piątek, 23 grudnia 2011

Końska metafora

Kilka dni temu od mego dobrego, choć wirtualnego znajomego, otrzymałem list z niesamowitą anegdotą. A ponieważ jest ona bliska mi programowo oraz tematycznie pasuje do mojego bloga z powodu absurdu i końskiej tematyki, postanowiłem ją opublikować. 

Oto ona:
„Stara mądrość mówi, że kiedy odkryjemy, iż padł koń, na którym jedziemy, najlepszym wyjściem jest z niego zsiąść.
Jednakże w polityce UE znane są również inne strategie. Między innymi:
  1. Kupno mocniejszego bata.
  2. Zmiana jeźdźca.
  3. Zapewnienia typu "Zawsze jeździliśmy w ten sposób na koniu."
  4. Zwołanie komisji do zbadania konia.
  5. Organizowanie delegacji mających na celu sprawdzenie, jak gdzie indziej jeździ się na martwych koniach.
  6. Opracowanie standardów dotyczących jazdy na martwych koniach.
  7. Zatrudnienie psychologa mającego przywrócić martwemu koniowi chęć do jazdy.
  8. Szkolenie dla pracowników w celu podniesienia ich zdolności jeździeckich.
  9. Analiza sytuacji martwych koni w dzisiejszym otoczeniu.
  10. Zmiana norm, dzięki której koń nie zostanie uznany za martwego.
  11. Zatrudnienie podwykonawców mających ujeżdżać martwego konia.
  12. Zebranie wielu martwych koni w celu zwiększenia szybkości.
  13. Ogłoszenie, że żaden koń nie jest zbyt martwy.
  14. Przeznaczenie dodatkowych środków na zwiększenie wydajności konia.
  15. Przeprowadzanie analizy rynku mającej wykazać, czy podwykonawcy mogą ujeżdżać tego konia taniej.
  16. Kupno produktu mającego sprawić, że martwy koń będzie biegał szybciej.
  17. Ogłoszenie, że koń jest teraz: lepszy, tańszy i szybszy.
  18. Przeprowadzenie badań nad sposobami wykorzystania martwych koni.
  19. Dostosowanie wymagań wydajności dla koni
  20. Ogłoszenie, że przy produkcji tego konia, koszt był zmienną egzogeniczną.
  21. Uznanie obecnego stanu konia za standard.
  22. Awansowanie konia na stanowisko kierownicze.”
Obyśmy zdrowi byli i w końcu zdjęli z oczu końskie klapki. 

wtorek, 20 grudnia 2011

Nihil novi

Od pewnego czasu straciłem wszelką wenę do pisania. Bo o czym tu pisać, gdy niemal wszystkie moje kasandryczne ględzenia okazały się prawdą? Nagle okazuje się, że to co dwa, trzy lata było totalną herezją dziś staje się faktem. Ale to nawet nie to. Pamiętam jak dwa lata temu, gdy mówiłem o tym, że właśnie formalnie utraciliśmy niepodległość ludzie pukali się w głowy. Dziś „nasi umiłowani przywódcy” mówią nam między wierszami, że przecież było o tym wiadomo już dawno, więc czym się podniecać? Najbardziej zadziwiające jest to, że ludzie wybrani w demokratycznych wyborach zachowują się jak agenci ubezpieczeniowi podsuwający nam podpisywać umowy, których połowa zapisana jest małym druczkiem. 
Co zatem nas czeka w najbliższych latach? Historia lubi się powtarzać. Wydaje się, że z etapu propagandy sukcesu – niczym za Gierka, przechodzimy w okres gospodarczej stagnacji, która zakończy się kolejną formą jakiegoś stanu wojennego. Co takiego jest w takim razie w socjalizmie, że jest tak łatwo przewidywalny? Sprawa wydaje się bardzo prosta. Rozbudowany, a przez to skomplikowany i powolny system podejmowania decyzji doprowadza do wielu paradoksów władzy, aż w końcu do kompletnego jej paraliżu. Mamy w tej chwili schyłek okresu stagnacji. Rozbieżność socjalistycznych frazesów, konsumpcyjnego stylów życia i całkowitego rozpasania europejskich społeczeństw powoduje, że radykalna zmiana filozofii rządzenia była niemożliwa. Łatwiej było generować spiralę zadłużenia albo ulec urokom „boskiego nic nierobienia”, mając nadzieję, że katastrofa nadejdzie już po „ICH” okresie rządów, niż próbować zmienić cokolwiek. Zdrowy rozsądek nakazywałby przynajmniej nazwanie rzeczy po imieniu zamiast błądzenia w propagandowym bełkocie. Ale jak powszechnie wiadomo: „po mnie choćby potop”.
Spróbujmy jednak wyrwać się z tym pesymistycznych rozważań. Na naszych oczach – o czym miałem się okazję dzisiaj przekonać – powstaje nowe. Coraz więcej ludzi zaczyna przez nieskończone pokłady propagandy i pryzmat topniejących własnych portfeli dostrzegać jak jest naprawę. Zaczynają widzieć, jak nieetyczna i kłamliwa jest ta kartonowa Rzeczpospolita. Wiele jeszcze nas zaskoczy. Ale kierunek jest już dawno znany. Otaczający nas i coraz bardziej mętny syf i zgnilizna staną się podstawą do odrodzenia. Za chwilę będziemy obchodzić święta Bożego Narodzenia. Są one dla nas nadzieją, że i ta historia się powtórzy i że on przyjdzie ponownie sądzić żywych i umarłych. A królestwo jego nie będzie miało końca. 



