontacji ze swymi rywalami. Po kolejnych kilku zawodowych wzlotach i upadkach, zimowych wizytach w ciepłych więzieniach za drobne wykroczenia, próbach osiedlenia się do większych miastach, postanowił ponownie wrócić w rodzinne strony i skupić się na żebractwie. W tej profesji ważne są szczegóły, a zwłaszcza troska o wygląd. Trzeba być zabiedzonym, nawet brudnym, ale nie można być odrażającym. Współczucie ma także swoje granice. Dawno już pojął, że ludzie wolą wesprzeć kogoś, po kim widać na pierwszy rzut oka, że powinęła mu się tylko noga, ale że ma szansę odbić się od dna, niż totalnego przegranego. Darczyńcy lubią czuć się sprawcami sukcesu. Chcą, aby zmiana żebraka w księcia nastąpiła choćby przy minimalnym ich udziale. Stają się więc udziałowcami potencjalnej metamorfozy niczym drobni ciułacze grający na giełdzie lubią mieć w posiadaniu choćby jedną akcje wielkiej korporacji. Nie tylko jednak ta motywacja rządziła ich portfelami. Było też uczucie litości pomieszane z poprawą własnego samopoczucia. Zagadywali i dopytywali się skąd pochodzi i czego mu potrzeba. Wypadało podąć z nimi dialog, bo było warto. Zwykle ich datki były kilkakrotnie większe względem tych, którzy rzucali grosz na odczepnego. Ci, którzy wyspecjalizowali się w tym segmencie dobroczyńców musieli mieć zatem przygotowaną stosowną wiarygodną historię do opowiedzenia i co jakiś czas zmieniać miejsce swej pracy. W małym miasteczku nie było to prostym zadaniem, ale trudno było też w nim liczyć na przesadną hojność. Żebraczy biznes lubił duże miasta. Nawet najbardziej przekonujący wirtuoz żebraczego aktorskiego fachu po pewnym czasie nudził się widzom - donatorom.
    Praca ta była stosunkowo prosta. Po pewnym czasie nawet najbardziej nierozgarnięty adept żebraczego rzemiosła pojmował tego typu tajniki. Najważniejsze jednak było porzucenie wstydu i wcielenie się w swą aktorską kreację. Wielkomiejska anonimowość zatem była zatem kluczem do nawet sporych pieniędzy. Żył niczym na huśtawce kolejnych pijackich ciągów i wymuszonej kilkudniowej abstynencji, która najprawdopodobniej utrzymywała go przy życiu. Jakaś dziwna siła nie pozwalała mu zapić się na śmierć, choć czasami pragnął tego ponad wszystko. Przestać czuć i oddychać. Zatonąć w najgłębszym możliwych snów, nie myśleć.
    Wieczorna alkoholowa nirwana i ból poranka połączyły się tego dnia w szczególnie silnie. „Boli więc jestem” - nieświadomie parafrazował Kartezjusza, gdy ból żołądka, wątroby, głowy albo strzępków duszy stawał się nie do zaniesienia. Kostucha mogła bowiem wprosić się pod jego kołdrę aby się już nie obudził. W takim przypadku nie było mowy o bólu czegokolwiek. To rozwiązałoby wiele kwestii. Czasami dochodził do wniosku, że kostucha może być jedyną kobietą, która może być nim jeszcze zainteresowana, choć na razie podobnie jak większość samic jakie spotkał w życiu ignoruje go bez najmniejszych przejawów kokieterii. „W takim razie dlaczego jeszcze nie przyszła?” - myślał, tkwiąc w tym przedziwnym stanie równowagi jakiem ekscytują się miłośnicy ekstremalnych sportów gdy igrają ze śmiercią. Całe więc niemal jego dorosłe życie było ekstremalnym sportem. „A co, jeśli śmierć jest facetem?” - pomyślał i natychmiast odeszła mu ochota na umieranie. Wstał szybko na ile było to możliwe nie wiadomo, czy w obawie przed chłodem czy ewentualnym nieproszonym samcem, który może w każdej chwili zagościć w jego pieleszach. Zaczął także wymachiwać ramionami dla pobudzenia krążenia. Dziś śmierć jakby wisiała w powietrzu. Czuł ją przez skórę. Mieszaniną lęku, chęci ucieczki i chęci poznania nieznanego wydawała się być przepełniona cała okolica. Czuł ją jako pół zwierze od dawna kontestujące cywilizacyjny parawan, który zasłaniał nieuchronność kresu przed oczami ludzi z doliny. Tu na wzgórzu dziś zdawał się być sam razem z nią: swą nieuchronną i upragnioną oblubienicą. Lękał się jak nigdy z nią spotkania, a jednocześnie pragnął go, jak uczniak przed swym pierwszym razem.
    Dzisiejszy ranek był szczególnie mroźny, a zima nie rozpoczęła się jeszcze na dobre. Szybko przejrzał pozostałe po wczorajszym wieczorze pękate butelki z czymś, co chyba dla ironii nazywane było winem, a było tak naprawdę mieszaniną spirytusu, wody i jakiegoś słodzonego barwnika. „Wiśniowy przysmak” widniało na jednej z etykiet, którą wziął w dłoń i wpatrywał się w nią z sentymentem. Uśmiechnął się w duchu, lecz niemal równie szybko w jego głowie zagościło uczucie zawodu. Jak zwykle nic nie zostało. Codziennie nabierał się na ten sam numer. Nim jeszcze na dobre uruchomił myślenie jakiś fizjologiczny impuls uruchomił w nim pilną potrzebę dostarczenia do organizmu energii - obojętnie w jakiej formie. Dziś organizm nie chciał już alkoholu. Chciał białka. Najlepiej zwierzęcego. Rajmund przypomniał sobie o wiszącym na gwoździu substytucie lodówki w postaci foliowej torby na zakupy. Jej głównym celem nie było chłodzenie zawartości, lecz zabezpieczenie jej przed gryzoniami, które także poszukiwały odrobiny energii. Były chyba jedynymi żywymi istotami, które garnęły się do niego. Ale i one widać wyłącznie testowały, czy śmierć bez względu na jej płeć wcisnęła się już pod jego kołdrę, dając w ten sposób znak do rozpoczęcia uczty złożonej z jego ciała. Myśl o tym jako jedna z niewielu napawała Rajmunda odrazą. Pomimo, że specjalnie nie interesowało go to, co stanie się z jego ciałem po śmierci, nie miał ochoty skończyć jako paliwo dla gryzoni. Poruszył się pospiesznie, zdjął torbę i rozwiązał ją. W środku znalazł kawałek chleba, resztki wędliny i spory fragment makowej strucli - efekt wczorajszego grzebania w śmietniku obok sklepu. Ten ostatni rarytas, pozostałość po wigilijnej promocji, przypomniał mu o świętach w jego rodzinnym domu. Ciepło, szczęście, pełny żołądek i mama. Po chwili jednak ledwo tlący się płomyk wspomnień zgasł przypominając tylko o potrzebie ciepła. Chwycił zawiniątko i wyszedł z szopy z zamiarem rozpalenia gdzieś w okolicy ogniska. Ogrzać się, a przy okazji podgrzać zmarznięte na kamień mięso - to były prawdziwe priorytety. Znał takie miejsce tuż przy strumieniu wypełniającym rozpadlinę, gdzie można było uczynić to bezpiecznie, gdyż blask ognia nie był widziany nawet w nocy, a dym z ogniska snuł się wzdłuż serpentyny strumienia niczym mgła. Nie było na co czekać. Miał do przejścia spory kawałek drogi. Sprawdził w kieszeni obecność zapalniczki. Była na miejscu. Otworzył drzwi szopy i w tym samym momencie do pomieszczenia poza wiatrem i płatkami śniegu wdarł się oślepiający słup światła. Przez noc przybyło dużo śniegu, a poranek był słoneczny. Światło i biel podziały na niego w taki sposób, że musiał wierzchem dłoni powstrzymać połączony atak jasności. Jedyne co udało mu się dostrzec to pozycja słońca wskazująca na wczesne przedpołudnie. Nauczył się żyć posługując się tym świetlistym kręgiem, od którego wzięły swe początek wszystkie inne czasomierze, więc nie potrzebował zegarka. Gdyby nawet go posiadał zamieniłby go pewnie na kilka piw, uświadamiając ekspedientce, że ma do czynienia z rzadkim przykładem jubilerskiej roboty, a nie z azjatycką tandetą. Ale do tego trzeba było mieć też tupet, który zatracił bardzo dawno temu. I tak cieszył się, że dysponował kilkoma żebraczymi historiami stanowiącymi jedyną jego erudycję. Oczy przywykły powoli do światła, za to chłód stał się jeszcze bardziej dotkliwy i niczym tysiące drobnych sztyletów zaczął przebijać się przez jego odzież i obuwie. Zawahał się, czy podjąć trud wyprawy nad strumień, ale już po chwili ścisnął w garści tobołek z jedzeniem, metalowy kubek do odgrzania wody, kilka gazet i ruszył czym prędzej w stronę strumienia. Pod osłoną drzew chłód nie wydawał się już tak przenikliwy, a wysiłek wyzwolił w nim niewykorzystane dotychczas rezerwy energii. Dysząc dotarł wreszcie do upragnionego miejsca. Po pozycji słońca prześwitującymi między gałęziami wywnioskował, że zajęło mu to około godziny. Czekało go rozpalenie ognia, przygotowanie posiłku i zagrzanie wody. Nie było zatem czasu do stracenia. Czekała go jeszcze droga powrotna, a być może wyprawa do miasteczka dla uzupełnienia zapasów i wyżebrania paru drobnych. Musiał uczynić to wszystko przed zmrokiem. Gdy oszacował potrzebny na to wszystko czas, bez chwili odpoczynku zaczął zbierać suche gałęzie. Zwykle po podgrzaniu posiłku odchodził pośpiesznie z tego miejsca w taki sposób, aby pozostawione na śniegu ślady nie doprowadził intruzów do szopy. Lecz dopóki ogień nie płonął nie musiał się spieszyć. Rozglądał się uważnie w poszukiwaniu paliwa. Największą wartość miały suche gałązki, gdyż tylko one gwarantowały niewielką ilość dymu, a więc i możliwość dłuższego obcowania z ciepłem. Zebrał ich pewną ilość przeszukując pobliskie zarośla. Nogą odkrył kawałek przestrzeni potrzebny do rozpalenia ognia i zza pazuchy wydobył kilka stron starej gazety. Popatrzył na nią przez chwilę. Jakiś facet spotkał się z jakimś drugim facetem i sobie porozmawiali - krzyczał tytuł nad zdjęciem przedstawiających dwóch śniadych jegomości ściskających sobie dłonie. On także ścisnął w dłoniach zdjęcie tej dyplomatycznej sielanki jakby chciał przyłączyć się do serdecznych uścisków dwóch przywódców. Powstałą w ten sposób kulkę staranie przykrył połamanym chrustem tworząc coś na kształt małego stosu. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wydobył zapalniczkę. Po chwili z nadzieją obserwował jak języczki ognia trawią konstrukcję. Począł dokładać następne coraz grubsze kawałki drewna dmuchając przy tym delikatnie. Po kilku minutach ogień był na tyle duży, że można było wyciągnąć w jego kierunku zgrabiałe dłonie. Przemoczona odzież zaczęła intensywnie parować. Sięgnął ponownie do plastikowej torby i wyciągnął z niej chleb i okrawek szynki. Nabił te specjały na wcześniej przygotowany kij i z satysfakcją obserwował jak dwie zamarznięte bryły zmieniają się w śniadanie. Po chwili powtórzył tą samą czynność z kolejną pajdą chleba i tym razem zmarzniętym na kość fragmentem salcesonu. Był na swój sposób szczęśliwy, o ile szczęściem można nazwać nagły zanik zmartwień i dolegliwości. Było mu ciepło i miał pełen żołądek. Gdyby jeszcze piwo i kilka fajek. O tym jednak nie było co marzyć. Przynajmniej na razie. Bywały czasy, gdy zapalenie papierosa stanowiło potrzebę przewyższającą wszystkie inne. Było to jednak przed wystąpieniem mrozów. Od tego okresu zdążył się na dobre odzwyczaić od tytoniu. Słyszał kiedyś dowcip o chłopie, który postanowił odzwyczaić swego konia od jedzenia. Gdy zwierzę padło z głodu, zawiedziony właściciel stwierdził, że gdyby wytrzymał jeszcze parę dni z pewnością odzwyczaiłby się już od posiłków na stałe. Dowcip był tak stary, że nie pamiętał kiedy go usłyszał po raz pierwszy. Być może było to na uniwersytecie, który stanowił jedyny znany mu sposób uniknięcia służby wojskowej? Uwolnienie przez jego umysł dotąd zamkniętych pokładów wspomnień świadczyło o tym, że przełamał barierę myślenia wyłącznie o swej fizjologii. Siedział syty przy ogniu i wyobraził sobie kubek gorącej herbaty jeszcze bardziej rozgrzewającej jego wnętrzności. Poczuł złość na siebie, że dał się uwieść popędowi pustego żołądka i wcześniej nie nastawił wody. Teraz popijałby wywar, a tak musi jeszcze znosić torturę pragnienia. Poza tym mógłby już za chwilę odejść z tego miejsca nie narażając się na spotkanie kogokolwiek. Kilka saszetek z herbatą trzymał w wewnętrznej kieszeni kurtki niczym relikwię, ostatni fragment luksusu na który mógł sobie pozwolić. W dawnych czasach trener wspinaczki skałkowej uczył go, że zawsze należy mieć przy sobie ekspresową herbatę. „Nikt nie odmówi ci wrzątku” - powtarzał stary już człowiek. Teraz zdał sobie sprawę, że przejął ten zwyczaj.
    Wstał z pnia na którym siedział, chwycił osmolony kubek i udał się w stronę strumienia. Dopiero tu poczuł to, co wcześniej wydawało się ledwie mglistym wspomnieniem dzieciństwa. Czuł to wyraźnie, tak jakby niesiony nad wodą zapach z doliny materializował się tuż obok. Zapach drożdżowego ciasta przypomniał mu ukrywane wspomnienie z dzieciństwa, gdy babcia wyciągała z chlebowego pieca ten przysmak. W połączeniu z kubkiem ciepłego mleka i odrobiną truskawkowego dżemu gorąca drożdżowa bułka był czymś nieopisanie wspaniałym. Decyzję podjął niemal natychmiast. Postanowił zejść w dół i zrobić wszystko aby jeszcze raz skosztować tego przysmaku. Z zaskoczeniem stwierdził, że chłód jakby zelżał, a droga w dół jest prostsza i krótsza niż sądził. Zatrzymał się kilka razy aby nabrać powietrza i ustalić czy podąża we właściwym kierunku. Nie mylił się. Zapach rozchodził się z małej piekarenki na rogu głównej ulicy. Ten prowadzony od pokoleń zakład musiał jakoś radzić sobie w trudnych czasach konkrecji jaką były dostawy mrożonego ciasta do sieciowych sklepów. Dlatego obok firmowego sklepu otwarto małą kawiarę i rozszerzono asortyment produktów. Dziś wyroby firmy Malik były znane w całej dolinie. Rano przed otwarciem tworzyła się czasami nawet kolejka chętnych posmakowania wspomnień z dzieciństwa. Gdy był już na tyle blisko, że mógł stwierdzić, iż dziś nie ma kolejki, nagle ogarnęło go przerażenie. Obmacał się po kieszeniach i zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie ani grosza. Bliski rozpaczy zatrzymał się w półkroku. Gdy wyobraził sobie proszącego przechodów o parę groszy na drożdżową bułkę i kubek mleka zdał sobie sprawę, że będzie mało wiarygodny. Nie miał jednak lepszego pomysłu, a o ponownej wspinaczce do góry nie mogło być nawet mowy. Znów poczuł się zmarznięty i przemoczony. Wiedziony hipnotycznym zapachem podszedł do piekarniczej wystawy i zaczął obserwować rozłożony tam towar oraz krzątaninę pracowników. Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi. Od otwieranych co chwila drzwi piekarni buchało ciepło, które przybierało postać rozpływających się w mroźnym powietrzu tumanów pary. Nagle zauważył, że jedna z krzątających się we wnętrzu postaci uśmiecha się w jego stronę i macha uniesionymi do góry rękoma. Całą swą uwagę skoncentrował na tej ubranej w biały piekarniczy strój kobiecie i nie mógł pojąć jej dziwnego zachowania. Przecież pracownicy tego typu firm na ogół ignorowali go, a co najwyżej przepędzali pod byle pretekstem. Z oznakami życzliwości nie spotykał się w ogóle. Dla pewności Rajmund odwrócił się aby sprawdzić czy przypadkiem nie chodzi o kogoś innego. Za jego plecami pozostała tylko zimowa pustka. Gdy znowu wlepił swój wzrok w szybę wystawy ubranej na biało kobiety już tam nie było. Odetchnął z ulgą lecz już po chwili dostrzegł ją w otwierających się drzwiach piekarni.
   - Rajmund, to ja. Nie poznajesz mnie? - powiedziała kobieta z serdecznym uśmiechem. Była stosunkowo młoda. Miała około czterdziestu lat i błękitne oczy. Nie mogłoby wątpliwości. Mówiła właśnie do niego i znała go nie wiadomo skąd. Ten głos i te oczy wydawały mu się jednak skądeś znajome. Patrzył tylko zadziwiony całą sytuacją nie mogąc wykrztusić z siebie słowa.
   - Naprawdę tak się zmieniłam? Nie poznajesz mnie? To ja Beata Starościńska. Nie mam już co prawda warkoczy za które mnie ciągałeś, ale poza tym zmieniła się chyba nieznacznie. Przynajmniej tak mi się wydaje – powiedziała kobieta.
   - Chodź do środka. Zagrzejesz się nieco, bo widzę, że ci zimno – powiedziała do zaskoczonego Rajmunda, który nagle doznał olśnienia.