Nie wiem, czy coś przyjdzie mi do głowy jeszcze przed świętami. A ponieważ ten szczególny czas chcę poświęcić swej rodzinie, proszę wszystkich tych, którzy czytają mojego bloga  o przyjęcie najserdeczniejszych świątecznych życzeń. Życzę wszystkim zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

O dziwnym Nikodemów rozmnożeniu

Taka myśl przyszła mi dziś do głowy;
każdy Dyzma ma swój Bank Zbożowy.

niedziela, 11 grudnia 2011

Dlaczego Wielka Brytania nie poparła "nowej Unii"?

Odpowiedzią na to pytanie może być poniższy cytat z ogólniedostępnej, ale mało znanej publikacji.

"Jeżeli zbadać, z jakimi państwami w Europie w okresie od XVIII do XX wieku Anglia prowadziła poważne wojny, wówczas ujawnia się pewna żelazna konsekwencja: zawsze zwalczała ona pierwsze z dwu najsilniejszych mocarstw na kontynencie europejskim, występując przy tym w koalicji z innymi państwami, a zwłaszcza z drugim z dwu najsilniejszych mocarstw kontynentu europejskiego.
W latach 1792-1802, a potem 1805-1815, Anglia w koalicji z różnymi państwami kontynentu europejskiego walczy przeciw Francji – najpierw rewolucyjnej, a potem napoleońskiej. Na przełomie XVIII i XIX wieku dwa najsilniejsze państwa na kontynencie europejskim to Francja i Rosja. W roku 1800 ludność Francji liczy około 28 milionów, a ludność Rosji około 40 milionów. Francja /wraz z wcielonymi do niej wówczas niefrancuskimi terytoriami/ produkuje w tym czasie 200 tys. ton surówki żelaza rocznie, Rosja natomiast – 162 tys. ton. Żadne z państw kontynentu nie dorównuje im ani pod względem potencjału ludnościowego, ani gospodarczego, ani też oczywiście militarnego. Dzięki napoleońskiej polityce ekspansji Francja rozszerza swe terytoria i swoje strefy wpływów dystansując Rosję i staje się w związku z tym pierwszym mocarstwem kontynentu europejskiego. Właśnie w tym czasie Anglia z uporem i konsekwencją montuje kolejne koalicje antyfrancuskie i walczy z Francją, przy czym w pierwszym rzędzie stara się pozyskać Rosję, a więc drugie mocarstwo kontynentu, co jej się zresztą udaje dzięki agresywności Napoleona. Ostatecznie Francja napoleońska zostaje pokonana, odebrane jej zostają zdobycze terytorialne i strefy wpływów.
W połowie XIX wieku państwo carów rosyjskich jest największym kolosem ludnościowym kontynentu europejskiego – w 1850 r. liczy 75 milionów ludzi /w tym samym czasie Francja i Austria mają po około 36 milionów ludzi, a wszystkie państwa niemieckie – poza Austrią – mają łącznie około 34 milionów ludzi/. W dziedzinie potencjału gospodarczego Rosja – mimo zwolnienia tempa rozwoju w okresie panowania Mikołaja I – jest niewątpliwie drugim mocarstwem kontynentu. Produkuje ona 240 tys. ton surówki żelaza rocznie. Z państw kontynentu wyprzedza ją tylko Francja produkująca wówczas 590 tys. ton surówki żelaza rocznie /Austria produkuje wówczas 162 tys. ton rocznie, a wszystkie – oprócz Austrii – państwa niemieckie – łącznie około 300 tys. ton/. Rosja Mikołaja I była więc jednym z dwu najsilniejszych mocarstw kontynentu europejskiego. Ale polityczna waga Rosji była wówczas większa niż Francji. Francja była politycznie osłabiona niedawnymi wstrząsami rewolucyjnymi oraz /a nawet jeszcze bardziej/ reakcją, która potem nastąpiła. Rosja carska natomiast pełniła funkcję żandarma Europy, poskromiła rewolucję w Austrii i była gotowa tłumić ją również w innych krajach. W tym czasie zaczął się formować blok polityczny rosyjsko-austriacko-pruski, w którym Rosja grała pierwsze skrzypce. Taki blok był niewątpliwie najsilniejszą organizacją polityczną na kontynencie, a Rosja jako główne państwo tej organizacji staje się pierwszym państwem kontynentu. Anglia montuje w tym czasie koalicję i prowadzi przeciw Rosji wojnę krymską w latach 1854-55, przy czym główną siłą militarną tej koalicji jest Francja – a więc drugie po Rosji mocarstwo kontynentu. Rosja zostaje pokonana, groźba koalicji rosyjsko-austriacko-pruskiej zażegnana.
Następną dużą wojną na kontynencie europejskim, w której bierze udział Anglia, jest I wojna światowa. W przededniu tej wojny Niemcy są niewątpliwie pierwszym mocarstwem kontynentu europejskiego. W 1913 r. Niemcy wyprodukowały 16 764 tys. ton surówki żelaza, mając w tej dziedzinie zdecydowanie pierwsze miejsce w Europie /w tym samym roku Francja wyprodukowała 5207 tys. ton surówki żelaza, a Rosja 4630 tys. ton/. Jeżeli chodzi o potencjał ludnościowy, to Niemcy zajmują wówczas drugie miejsce w Europie: w 1910 r. miały 65 milionów ludzi, podczas gdy Rosja carska 160 mln. Ale Niemcy sterowały blokiem państw centralnych, do którego oprócz nich należały Austro-Węgry, posiadające w 1910 r. 45 mln ludności, Turcja i Bułgaria, co stanowiło łącznie blok ludnościowy równoważny Rosji. Niemcy były więc przed pierwszą wojną światową pierwszą potęgą kontynentu i Anglia w koalicji z Francją i Rosją /a więc drugim i trzecim mocarstwem kontynentalnym/ podczas pierwszej wojny walczyła przeciw Niemcom i ich sojusznikom i wojnę tę wygrała.
Wreszcie w przededniu drugiej wojny światowej, znów pierwszym mocarstwem kontynentu europejskiego stały się Niemcy – w 1939 r. wyprodukowały 22 500 tys. ton stali, zajmując w tej dziedzinie pierwsze miejsce w Europie /na drugim miejscu był Związek Radziecki, który wyprodukował w tymże roku 17 654 tys. ton stali/. W tym samym roku, po włączeniu do III Rzeszy Austrii i prowincji czeskich, ludność państwa Hitlera liczyła 79 milionów, zajmując pod tym względem drugie miejsce po ZSRR, który miał wówczas około 170 mln ludności. Niemcy hitlerowskie stanowiły w tym czasie główną siłę bloku państw osi, w skład którego najpierw weszły Włochy, liczące wówczas około 44 mln ludności, a następnie Japonia, posiadająca ok. 72 mln ludności. Łącznie wszystkie państwa osi miały ok. 195 mln ludności, a więc więcej nawet niż Związek Radziecki. Niemcy stanowiły wówczas pierwszą potęgę kontynentu europejskiego i Anglia podczas drugiej wojny światowej walczy przeciw nim w koalicji z innymi państwami. Do koalicji tej po agresji hitlerowskiej w 1941 r. wszedł również Związek Radziecki, a więc drugie wielkie mocarstwo kontynentalne.
Prowadzenie wojny jest tylko jednym ze sposobów realizacji celów politycznych. Można więc śmiało przyjąć, że w okresach pokoju tajna i jawna polityka Wielkiej Brytanii miała analogiczne cele jak podczas wojny, tzn. zwalczała ona najsilniejsze aktualnie państwo kontynentu europejskiego starając się doprowadzić do jego konfliktu z drugim głównym państwem kontynentu. Zasada ta jest zresztą całkiem racjonalna. W ten sposób bowiem Anglia cudzymi rękami zwalczała głównego swego konkurenta do hegemonii w Europie."