   - Tak, pamiętam cię. Jesteś Beata. No właśnie. Nie widziałem cię ze trzydzieści lat.
   - Właź szybko, bo zmarzniesz do reszty – powiedziała Beata. Rajmund odpowiedział z wielką chęcią na zaproszenie, choć przez chwilę miał pewne opory czy nie zostanie zawrócony przez któregoś z pracowników piekarni. Gdy znalazł się już w środku poczuł się jakby był w stolicy jakiegoś tropikalnego kraju. Gorąc bijący od piekarniczych pieców tak bardzo kontrastował z temperaturami do których przywykł, że niemal natychmiast poczuł spływające po jego twarzy krople potu.
   - Siada i mów co u ciebie – powiedziała kobieta.
   - Co tu opowiadać. Przecież widzisz. Nie jest najlepiej. Ale czy przypadkiem nie będziesz miała problemów z tym, że mnie tu zapraszasz.
   - Ależ skąd. Współpracuję z tą piekarnią do dość dawna. Choć nie było mnie dawno w tej okolicy. To mili ludzie – powiedziała kobieta i wskazała na stojący w rogu pomieszczenia. Rajmund zdjął czapkę, rękawice, kurtkę i dwie bluzy. Poczuł się nie tyle mały co wręcz nagi. Dopiero teraz wyobraził sobie buchające z jego ciała opary starego potu. Beata jednak nie zareagowała nadal z uśmiechem wpatrywała się w jego twarz.
   - Czego się napijesz? Może coś przekąsisz? - zapytała. Rajmundowi nie trzeba było powtarzać dwa razy.
   - Jeśli można to poproszę o filiżankę kawy, szklankę mleka i nieco tego pachnącego drożdżowego ciasta z odrobiną konfitur – powiedział niemal bez zastanowienia.
   - Już się robi. Za chwilę przyniosę, a ty rozsiądź się wygodnie. Wiele mamy do nadrobienia – powiedziała Beata i zniknęła na chwilę na zapleczu. Wróciła z tacą zastawioną wszystkim o co prosił Rajmund.
   - Opowiadaj. Jestem ciekawa wszystkiego – powiedziała i z nieznikającym uśmiechem, oparta na łokciach zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
   - Co mam do opowiadania. Sama widzisz. Byłem za uczciwy aby naprawdę kraść i za wrażliwy żeby sobie poradzić z tym wszystkim. Świat pomimo życzliwych uśmiechów pełen jest złośliwej hipokryzji. Nie nauczyłem się żadnego pożądanego zawodu, nie zdobyłem żadnej zawodowej pozycji, nie wyrobiłem sobie znajomości, a międzyczasie przyszła wóda, która zabrała mi wszystko. Teraz pozostała mi tylko wegetacja.
   - Nie miałeś rodziny, bliskich? - wtrąciła się Beata.
   - Miałem, ale zbyt wiele złego dla nich wyrządziłem. Teraz to widzę. Żona walczyła o mnie przez jakiś czas, ale poddała się jakieś dziesięć lat temu. Dzieci pewnie nawet nie wiedzą, że żyję.
   - To rzeczywiście smutne. A, gdybyś mógł cofnąć czas, to co byś zmienił?
   - Na pewno nie pieniłbym choć to tak łatwo powiedzieć. Nie wiem w którym momencie straciłem kontrolę nad swoim życiem – powiedział Rajmund i wcisnął do ust kolejny kawałek drożdżowego placka. - Wyśmienite. Dokładnie takie jak robiła moja babcia.
   - Tak jest. To od niej dostałam ten przepis, nie pamiętasz?
   - Nie. W ogóle, nie obraź się, ale pamiętam cię słabo, tak zresztą jak wszystko sprzed piętnastu lat. Wiem, że byłaś i siedziałaś ławkę przede mną.
   - Tak to prawda. A pamiętasz jak pocałowałeś mnie pierwszy raz?
   - Tego nie pamiętam - Rajmund zamyślił się na chwilę. - Wybacz, ale naprawdę nie mogę sobie tego przypomnieć.
   - To było tuż przed rozdaniem świadectw staliśmy w szatni i, i jakoś tak wyszło. Przepraszałeś mnie potem, podobnie tak jak teraz – powiedziała kobieta i znów uśmiechnęła się delikatnie. Milczeli tak przez chwilę i wpatrywali się sobie w oczy. Rajmund pogryzał ostatnie kęsy ciasta i był naprawdę po raz pierwszy od bardzo dawna zwyczajnie szczęśliwy. Tak pamiętał teraz wszystko i rozumiał coraz więcej. Przypomniał sobie nawet jej łzy gdy widzieli się ostatni raz kilka dni potem.
   - Ale co u ciebie? Co robiłaś przez te wszystkie lata?
   - Długo by opowiadać. Pracę mam podłą. Ciągle w różnych miejscach. Nigdzie nie mogłam zagrzać miejsca. Ale to mało ważne. Nie chcę o tym mówić. Wiesz, że kochałam ciebie? Była to taka szczenięca ale bardzo ważna miłość. Taka, która potem odciska się na wszystkie następne. Byłeś dla mnie ideałem - Rajmund nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
   - Nie wiedziałem. Ale teraz wiem, że ty także zaważyłaś na moim życiu. Szkoda, że tyle czasu upłynęło.
   - Nie mój drogi. Czas tak naprawdę nie istnieje.
   - Jak to?
   - A czym jest czas? Ramami ludzkiej egzystencji czy obrotami planety wokół jakiejś gwiazdy. Ludzie zapominają, że trwanie to wyłącznie ich problem. Prawdziwy świat to ciągła metamorfoza, ciągły ruch i zmiana. Gdy coś przestaje istnieć staje się czymś innym.
   - Mówisz jak filozof a nie piekarz.
   - Jestem jednym i drugim, i mam jeszcze wiele innych wcieleń.
   - To chyba nie możliwe.
   - Możliwe. Czy jest coś co mogę dla ciebie jeszcze zrobić?
   - Chyba już nie. I tak zrobiłaś dla mnie już wiele. Otworzyłaś mi oczy na wiele spraw i przypomniałaś mi o wielu rzeczach, o których pewnie bym już zapomniał. Wracaj do pracy, bo dostaniesz za chwilę reprymendę. Ja już sobie pójdę.
   - Spokojnie. Pamiętaj, czas nie płynie, a pamięć zostaje – powiedziała Beta i chwyciła Rajmunda za dłoń. - Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie. Gdy ludzie odchodzą często instynktownie boją się śmierci. Boją się jej tak bardzo, że zapominają o jej sensie, a tak naprawdę boją się nieznanego, cierpienia czy utraty bliskich. Śmierć jest momentem przejścia i aby wszystko poszło jak należy bez zbędnych leków, potrzebny jest przewodnik. Najlepiej jeśli jest to osoba bliska, niedawno zmarła, która towarzyszy umierającemu w wyprawie na drugą stronę, aby ten się nie lękał i mógł oswoić się z nowym miejscem.
   - To bardzo ciekawe co mówisz – powiedział Rajmund dopijając resztkę kawy.
   - Widzisz, długo poszukiwaliśmy kogoś kto mógłby pełnić w twoim przypadku taką rolę i wypadło na mnie. Rajmundzie, ja nie żyję od przeszło dziesięciu lat. Zmarłam na raka wykrytego zbyt późno. Pracowałam tu i przez wiele lat z bólem w sercu patrzyłam jak się staczasz. Nie pamiętasz może kanapek, które dostawałeś ode mnie ani rozmów, które prowadziliśmy, bo byłeś zbyt pijany, aby pamiętać. Stałam nad tobą i wylewałam łzy, bo nic nie dało się zrobić. W tej chwili przyszłam po ciebie, abyś się nie lękał. Śmierć przewodnik to nie kostucha z kosą na ramieniu. Dla ciebie jestem nią ja – mówiąc te słowa ścisnęła mocniej ramię mężczyzny. Ten zaniemówił na chwilę i rozejrzał się dookoła. Wszystko toczyło się swoim rytmem. Nikt z pracowników piekarni nie zwracał na nich uwagi.
   - Co się stanie teraz, czy upadnę i już się nie podniosę? - powiedział Rajmund nadzwyczaj spokojnie.
   - Nie. To już się stało. Chcieliśmy tylko abyś był szczęśliwy idąc w tę ostatnią podróż. Chcieliśmy aby było ci ciepło, abyś mógł powspominać i sam podsumować swoje życie. To taka forma skruchy i spowiedzi.
   - Kiedy umarłem?
   - A czy to ważne? Ważne, że żyjesz nadal i powoli będziesz się wyzwalał z przyczajeń swojej cielesności. Chodź idziemy. - Rajmund posłusznie wypełnił polecenie choć wciąż nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Dopiero gdy wyszli na zewnątrz piekarni zdał sobie sprawę, że  nie czuje zimna i że jego ciało stopniowo zanika.
   - Spokojnie. To tylko przyzwyczajenie swojej cielesności cię opuszcza. Pamiętaj wszystkie lęki to wytwór twojej zwierzęcej natury z której właśnie uwalnia się twoja dusza.
   - Ale ty mnie nie opuścisz prawda?
   - Jeśli sobie tego życzysz będę nadal przy tobie, ale za chwilę przestaniesz odczuwać taką potrzebę. Wtopimy się w jedno. Zostanie tylko to co ważne. Więc nie musisz się lękać - powiedziała Beata nim jej twarz rozpłynęła się w padających płatkach śniegu.

***

   Następnego dnia jak zwykle niewielka kolejka ustawiona przed piekarnią. Wszyscy jednak wlepiali oczy w wiszący obok wejścia telewizor. Rzadko miasteczko pojawiało się w centralnych wiadomościach. „Zima daje się we znaki. Wczoraj wieczorem w Polsce zamarzły cztery osoby. Zwłoki jednej z nich znaleziono w prowizorycznym leśnym szałasie. Mężczyzna nie poradził sobie z rozpaleniem ognia i zamarzł trzymając w dłoni zapalniczkę w której najwyraźniej skończył się gaz. Władze apelują o udzielenie schronienia wszystkim potrzebującym bez względu na trzeźwość. Wiadomości zza granicy”

poniedziałek, 2 maja 2016

Scenariusz z interwencją w tle

Bardzo dobra, rzeczowa analiza sytuacji. Wszystko to może świadczyć o pewnej desperacji naszych okupantów, którzy postawili wszystko na jedną kartę. Pożyjemy - zobaczymy.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Ćwierkają wróbelki

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zintegrowane siły opozycji razem z przychylnymi im mediami rozpoczęły grę na rozpętanie wojny domowej lub przynajmniej trwałej destabilizacji kraju. Trybunał Konstytucyjny jest tu tylko i wyłącznie pretekstem i bardziej aktem desperacji zagrożonych środowisk. Trwa w tej chwili akcja prowokacyjna, której elementem jest zmuszenie rządu do radykalniejszych postaw. Jeśli rząd zacznie działać w ramach swych ustawowych kompetencji – będzie to kolejny dowód na totalitarny jego charakter. Jeśli dalej będzie unikał konfrontacji – okaże swoją słabość. Rzecz jednak w tym, że czas gra na rzecz rządu. W grudniu prezes Rzepliński odchodzi z TK, gdyż kończy się jego kadencja, a do tego czasu na skutek zmian w prokuraturze, spora część działaczy PO może trafić za kratki za pospolite złodziejstwo. To oczywiście także będą działania polityczne, totalitarne i antydemokratyczne... W tle mamy jeszcze skandal z panamskimi spółkami... Ale to jeszcze nic. Jest kilka innych ciekawych tematów, o których na razie tylko ćwierkają wróbelki, ale być może za chwilę staną się powszechnie znane: 
  • Ponoć w KGHM w czasie rządów PO - PSL założył 71 spółek offshore'owych. Skala złodziejstwa jest tak ogromna, że trzeba wielu lat, aby w ogóle rozpoznać jego skalę. Ponoć istny węzeł gordyjski. 
  • Wiele wskazuje na to, że kary i zwroty środków z realizacji projektów autostradowych za nieprawidłowości mogą przewyższyć wielkość uzyskanych na ten cel dotacji. Skala zjawiska ponoć jest przerażająca. 
  • Polska jako jeden z ostatnich krajów na świecie podpisała umowę FATCA o ujawnianiu informacji o rachunkach zagranicznych dla celów podatkowych. Wstrzymywano się z tym przez kilka lat. Zrobiono to specjalnie. Przez Polskę płynął przeolbrzymi strumień lewej kasy, a te łajdaki księgowały to jako bezpośrednie inwestycje zagraniczne. :-) Byliśmy przez kilka lat pralnią dla wszelakich mafii.

To oczywiście tylko część plotek. Tak więc jest czego się lękać niezależnie od tego czy przyjdzie jakaś „bratnia pomoc” czy nie.

środa, 20 kwietnia 2016

wtorek, 19 kwietnia 2016

Tylko ten żal

Nie byłoby pewnie całego zamieszania, gdyby burmistrz Parczewa – Paweł Kędracki nie zamieścił na swoim facebookom profilu zdjęć z uroczystych obchodów kolejnej rocznicy Powstania Styczniowego. Nie oparem się pokusie i napisałem pod jedną z fotografii komentarz o tym, że w tym powstaniu brał udział mój praprapradziadek Jan Gogłuska, który jest pochowany na parczewskiej nekropoli. Nie minęła chwila, a odezwał się do mnie pewien Parczewiak o imieniu Andrzej, z którym odbyliśmy krótką acz pasjonującą wymianę poglądów. Okazało się, że grobu dziadka już nie ma i że jest to wielka strata dla lokalnej społeczności. Po prostu miejsce zajął ktoś inny. Podobno rodzina. Wstyd się przyznać, ale nie potrafiłem z pamięci odtworzyć genealogicznego związku z dziadkiem – powstańcem. Bez wizyty u ojca się nie obeszło. Ten pamiętał wszystko. Jego matka Wiktoria z domu Gogłuska była córką Piotra, ten z kolei był synem Jana juniora, który miał brata Ludwika i obaj byli synami Jana powstańca.
Zapytałem o pochowanego w tym miejscu człowieka czy może być on naszą rodziną. „Mój Boże, to Andrzej nie żyje?” – powiedział tato. Okazało się, że pochowany w mogile moich przodków mężczyzna był kolegą z klasy mojego ojca. Dalsze poszukiwania wykazały, że to jednak bardzo daleka rodzina z innej linii. Panowie chodzili razem do klasy i znali się przez całe życie, a nie wiedzieli, że są dalekimi kuzynami. Wszystko jest w porządku, tylko mogiły pradziadka szkoda. Była otoczona metalowym płotkiem z biało-czerwonymi chorągiewkami, a harcerze i szkolna dziatwa przybywali tam jeszcze przed wojną aby składać kwiaty na mogile bohatera.
„Jest pewna sprawa” – powiedział ojciec gdy nieco ochłonął. W sylwestrową noc 1914 roku bawiący się niemieccy żołnierze podpalili kościół w Parczewie w którym biesiadowali - mówił tata. - Miasto było drewniane, więc z dymem poszła jego połowa. Gdy miejscowa ludność stanęła nieco na nogi, to postanowiła odbudować świątynię. Założono więc komitet, który zbierał pieniądze i finansował wszystko, od wynagrodzeń robotników, po zakup materiałów budowlanych. Komitet składał się z pięciu powszechnie szanowanych przedstawicieli lokalnej elity, którzy kasę zbierali do specjalnej skarbonki. Była to drewniana skrzynia z metalowymi okuciami i z dziurą w wieku. Zamknięta była na pięć kłódek, tak aby można było ją otworzyć tylko pięciu członków komitetu jednocześnie. Z datków udało się zbudować świątynię, która do dziś cieszy oczy miejscowych i przybyszów stając się wręcz symbolem Parczewa. 
„I teraz najciekawsze” – mówił tata – „Ja wiem gdzie jest ta skrzynia.”
Szybkie myślenie: można byłoby ją odnaleźć odrestaurować i znów powołać komitet, który zająłby się zbieraniem datków na remont kilkusetletniej modrzewiowej dzwonnicy, która jako jedyna przetrwała pożogę sprzed ponad stu lat. Nie mogłem spać pół nocy. Rano piszę do burmistrza i opisuję mu całą historię. Paweł był zachwycony. Zaczęły się poszukiwania. Po pewnym czasie okazało się, że skrzyni nie ma. Nowy właściciel posesji, na której była przechowywana przez prawie sto lat najprawdopodobniej użył jej jako opału i to całkiem niedawno. Nie miała żadnej materialnej wartości, ale sentymentalnie i jako świadek lokalnej historii była bezcenna. I w tym przypadku też nie można mieć do nikogo pretensji.

Tak odchodzą świadectwa dawnego świata: powoli i niepostrzeżenie i naprawdę trudno jest mieć do kogokolwiek pretensję. Tylko żal. Na szczęście po dziadku powstańcu pozostała tabliczka na nowej mogile i… ja, a po skrzyni na datki wspaniały kościół, który jest najlepszą pamiątką po jego budowniczych i fundatorach. Tylko ten żal na który nic nie można poradzić...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Szarża - opowiadanie