Józef KOSSECKI, Tajemnice mafii politycznych, Wyd. Szumacher, Kielce 1991, s. 237-259.
Fragment rozdziału: "Pewne problemy tajnej polityki międzynarodowej"

P.S.
W całości publkacji Autor poświęca dużo miejsca tajnej polityce brytyjskiej wobec Polski. A to już nieco inna historia. Ale mam nadzieję, że poruszona problematyka zachęci Państwa do lektury publikacji z zakresu cybernetyki.

Stan strachu

Słowianin = niewolnik
W znalezionym w sieci wywiadzie z pewnym archeologiem, dotyczącym historii i sytuacji Słowian, autor próbuje tłumaczyć skąd w zachodnich językach pojawił się synonim Słowianina i niewolnika. Okazuje się, że jednym z podstawowych towarów eksportowych naszych przodków byli... oni sami. Ale nie to zwróciło najbardziej moją uwagę. Naukowiec podaje także definicję niewolnika:
"Jesteś człowiekiem wolnym, dopóki znajdujesz się w kontekście rodziny, rodu, wspólnoty. Jeżeli nagle pojawią się jacyś ludzie i rozbijają ten kontekst, zmienia się wszystko, przekształcasz się w towar. Jesteś sam, stajesz się towarem na tej samej zasadzie, co koza czy litr miodu. Różnica była tylko w cenie. Tak to funkcjonowało."
kryzys
W tej właśnie chwili media doniosły o kolejnym wielkim sukcesie władz partyjnych i państwowych polegającym na odroczeniu kryzysu. Wniosek z tego tylko taki, że z własnej woli i w atmosferze ogólnego zadowolenia będziemy musieli z naszego budżetu wybecelować ciężkie miliardy na ratowanie tego, co i tak na dłuższą metę uratować się nie da. Nasze wydatki podlegać będą też kontroli brukselskiej centrali i to ona będzie decydować o tym, na co możemy wydać swe pieniądze albo nie. Jak widać podana wyżej definicja niewolnictwa pasuje tak samo do pracowników korporacji czy mieszkańców zniewolonych krajów. Tak samo jak w dawnych czasach nasi przywódcy oddają nas w jasyr zabierając lwią część wypracowanego przez nas dochodu i wmawiając nam przy okazji, że jesteśmy niepodlegli i wolni. W tej sytuacji cała kryzysowa medialna dramaturgia wydaje się być niczym innym jak tylko próbą założenia jeszcze większych ciężarów na nieświadomych niczego niewolników, który tylko dla zabawy nazywanie są obywatelami. Co więcej. „Obywatele” cieszą się wręcz, że wszystko będzie jednak dobrze i otaczający ich świat nie zawali się jak domek z kart, będzie płynąć woda z kranu a wierzyciele pożyczający nam wirtualne pieniądze nie zwiną z dróg asfaltu. Cała frazeologia strachu przypomina nieco ściemę z czekającym nas wkrótce globalnym ociepleniem. Ale jest też lepsza analogia.
Mechanizm ten co do zasady przypomina stary dowcip o Icku i rabinie. Icek udaje się do swojego duchowego duchowego pasterza i mówi, że ma w mieszkaniu strasznie mało miejsca. Rebe radzi mu zakup kozy. Icek posłuchał. Po pewnym czasie znów przychodzi do rabina i mówi, że teraz jest już tak ciasno, że nie da się żyć. Rabin radzi, aby Icek sprzedał kozę. Po kilku dniach uradowany Icek przychodzi do duchownego i mówi, że pomogło, jest bardzo dużo miejsca i wszyscy domownicy są szczęśliwi.