   Był chłodny wiosenny poranek. Królowa Wanda wyszła na małą przechadzkę upewniwszy się uprzednio, że nie jest przez nikogo śledzona. Lubiła czasami się wymykać niepostrzeżenie, ale tylko w sytuacjach, gdy była pewna, że miejsce do którego się udaje jest dyskretnie pilnowane przez straże. Zdawała sobie sprawę, że tak wiele od niej zależy i narażenie się na zamach ze strony wrogów mogłoby wywołać nieopisany chaos w królewskim obozie. Ale nie potrafiła sobie odmówić porannej przechadzki przed bitwą. Uchwycenie nie zatrutych jeszcze bitewnym fetorem haustów świeżego powietrza było jedyną chwilą wytchnienia przed czuwającym ją trudem. Był on tym większy, że jako wojowniczka nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Jej nieruchawy mąż zawsze pozostawał bierny w kwestiach polityki i do niej z reguły należała cała inicjatywa. Jedno było pewne: dziś bitwa była nieunikniona. W oddali pod lasem widać było piechotę wroga przesuwającą się niemrawo w wymuszonym bojowym szyku.
   - Wasza Królewska Mość, proszę natychmiast wracać do obozu, tu za chwilę może być groźnie – powiedział jeden z centaurów, który znalazł się obok niej tak nagle jakby wydobył się spod ziemi.
   - Uspokój się. Przecież wiesz, że najważniejsze jest rozpoznanie i to takie, którego nie przeinaczają słowa. Żaden twój raport nie przekazałyby mi tak precyzyjnych informacji o terenie jak mój wzrok. Co robi Jego Królewska Mość mój małżonek Wasyl? – spytała królowa Wanda.
   - Wdał się jakiś czas temu w dysputę z jednym z dworzan. Ale spokojnie. Jak zrobi się gorąco na pewno umknie za nasze ruchome fortyfikacje. Pani, proszę raz jeszcze: oddalamy się stąd. Dobry atak ma to do siebie, że jest niespodziewany i precyzyjny jak brzytwa. Wszystkie nasze siły są wpatrzone w Waszą Królewską Mość, więc bez pani marne są nasze wysiłki – błagał centaur.
   - Dobrze więc, ale niech ktoś tu pozostanie i na bieżąco śledzi ruchy wroga. Ja wycofam się za linię piechoty. Jeśli jestem śledzona to być może nieprzyjaciel uzna, że oddajemy pola. Wojna to w końcu wprowadzanie w błąd przeciwnika.
   - Wielka jesteś o pani. Za chwilę wydam stosowne dyspozycje – rzucił centaur i zniknął równie szybko jak się pojawił.
   Bitewny ferment rozgorzał na dobre. Oddziały piechoty i łuczników zajęły swoje pozycje. Początkowo część z nich przyspieszyła wychodząc przed inne jednostki gubiąc w ten sposób szyk lecz szybko opadli z sił w promieniach wschodzącego słońca. Stali w szyku czekając na dalsze rozkazy lub na okazje pokrzyżowania planów nieprzyjaciela, który lubił się często wypuszczać swą pancerną konnicą w pobliże zasięgu strzał i włóczni stacjonującej piechoty. Czasami gdy ktoś taki znalazł się za blisko otrzymywał cios z ukosa. Jednak zdarzało się to raczej rzadko. Częściej piechota wroga przekraczała niepisaną linię pola bitwy i ciskała kamieniami lub okazywała przyrodzenia aby wyprowadzić stojących w słońcu z równowagi. Nie traktowano na ogół poważnie tych prowokacji wychodząc ze słusznej zasady, że wojnę wygrywa ten, kto popełni najmniej błędów. Po co przysparzać sobie dodatkowych kłopotów? Gdy królowa Wanda znalazła się już za chroniącym ją kordonem można było przystąpić do ataku. Oddział ciężkozbrojnej konnicy znalazł przesmyk w szeregach wroga i poprowadził ofensywę. Efekt tego był taki, że nieprzyjacielska piechota przerwała nagle harce i z przerażeniem czekała na dalsze rozkazy. Najwyraźniej dotarło do nich, że to dzieje się naprawdę i że pole to może być zarówno miejscem tryumfu jak i klęski. Świadomość tego, że gdzieś w czyjeś głowie gdzieś daleko właśnie ważą się ich losy napędzało strachu ale i wywoływało poczucie szacunku dla życia. Po drugiej stronie stali przecież tacy sami chłopi jak oni ledwie przeszkoleni do wojaczki, a ta wojna nie była ich. Ale co mogli począć? Sprawy potoczyły się za daleko, a chęć napełnienia sakw na nieprzyjacielskich taborach była pokusą większą niż ryzyko utraty życia. Nawet jeśli wróg nie miał taborów, to sam na sobie miał tyle broni i kosztowności, że starczało na zakup nowego wołu lub beztroską zimę spędzoną w karczmie przy świeżym piwie.
Nagle rozległ się głos trąb. Konnica nieprzyjaciela ostrzeliwana z lewa i prawa wdarła się w szeregi niebezpiecznie zbliżając się do królewskich chorągiew. Stanęli jednak na wzgórzu z dala od zasięgu pocisków i pozwolili koniom odpocząć.
   - Czekają na posiłki - powiedziała Wanda do centaura. - Powiedz temu kretynowi mojemu mężowi, że powinien wreszcie przejąć odpowiedzialność za nasz los.
   - Co proponujesz pani? Przecież wiesz doskonale, że on sam z siebie nigdy nie wykona żadnego posunięcia w tej bitwie. Taka już jego natura.
   - Niech uwolni swoje dwie sotnie lekkiej konnicy i zajmie tamtą dolinę. Bez kontroli nad tym przesmykiem posiłki nie będą mogły rychło dotrzeć i wśród będzie musiał się wycofać. Ja przekonam stojącą jeszcze w odwodzie piechotę to tego, aby podeszła nieco bliżej tej wrogiej reduty.
   - Nie musisz pani nikogo przekonywać. Oni są od tego aby wykonywać rozkazy i ginąć w obronie twego majestatu, o pani – powiedział centaur i zniknął za zagajnikiem. Wiedział, że w tej sytuacji każda chwila jest bezcenna i nie ma czasu na etykietę.
   Wanda czuła, że musi sama zaatakować. Jej oddział był na tyle wypoczęty, że mógł błyskawicznie przedrzeć się przez wrogie umocnienia. Potrzebna jest tylko koordynacja. Nad polem unosił się smród palonej smoły i końskiego potu. Tętent kopyt wprawiał pole walki w lekkie wibracje. Nie było wyjścia. Teraz albo nigdy – pomyślała królowa i ruszyła galopem dając sygnał swym oddziałom.

 ***

   Wiesiek podrapał się po swojej łysej głowie i spojrzał w oczy nieznanego emeryta, z którym przyszło mu toczyć rozgrywkę. Gdy tylko się pojawił należało natychmiast utrzeć mu uszu, tymczasem skończyło się tak dotkliwą porażką. Jak mógł przewidzieć, że desperacki szturm królowej przez całą szachownicę odmieni w okamgnieniu losy tej partii?
   - A tego się nie spodziewałem. Mat tak wcześnie. Musiał pan grać w szachy zawodowo. Niech się pan przyzna – powiedział Wiesiek obserwując sytuację na szachownicy i zerkając od czasu do czasu na pozostałych graczy, którzy stłoczyli się przy ich stoliku. Wiesław był królem szachów w tym parku i ciężko było go pokonać. Uwaga o zawodowstwie była więc sprytnym wybiegiem, dzięki któremu jego porażka wydawała się mniej dotkliwa i kompromitująca. Po prostu on nadal był świetny. To jego przeciwnik musiał grać z Kasparowem na pieniądze i jeszcze się wzbogacić.
   - Zawodowo może przesada. W szachach należy zwracać tylko uwagę na to co niewidoczne i mało oczywiste. Szachy to życie i walka. Bitewny kurz i koński pot – powiedział nieznajomy uśmiechając się. Zgromadzeni wokół stolika staruszkowie, którzy porzucili swe rozgrywki, aby obejrzeć przebieg tej niesamowitej partii przyznali mu rację wybuchając śmiechem.
   - Kiedy przyjdzie pan znowu? Spotykamy się tu co drugi dzień po śniadaniu, gdy tylko jest pogoda – powiedział Wiesiek.
   - Nie będę przychodził często proszę być spokojnym – powiedział nieznajomy mężczyzna i odszedł bez słowa.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Prawda czasu – prawda ekranu, czyli czym jeszcze różni się lewica od prawicy?