Jaka stąd nauczka?
Nauczono nas żyć ponad stan. Zdemoralizowano nas. Wmówiono nam, że źródłem szczęścia jest posiadanie przedmiotów. Teraz będziemy płacić za to haracz w postaci benzyny za cenę stukrotnie wyższą niż koszt jej wydobycia i wyprodukowania. Ale najpierw nauczono nas jeździć samochodami i zlikwidowano sklep za rogiem. 
Islandia poradziła sobie z figurantami i lichwą. Ale Islandczycy nie to tak naprawdę jeden szczep i stosunkowo niewielka społeczność. Takie wyspiarskie twory odporne są na medialną i ideologiczną indoktrynacje. Brytyjczycy z kolei, medialnie odsądzeni od czci i wiary, postanowili nie płacić dodatkowych haraczy. Od nich powinniśmy się uczyć. Widać ich politycy nie są figurantami a sami ciągle nauczeni są ciągle sami kolonizować, a nie zostać skolonizowanym. W końcu Brytyjczyk nie jest synonimem niewolnika.

P.S.
Polecam krótki i treściwy wpis Krzysztofa Rybińskiego w Nowym Ekranie. Bardzo wiele wyjaśnia i sprowadza na ziemię.
http://rybinski.nowyekran.pl/post/43825,zakupowe-nicniewiedzace-lemingi-pedza-ku-krawedzi

sobota, 10 grudnia 2011

Trockizm a stalinizm

Jeden nieomal zniknął albo zmutował, a to ten drugi ma się świetnie. Warto o tym pamiętać. To znienawidzony przez Stalina Trocki głosząc hasło permanentnej rewolucji w krajach rozwiniętych był ideowym spadkobierca Marksa. Dla niego Rosja miała być tylko przyczółkiem do podboju krajów w których tryumf rewolucji będzie spełnieniem wizji nowego porządku. Jak widać niewiele się pomylił. Permanentna rewolucja dzieje się teraz trawiąc zachodnie społeczeństwa, ich dusze i gospodarki. Realizowana jest co prawda nieco innymi metodami - przy pomocy politycznej poprawności, ale to tylko dostosowanie do nowych warunków, a nie zmiana politycznego kierunku. 
Stalin chciał odbudować mocarstwo i być jego czerwonym carem. Ideologia była dla niego tylko frazesem. W oparciu o znienawidzoną przez Trockiego biurokrację chciał dokonać paretowskiej zmiany elit i tylko to go interesowało. Rację miał pewnie Trocki twierdząc, że tego typu państwo dokona powrotu do kapitalizmu. Stało się to na naszych oczach dwadzieścia lat temu, a w tej chwili być może w Rosji następuje rewolucyjna korekta? 
Kto zatem jest bardziej niebezpieczny stary poczciwy komuch Miller wychowany na stalinowskich biurokratycznych wzorcach czy powracający do rewolucyjnych trockistowskich korzeni Palikot ze swym cyrkiem osobliwości?

Poniższy materiał znalazłem w sieci przez przypadek. Warty jest jednak refleksji. Rzecz jasna w całości.

czwartek, 8 grudnia 2011

Szwajcaria? Czemu nie?

Bardzo ciekawy wykład człowieka, który zaczyna urastać do rangi mojego prywatnego politycznego idola.

środa, 7 grudnia 2011

Skąd się biorą w Polsce politycy?

Mam na ten temat dwie hipotezy:
1.       Hipoteza psychospołeczna
Mniej więcej rok temu na korytarzu jednej z rządowych instytucji spotkałem pewnego dawnego znajomego. Pamiętałem go jako cichego, skromnego asystenta na pobliskim uniwersytecie. Okazało się, że między czasie został funkcjonariuszem Partii i dość wpływową osobą na „odcinku” propagandy. Na moje standardowo kurtuazyjne pytanie: „co słychać”? Odpowiedział niby żartem: „Rząd się sam wyżywi”. Będąc wczoraj na stacji benzynowej przypomniałem sobie ten niby dowcip i potraktowałem go jako proroctwo. Zaiste, w cenie paliwa, które ponoć w Wenezueli po przeliczeniu na naszą walutę kosztuje 7 groszy, znajduje się rządowe papu.
Ale nawet nie to stało się powodem mojego zdumienia. Przypomniała mi się scena z „Cesarza” Kapuścińskiego, w której opisane były cesarskie nominacje i degradacje urzędników. Odbywało się to w specjalnej sali, do której wchodzili cesarscy funkcjonariusze. Nie wiedzieli jakich czeka ich los. Po otrzymaniu degradacji lub awansu od razu dochodziła w nich pewna fizyczna zmiana. Jedni wychodzili dumni z uczuciem pychy, drudzy jakby mniejsi, skarali od razu starsi. Władza to zatem nic innego jak pozostałość po naszych zwierzęcych przodkach chęć panowania nad innymi. Część ludzi akceptuje swe niższe położenie znajdując w nim swą strategię na przetrwanie. Przy władzy można się ogrzać, a przy okazji zaspokoić choć odrobinę swój własny zwierzęcy odruch panowania nad innymi. Mamy więc mojego znajomego cherubinka, który po i tak nieuchronnej klęsce Partii znów najprawdopodobniej przeobrazi się w skromnego pracownika naukowego. Władza nie tylko zmienia, ale i deprawuje. Dlatego na szczycie polityki pozostają ludzie najbardziej bezwzględni a przy okazji ujmujący, delikatni i przekonywujący niczym domokrążca. Zatem przez sita i żarna politycznej kariery przeciskają się tylko i wyłącznie ci najbardziej bezwzględni a jednocześnie ci, którzy umiejętność przywdziewania fałszywych masek opanowali do perfekcji. Co więcej. Z pewnością elitę elit stanowią wyłącznie ci, którzy odgrywane jednoosobowe monodramy traktują jako własne prawdziwe ja.
2.       Hipoteza systemowa
System społeczny i prawny staje się na tyle skomplikowany, że aby załatwić najprostszą kwestę trzeba się niekiedy wykazać sporym intelektem. Tak prosta czynność jakspisanie testamentu wymaga znajomości przynajmniej kilku prawnych kruczków. Jak więc postępują ambitni, bezwzględni, kierujący się chęcią dominacji osobnicy? Mają do wyboru dwie drogi. Albo zejść na drogę przestępstwa albo zająć się polityką, co niekiedy oznacza to samo. Ci bardziej inteligentni ale zdeprawowani wolą jednak pozostać w cieniu i dyskretnie pociągać za sznurki. Ale czy na pewno zdeprawowani? Przecież być może po to wymyśla się przeróżne ideologie, aby usprawiedliwić zbrodnie. Nie mniej jednak można założyć, że przy braku jakichkolwiek talentów pozostaje jedynie polityczny świecznik dla spełnienia swych ambicji, zniwelowania frustracji i poprawy samooceny. Nie od dzisiaj mówi się przecież, że w tak zdeprawowanym systemie polityka to syf, a politycy nie mają odrobiny honoru. Tak więc być może jednym z niewielu kanałów zaspokojenia zwierzęcych potrzeb jest polityczna aktywność? Jak ma się to do idealistycznego pojmowania polityki rozumianej jako: „rozumne działanie dla wspólnego dobra”? Ni jak.
Oczywiście obie hipotezy nie dotyczą „prawdziwej władzy”, która znalazła podskórny sposób na trwanie. Odbija się ona po głowach wyłonionych w taki czy inny sposób figurantów niczym metalowa kulka we flipperze. Czym dany polityk jest bardziej przywiązany do kariery i czym głupszy i bezwzględny tym lepiej wciela się w swoją role. Prawdziwej władzy znudził się właśnie ten model działania. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas „wielka polityczna korekta” i odejście w niebyt obecnego modelu sprawowania władzy. Pseudo demokratyczna zasłona nie jest już potrzebna. Najprawdopodobniej po części powrócimy do korzeni, czyli do systemu elektronicznie wspomaganego niewolnictwa. Ale i ten system kiedyś upadnie tak jak wszystkie dotychczasowe. Jedno jest pewne. System będzie potrzebował już za chwilę w miejsce cherubinków i aktorów etatowych siepaczy. W końcu Jeżow, Beria czy Dzierżyński ponoć nie byli zbyt wielkiej postury. Swoją drogą bardzo ciekawym wydaje się jeszcze inna obserwacja, że do polityki w sposób szczególny lgną kurduple. Ale to zupełnie inna kwestia.