O wczorajszej prowokacji w warszawskim kościele św. Anny wiedzą już chyba wszyscy. Ale nie wszyscy zdają sobie sprawę co ona, a właściwie jej mistyfikacja tak naprawdę przed nami odsłania. 
Gwoli blogerskej ścisłości przypomnę tylko, że w czasie oczytania listu Episkopatu Polski o aborcji kilka kobiet wyszło ze mszy w tym kościele. Fakt ten został opisany przez nieśmiertelną niczym Lenin Gazetę Wyborczą jako reakcja katoliczek na ów list. Jednak już niemal od razu pojawiły się wątpliwości dotyczące całego zajścia. Choćby to, że „spontaniczne wyście” filmowane bowiem było z kilku kamer w jakości HD, posiadało profesjonalny dźwięk i sprawny montaż. Oczywiście GW uzyskała zgodę na filmowanie i tu nagle taki zbieg okoliczności, który żywcem przypomina wizytę byłej żony u byłego męża w towarzystwie tragarzy. Akurat w tej świątyni, w czasie akurat tego nagrywania taka spontaniczna reakcja. 
I oto nagle ktoś zobaczył, ktoś rozpoznał, ktoś skojarzył „i cały misterny plan wpi.du”. Okazało, że to byli przebierańcy, jak w piosence o chłopcach radarowcach Rosiewicza. Były to nie żadne katoliczki ale aktywistki feministycznych ruchów, które wielokrotnie dały się nagrać w czasie różnych demonstracji. Po raz kolejny się okazało, że w Internetach nic nie ginie, a jeśli nawet już to na pewno  niewiele.
Przyjrzyjmy się nieco bliżej całej tej hucpie. Jeśli była ona realizowana na serio, to wykazała się wyjątkową amatorszczyzną. Ktoś wpadł na pomysł, ktoś nie zrozumiał, zrobił, nie przemyślał, zadzwonił do kumpla, co ma kumpli i kamerę, a jedynymi babami, które chciały wziąć udział w całej zadymie były stare bojowniczki lubiące się masturbować na świeżym powietrzu – jak w wywiadzie dla pyty.pl oświadczyła jedna z aktywistek bodaj rok wcześniej. Nie mogę się oprzeć analogii do Misia Barei, w którym jak powszechnie wiadomo jedynymi, którzy mogli w danej chwili wystąpić w roli dzieci z nagonki były stare zarośnięte chłopy kłócące się o kasę. No bo skąd wziąć katoliczki, które wyjdą z kościoła? „Pani Krysiu, ten facet co tu był jest potrzebny! Wyszedł, potrzebny jest.” – krzyczy w Misiu jakiś filmowy czynownik, po czym w następnej scenie zamiast Stacha Palucha wchodzi do pokoju Wesoły Romek. Tak mogło być i w tej sytuacji. Nie zawsze "język giętki wypowie to, co wymyśli głowa"… 
Co wyłania się z tego całego zamieszania? Panika, brak koncepcji i profesjonalizmu. A o czym to świadczy? A no o tym, że dobrze przygotowani specjaliści od dezinformacji albo zmienili front, albo państwa z Czerskiej nie stać już w tej chwili na ich usługi. Wraz z utratą politycznych wpływów nastąpiła utrata kasy, a więc i odfrunął profesjonalizm. Czego to dowodzi? A no tego, że po stronie sił postępowych poza garstką zamroczonych nie ma realnego oddania sprawie. Jak będzie kasa, to pogadamy. Kasy nie ma – łap kogo popadnie i improwizuj. 
Możliwe są dwa typy organizacji: oparta idei i interesie. Co innego posiedzieć w sieci lub ze znajomymi przy kawie, a co innego zmontować taki numer, do którego potrzeba jest nie tylko cała struktura i oddanie ale i parę złotych choćby na zapłacenie specjaliście od dezinformacji za reżyserię całości. Jak widać w kościelnej prowokacji zabrakło jednego i drugiego. Bez gotówki lewica ginie. Zaś prawica? Zawsze będzie opierać się na wolnych elektronach, które będzie łączyć lub odpychać ideowa siła. Ale jest to struktura niezatapialna, bo siedząca głęboko w sercach, a nie w kieszeni.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Montaż

W powieści Vladimira Volkoffa „Montaż” z 1982 r. wysłany na zachód przez KGB dysydent, ma stworzyć nowy ruch idiologiczny - nową jakość w zachodniej polityce. Wcześniej dokonał on nieudanego zamachu na Breżniewa i spędził dekadę w psychuszce. Gdy trafia do Francji, udziela wywiadu jednej z gazet. Warto się z nim zapoznać. Oto on:

Pytanie: — Panie Kurnosow, z pewnością orientuje się pan, z jakim trudem przychodzi nam ustalić pańską tożsamość. Czy zechce pan potwierdzić, że to właśnie pan próbował zastrzelić Breżniewa?
Odpowiedź: — Potwierdzam to.
Pytanie: — W jaki sposób przystąpił pan do dzieła?
Odpowiedź: — Miałem szwagra milicjanta, pijaka. Zabrałem jego mundur i pistolet maszynowy. Kosztowało mnie to dwa litry wódki. Mój szwagier był w stanie uniesienia (śmiechy).
Pytanie: — Czy można zapytać, jakim motywem kierował się pan przystępując do zamachu?
Odpowiedź: — Można. Byłem przekonany, że wystarczy zniszczyć zwornik sklepienia sowieckiej katedry, by zawaliła się całość.
Pytanie: — Już pan tak nie myśli?
Odpowiedź: — Nie. Komunizm to rak, któremu tego rodzaju zniszczenie w niczym nie przeszkadza.
Pytanie: — Dlaczego zmienił pan zdanie?
Odpowiedź: — Ponieważ stałem się inteligentniejszy. Po zamachu uznano mnie za wariata i umieszczono w zakładzie psychiatrycznym, gdzie pozwolono mi czytać wszystkie książki, jakich tylko zażądałem. Pozwoliło mi to udoskonalić moją kulturę polityczną i jaśniej zobaczyć rzeczy. Jeśli zna pan Borysa Godunowa, wie pan, że stanowi to część rosyjskiej tradycji. Tam tylko szaleńcy widzą jasno.
Pytanie: — Jak się panu udało przemycić na Zachód najpierw fragmenty pańskiej pracy, a potem całość?
Odpowiedź: — Naiwność tego pytania jest równie wielka jak impertynencja w nim zawarta.
Pytanie: — W zasadzie był pan dość dobrze traktowany. Czym pan to sobie tłumaczy?
Odpowiedź: — Na początku było rzeczą korzystną dla reżimu przedstawić mnie jako szaleńca, bo tylko wariat mógł się targnąć nażycie państwowego dobroczyńcy numer jeden. Później ludzie z KGB zorientowali się, że posiadam pewne wykształcenie polityczne i pomogli mi jeszcze w jego poszerzeniu. Podobnie lekarze hodują bakterie. Marksizm uważa się za teorię naukową. Marksiści są przekonani, że za każdym razem, gdy spełnione zostają pewne warunki, prowadzi to do określonych następstw. To, że się dostałem w ich ręce, było dla nich niezłą gratką. Mogli odtąd studiować in vivo funkcjonowanie umysłu kontrrewolucyjnego.
Pytanie: — Pańscy strażnicy wiedzieli, że niektóre partie pańskiej książki przedostały się na Zachód. Czy nie zaostrzyli wtedy kontroli?
Odpowiedź: — Oczywiście. Założyli kraty na moich oknach, przesłuchiwali moich pielęgniarzy, innych chorych, przeszukiwali moją celę. Nigdy nic nie znaleźli.
Pytanie: — Czy ta nieudolność nie wydaje się panu podejrzana?
Odpowiedź: — Nieudolność w ZSRR nigdy nie wydaje się czymś dziwnym i podejrzanym.
Pytanie: — Co sprawiło, że stał się pan wojującym antykomunistą?
Odpowiedź: — Komunizm, rzecz jasna. Ale i pewien epizod z mojego życia, o którym nie chcę publicznie mówić.
Pytanie: — Co pan myśli o Zachodzie?
Odpowiedź: — Zachód stanowi zaledwie część świata, a świat kręci się wkoło jak wiewiórka w swoim bębnie. To koło to demokracja silniejsza niż faszyzm, faszyzm silniejszy niż komunizm, komunizm silniejszy niż demokracja. Myślę, że trzeba wyjść z tego koła.
Pytanie: — Mogłoby się wydawać, że nie wie pan o tym, iż to komuniści pokonali faszystów.
Odpowiedź: — Nieścisłość. To Rosjanie zwyciężyli Niemców. Wyczuwam w pana głosie sympatię prokomunistyczną i radzę panu przeczytać ponownie przemówienie Stalina z 9 maja 1945.
Pytanie: — Co myśli pan o socjalizmie?
Odpowiedź: — Mógłbym panu odpowiedzieć słowami Władimira Bukowskiego: „Jeśli chcecie zamienić wasz kraj w gigantyczny cmentarz, wstąpcie w szeregi partii socjalistycznej”. Ale wolę zacytować Puszkina. Zna pan naszego Puszkina? Napisał on bajkę, która zaczyna się mniej więcej tak: „Trzy młode dziewczyny przędły przy oknie późnym wieczorem. «Gdybym była carycą», powiedziała jedna z nich, «wydałabym ucztę dla wszystkich chrześcijan świata». «Gdybym to ja była carycą», powiedziała jej siostra, «utkałabym płótna dla całego świata». Obie one okazały się następnie najgorszymi łotrzycami: nie zawahały się przed zdradą cara, który stał się ich szwagrem, przed morderstwem ich siostry carycy i siostrzeńca carewicza. Fragment ten porównać można do kuszenia na pustyni w interpretacji Dostojewskiego, w legendzie o Wielkim Inkwizytorze. Oto co Rosyjska prawda i ja sądzimy na temat socjalizmu.
Pytanie:— Nie jestem pewien, czy dobrze pana zrozumiałem. Co chciała zrobić trzecia siostra?
Odpowiedź: — Trzecia siostra mówi: gdybym była carycą, dałabym carowi syna bohatera. Widzi pan, na czym polega różnica. Ta Kordelia chce osiągnąć coś realnego, naturalnego i pożytecznego. Coś na miarę jej możliwości. Dwie pozostałe, socjalistki, marzą. I marzą o dobrach materialnych, które nie zasługują nawet na to, żeby o nich marzyć.
Pytanie: — Panie Kurnosow, oszust, który podszył się pod pana nazwisko, wypowiedział bardzo negatywne sądy na temat dysydentów. A pan? Co pan o nich myśli?
Odpowiedź: — Oni są różni od nas. Pochodzą z sowieckiej elity i dlatego też nie są reprezentatywni dla narodu rosyjskiego. Ale są wśród nich przyzwoici ludzie.
Pytanie: — Kogo ma pan na myśli, mówiąc „my”? Czyżby nie uważał się pan za dysydenta?
Odpowiedź: — Nie. Wasz Diderot powiedział: „Dysydenci prześladowani staną się prześladowcami, kiedy uzyskają przewagę”. Nie jestem potencjalnym prześladowcą. Dysydent po rosyjsku oznacza „który-myśli-inaczej”. Ja nie myślę inaczej. Ja myślę jak wszyscy ludzie zdrowego rozsądku. Nie jestem dysydentem, jestem Rosjaninem, który próbuje konsekwentnie i organicznie traktować swoją rosyjskość. Być Rosjaninem, być Francuzem — to nie ideologia, to konkretny fakt.
Pytanie: — Czy uważa się pan za rosyjskiego nacjonalistę?
Odpowiedź: — Jestem świadom tego, że słowo „nacjonalista” ma na Zachodzie pejoratywny wydźwięk. Jesteście w tym mocni, żeby nadawać pejoratywne znaczenie słowom, których sens nie jest wcale negatywny. „Nacjonalista”, „Murzyn”, „Żyd”... Mamy tu do czynienia ze smutnym faktem dewaluacji lingwistycznej. Końcówka ista w słowie „nacjonalista” z trudem oddaje tak konkretną rzeczywistość jak naród. Każda ideologia, prawicowa czy też lewicowa, która pociąga za sobą gwałt na rzeczywistości, jest diaboliczna w swojej istocie.
Pytanie: — Co pan przez to rozumie?
Odpowiedź: — Rewolta Lucyfera nie jest rewoltą zła przeciwko dobru, lecz dobra przeciwko istnieniu.
Pytanie: — Powróćmy na ziemię, jeśli pan pozwoli. Czy jest pan faszystą?
Odpowiedź: — Faszyzm jest formą socjalizmu, faszyzm jest abstrakcją. Oto dwa powody, dla których nie jestem faszystą.
Pytanie: — Mówi się, że istnieją w Rosji ruchy monarchistyczne, na przykład Ogurcowa. Czy jest pan monarchistą?
Odpowiedź: — To nie ja jestem monarchistą, to Rosja jest, zawsze była i prawdopodobnie jeszcze długo będzie monarchią. Myślę, że jedynym sposobem powstrzymania sowieckiego ekspansjonizmu ideologicznego jest uznanie imperialistycznej natury Rosji, ściśle związanej z określonym i ograniczonym terytorium.
Pytanie: — W pana książce robi pan aluzję do pewnego typu teokracji. Czy mógłby pan to sprecyzować?
Odpowiedź: — Rządy społeczeństw opierają się na dwóch za-sadach. Jedną z nich jest prawomocność, drugą wymogi życia praktycznego. Na ulicznym skrzyżowaniu niezbędny jest policjant — oto wymóg życia praktycznego. Ale ten policjant nosi mundur — oto prawomocność. Prawomocność jest zawsze irracjonalna: prawo boskie, zasada dziedziczności, wybory powszechne, losowanie nie wypływają z przesłanek racjonalnych i właśnie dlatego stają się źródłem prawomocności. Dobrze wiadomo, że syn geniusza może być kretynem. Wiadomo też, że więcej jest imbecyli niż ludzi inteligentnych, i to wszystko nie ma znaczenia, ponieważ inteligencja nie ma tu nic do rzeczy. Prawomocność republikańska bazuje na braku koherencji, tak jak prawomocność monarchiczna na absurdzie. Potrzeby życia praktycznego dyskutuje się punkt za punktem, ich ewolucja odbywa się stopniowo, poprzez adaptację. Natomiast prawomocność może być ujmowana tylko globalnie — tak albo nie. Będąc chrześcijaninem myślę, że to dobrze, żeby irracjonalność prawomocności była irracjonalnością chrześcijańską. Nie oznacza to, że chrześcijanie muszą organizować państwo ziemskie na wzór niebiańskiej Jerozolimy. Potrzeby praktyczne wciąż dają o sobie znać. Sformułowanie „chrześcijański książę” zawiera w sobie sprzeczność, co wcale nie oznacza, że należy je odrzucić.
Pytanie: — Dostojewski także opowiadał się za teokracją. Czy teokracja nie została nieco nadwerężona w waszym kraju?
Odpowiedź: — Rosja ma powołanie Chrystusowe. Proszę pamiętać, co się stało z Chrystusem. Jego apostołowie wierzyli, że wyzwoli królestwo Izraela. Faryzeusze również w to wierzyli, i bojąc się, że nie będzie w nim dla nich miejsca, ukrzyżowali króla. I dlatego właśnie, że został ukrzyżowany, mógł stworzyć swoje prawdziwe królestwo, którego faryzeusze nie umieli sobie wyobrazić. To już nie jest felix culpa, tylko felix error. Podobnie Dostojewski, który myślał, że Rosja ocali świat przez teokrację. Tymczasem doprowadzi ona do tego przez męczeństwo.
Pytanie: — Kto to są według pana faryzeusze?
Odpowiedź: — Więc to jednak prawda. Zachód nie uświadomił sobie jeszcze tego, co tak jasno tłumaczą ludzie w rodzaju Knupfera i Chestertona!
Pytanie: — Co oni tłumaczą?
Odpowiedź: — Że to lichwiarze są faryzeuszami naszych czasów. Że kapitalizm zachodni i sowiecki komunizm są jak nagonka, która pcha zwierzynę na polanę, gdzie czekają już strzelcy.
Pytanie: — Kto jest zwierzyną?
Odpowiedź: — Wy.
Pytanie: — A myśliwi to kto?
Odpowiedź: — Widzę, że przeczytał pan moją książkę dość nieuważnie. Przypomnę więc jej zasadnicze punkty. Początkiem wszystkiego jest kredyt, czyli lichwa. Nie bez powodu średniowieczny Kościół potępiał oprocentowane pożyczki. To one umożliwiły powstanie nowoczesnego społeczeństwa, a wcześniej przeprowadzenie rewolucji przemysłowej. Nie wiem jednak, czy możemy być dumni z tych osiągnięć. Instytucja kredytu wiąże się z powstaniem banków. Nawet banki funkcjonowały jeszcze jako tako, póki spełniały funkcję agencji wymiany i kredytu. Niestety, wkrótce przyznano im prawo wypuszczenia własnego pieniądza; banki nie biły monet i nie drukowały banknotów, lecz udzielały pożyczek na sumy, których wcale nie posiadały. Proszę nie mieć złudzeń: czek bankowy, który otrzymuje pan jako pożyczkę, jest w 80% bez pokrycia. To już nie jest sprawa z bankiem, to sztuczka prestidigitatora. Banki jednak nie poprzestają na tym. Nie tylko uzurpują dla siebie przywilej państwa, emitując pieniądze, ale też pożyczają te nie-istniejące pieniądze, ten wiatr, instytucji państwa, uzależniając od siebie całe narody. Czy wiadomo panu, że do niedawna Anglia spłacała bankowi Rotszyldów pożyczki zaciągnięte w okresie wojen napoleońskich?
Niewątpliwie dla państwa będzie to szokiem, szokiem dla waszego cynizmu, jeśli powiem, że cały system bankowy jest nie-moralny. Proszę wziąć pod uwagę wasze spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, słusznie zwane też anonimowymi. Wiecie państwo, że operują one sumami dziesięciu- i dwudziestokrotnie przewyższającymi ich kapitał. Jeśli osiągają zysk, wszystko dobrze, jeżeli jednak bankrutują, kto płaci? Wierzyciele. Akcjonariuszy nikt nie konsultuje w sprawie ryzykownych poczynań zarządu. Póki otrzymują oni dywidendy, nie mają powodów do niepokoju. Czy to jednak moralne, aż tak dalece zrzec się własnej odpowiedzialności? I jaki związek zachodzi między agentem giełdowym, kupującym czy też sprzedającym jedną milionową cząstkę wartości kopalni miedzi równie obojętnie, jakby nakładał czy zdejmował pantofle, a czarnym górnikiem, który nadwyrężą własny kręgosłup, czołgając się w tej samej kopalni, z kilofem w ręce?
Proszę jednak nie sądzić, że jestem pryncypialnie przeciwny prywatnej własności kopalń; jest ona dopuszczalna, jako że ktoś zakłada takie przedsiębiorstwo, ktoś musi nim zarządzać. Sprzeciwiam się tylko temu, by praca ludzka była przedmiotem gry, podobnie jak w waszym... jak się to nazywa? (Psar podpowiada: „Monopolu Loteryjnym”).
Wróćmy jeszcze do banków. Znajdują się one w rękach ludzi, których nazywam Lichwiarzami. Fakt, że nagromadzili oni tak wielkie zyski, kryje w sobie pewną hybris, wynika z jakiegoś fatalizmu. Zaczęli przybierać na wadze, nie potrafią się zatrzymać.
Wiecie państwo lepiej ode mnie, że władają oni w sposób prawie absolutny Europą i Ameryką Północną. Wiecie, że dążyli do de-kolonizacji, jako że młode i mało doświadczone narody, posiadające bogate i słabo wykorzystane zasoby surowcowe, stają się dla nich łatwiejszym łupem, oferują im zyski większe niż to było możliwe, gdy ich terytoria zarządzane były przez narody lepiej rozwinięte, zagarniając dla siebie sporą część dochodu. Ja jednak chcę państwu pokazać przede wszystkim to, co stało się w Rosji. Carska Rosja nie poddawała się operacjom Lichwiarzy, była też od nich o wiele mniej zależna niż pozostałe kraje Europy. Wskaźnik zadłużenia publicznego w przeliczeniu na jednego mieszkańca w roku 1908 wynosił we Francji 288 punktów, a w Rosji tylko 58,7. W 1914 roku 83% tego zadłużenia zostało spłaconych dzięki dochodom państwowych kolei żelaznych. W roku 1912 wskaźnik opodatkowania wynosił w Rosji 3,11, podczas gdy we Francji 12,35 i 26,75 w Wielkiej Brytanii. W roku 1913 rezerwa rosyjskiego złota opiewała na 1550 milionów rubli, podczas gdy w obiegu znajdowało tylko 1494 milionów rubli papierowych. W tym samym czasie frank francuski miał tylko około 50% pokrycia w złocie. Jednocześnie wzrost gospodarczy Rosji osiągał wówczas takie rozmiary, że jeden z francuskich ekonomistów skomentował to w następujący sposób: „W połowie stulecia Rosja zdominuje Europę politycznie, ekonomicznie i finansowo”. Produkcja przemysłowa rosła w Rosji w skali 3,5%, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych o 2,75% i 1% w Wielkiej Brytanii. Widzicie więc państwo, że Lichwiarzom nie brakowało powodów do niepokoju. Dodajmy do tego, że w roku 1912 prezydent USA Taft stwierdził, iż ustawodawstwo socjalne Rosji było „bliższe doskonałości” niż w jakimkolwiek kraju demokratycznym. Jeżeli więc praktyka pokazywała, że państwo rządzone w sposób nie demokratyczny, lecz, jak byście wy powiedzieli, teokratyczny, umiało rozwiązać problemy, przed którymi kapitulowali Lichwiarze, ich, Lichwiarzy, władza nad światem gospodarczym była zagrożona. To, co się dalej wydarzyło, nietrudno było przewidzieć. Wiadomo powszechnie, że niemiecki bankier, Warburg, przyznał Leninowi poważne subsydia finansowe. O wiele mniej znany jest fakt, że Warburg miał brata, założyciela systemu amerykańskiej Rezerwy Federalnej i że ten brat także subwencjonował rosyjskich rewolucjonistów, posługując się jako pośrednikami amerykańskimi bankierami Ruhnem, Loebem i Shiffem. Jednocześnie Trocki przyznawał się chętnie, że otrzymał znaczną pożyczkę od finansisty, członka brytyjskiej partii liberalnej.
W rezultacie Rosja carska wyeliminowana została z walki i ZSRR został klientem Zachodu. Pierwszą sowiecką fabrykę samochodów zbudował Ford (chociaż w Rosji przedrewolucyjnej produkowano już własne modele samochodów). Doradcą Stalina w okresie kolektywizacji był Campbell. Nie mówiąc już o tym, co dzieje się w chwili obecnej. Rosjanie śpiewają: „Dzieci, rzućcie szkołę, pijcie Coca-Colę!”, a państwo wydaje rezerwy swego złota, by wyżywić lud. Lecz to należy do mniej obrzydliwych aspektów wspólnictwa, łączącego kapitalistycznych Lichwiarzy z ich sowieckimi dogami. Załóżmy, że ZSRR staje się państwem takim samym jak inne: zobaczmy, jak bardzo zmniejszyłaby się wtedy władza Lichwiarzy nad światem zachodnim. Wy boicie się tak bardzo ZSRR, że szukacie opieki w ramionach Lichwiarzy, krzycząc „babciu!” Ale to nie jest wasza babcia, to złośliwy wilk, który ostrzy sobie zęby, żeby was lepiej zjeść, moje dzieci.
Sądzicie państwo, że wszystko to jest wymysłem? Proszę przyjrzeć się, w jaki sposób USA, będące całkowicie we władaniu Lichwiarzy, traktowały swego głównego wroga podczas ostatniej wojny i po jej zakończeniu. Zamiast czekać, aż ZSRR upadnie i potem rzucić się na osłabione Niemcy, Amerykanie włączyli się do walki w sam czas, by uratować rozsypujący się reżim komunistyczny. To rosyjski żołnierz, powtarzam, pokonał żołnierza niemieckiego, lecz system marksistowski ocalony został przez amerykańskie dostawy materiału wojennego. Gdy Mołotow zaproponował w zamian za te dostawy pewną liberalizację systemu, Roosevelt odrzekł, że nie widzi takiej potrzeby. Churchill domagał się, by inwazja Aliantów dokonała się w Grecji, lecz Amerykanie byli zwolennikami desantu we Włoszech. W rezultacie Rumunia, Bułgaria, Czechosłowacja, Węgry, Albania i ta Polska, nad którą teraz Zachód wylewa krokodyle łzy, wydane zostały Sowietom. I obok nich Niemcy! Czyż nie jest symboliczny podział Niemiec, tej kury znoszącej złote jajka, po-między dwóch wspólników? Jedno udko dla ciebie, jedno dla mnie. Wiecie też państwo o tym, że tysiące Rosjan, pragnących uciec przed komunizmem, zostało przemocą załadowanych do wagonów i ciężarówek i oddanych Sowietom. Przez kogo? Przez Anglików i Amerykanów.
Ale nie ma nigdy tragedii bez elementów komicznych: na procesie norymberskim kaci sowieccy zasiadali obok sędziów wyznaczonych przez kraje Zachodu. Amerykanie nie pomogli Chinom w ich desperackiej walce z komunizmem, wydali je w ręce komunistów. CIA popchnęła Węgrów do rewolty, w wyniku czego siły wolnościowe tego kraju zgniecione zostały przez Armię Czerwoną.
I proszę też sobie przypomnieć, jak harmonijnie, w jakiej zgodzie, Moskwa i Waszyngton — dwa groźne głosy z dwu końców świata — nie pozwoliły wam zaprowadzić porządku w świecie arabskim!
Lecz najbardziej wstydliwy przypadek to Kuba. Jak to możliwe, żeby jakikolwiek kraj tolerował pistolet wymierzony we własne podbrzusze? Lecz Castro zdobył władzę korzystając z pomocy Amerykanów, i w taki sposób pistolet został nabity ślepym nabojem. Oczywiście Amerykanie udawali później, że stoją po stronie emigrantów kubańskich i rozmyślnie doprowadzili do fiaska inwazji w Zatoce Świń. Tak, rozmyślnie: proszę sobie przypomnieć, że lotnicza osłona operacji została odwołana na osobisty rozkaz prezydenta Kennedy'ego. A gdy Sowieci, którzy od czasu do czasu próbują zrzucić jarzmo nałożone na nich przez Lichwiarzy, próbują naprawdę nabić kubański pistolet, ten sam Kennedy sprawia, że muszą z podkurczonym ogonem wrócić do domu. Widzicie państwo, Chruszczow, ze wszystkimi swymi wadami, był prawdziwym Rosjaninem, który zabiegał o niepodległość dla swego kraju. Wystarczyło jednak, by Rockefeller wybrał się na wakacje — wakacje, mój Boże — na Krym, by Chruszczow dostał wymówienie.
Czy wiecie państwo, że Roosevelt oświadczył, iż Indochiny po wojnie nie powinny pozostać we francuskich rękach? I czym są Indochiny w chwili obecnej? Amerykanie prowadzili tam co prawda wojnę, lecz bardzo uważali, by jej przypadkiem nie wygrać. W tym celu wynaleźli nawet specjalną metodę: eskalację.
Jakie są w tej chwili dwa wielkie mocarstwa nuklearne? Które z nich ofiarowało bombę drugiemu? Tak, nie całkiem jawnie, za pośrednictwem szpiegów, których zechciano nawet później posadzić w krześle elektrycznym, tym nie mniej fakt pozostaje faktem: gdyby tylko Amerykanie mieli bombę, kto grałby rolę wilkołaka na użytek Lichwiarzy?
A kto, całkiem niedawno, podzielił między siebie świat w Helsinkach? I co stąd wynikło dla ludów ZSRR? Jeszcze okrutniejsze represje, gdyż układ helsiński miał takie oto znaczenie: „Wszystko w porządku, wasza rola jest jasno określona, róbcie tak dalej”. A co dzieje się w Afganistanie? Jeden ze wspólników po-sługuje się gazem i napalmem, drugi nie pozwala swym sportowcom wziąć udziału w olimpiadzie. Posunę się jeszcze dalej. Nie przekonuje mnie sposób, w jaki Reagan szczerzy zęby, a Breżniew pokazuje pazury, gdy mowa o Polsce. ZSRR szuka pretekstu, żeby nie musieć dokonywać inwazji Polski, a USA próbują odzyskać swój nadwyrężony prestiż. Ten pies rozumie się z tym kotem jak dwaj złodziejaszkowie w dzień targowy...”



Vladimir Volkoff, Montaż, 1982, s. 333