niedziela, 4 grudnia 2011

2 x 20 czyli Radio Ga Ga

Nie tak dawno temu obchodziliśmy dwie rocznice. Pierwsza z nich dotyczy dwudziestej rocznicy śmierci Farrokh'a Bulsary, powszechnie znanego jako Freddie Mercury. Ten genialny wokalista, muzyk i showman odszedł na skutek dolegliwości wywołanych AIDS. Na tę nieuleczalną chorobę zapadł w wyniku swych seksualnych skłonności i rozpustnego trybu życia. Z pewnością przez postępowe salony byłby już dawno okrzyknięty santo subito, jak inni przedwcześnie zmarli potępieńcy sodomici, gdyby nie fakt, że był on gejem półkrwi. To znaczy biseksualistą, dla którego płeć jego partnera lub partnerki była sprawą wtórną. Poza tym śmierć na AIDS, jest taka mało romantyczna. Co innego zapicie się na śmierć z przepicia lub zaćpanie się na śmierć w knajpianej ubikacji. Bardzo romantyczne jest też strzelenie sobie w głowę z dubeltówki. Ale na pewno nie śmierć na AIDS! W każdym razie lider zespołu Queen, nie stał się po śmierci obiektem kultu takim jak inni wykolejeńcy z showbiznesu. Być może przyczyną tego faktu jest załamanie w branży fonograficznej? Po co promować legendę zmarłego artysty, kiedy jedynym jej efektem będzie co najwyżej większa ilość ściągniętych z sieci empetrójek? W każdym razie media odnotowały fakt zejścia, co świadczy o tym, że gdy medialne koncerny uporają się już z internetowym piractwem, promocja Freddiego ruszy z kopyta. 
Ale ostatnio mieliśmy jeszcze jedną dwudziestą rocznicę. Oto mniej więcej tyle lat temu pewien zakonnik ze zgromadzenia Redemptorystów postanowił otworzyć stację radiową, która do tej pory skutecznie nie pozwala tubylczemu narodowi utonąć w oparach propagandowego prania mózgów. Czegoż to już nie wymyślono o owym zakonniku? Miał jeździć superluksusowym samochodem, miał kraść pieniądze, o obrażaniu narodów pasterskich nie wspomnę. Jedyne czego nie wymyślono dotychczas, to chyba jego objawy AIDS i biseksualizm. A ludzie i tak słuchają radia zakonnika chociażby tylko po to, aby mieć punkt odniesienia do powszechnej medialnej manipulacji.
Co poza medialną branżą i rocznicą łączy te dwa niepołączalne fakty? Poziom i rodzaj manipulacji. Śmierć Freddiego co najwyżej w mediach wzbudza współczucie i żal po odejściu geniusza. Jakoś nikt w mediach głównego nurtu nie wspomina o tym, że na AIDS odeszli także wszyscy jego domownicy z kierowcą i kucharzem włącznie. Jak widać nie potrafili oni swemu panu odmówić od czasu do czasu drobnych przysług... Czy wtedy wiedział już, że jest chory? Radio Maryja wzbudza wyłącznie w branży „kontrowersje”. Bo pomimo bycia rozgłośnią radiową utrzymuje się z datków wiernych mu słuchaczy. Nie stanowi przeto elementu biznesowego, sprzedajnego cyrku. Dlatego zdecydowana wrogość lewicowych salonów podsycających medialną nagonkę, same media też mają z toruńską stacją na pieńku. Bo co to za szewc, który naprawia za darmo buty?
Radio gra, a Freddy nie.

sobota, 3 grudnia 2011

Łajdacy!

Świetne i doskonałe, ale najlepsze na samym końcu...

Panaceum

Obserwując rozpaczliwie zabiegi ratowania europejskiego bankructwa, można dojść do wniosku, że mało prawdopodobne było nie przewidzenie tej katastrofy. Brzmi to jak spiskowa teoria dziejów, ale odnoszę wrażenie silniejsze niż kiedykolwiek, że mamy do czynienia z zaplanowanym od dawna procesem. Czy nikt nie widział greckich, francuskich, czy włoskich długów? Czy nikt nie ostrzegał, że Euro to tak naprawdę konstrukcja przypominająca finansową piramidę? Pokazuje to tylko do jakiego stopnia Łunijne elity nie rozumiały świata w którym żyły. Z jak potężnym figuractwem mamy do czynienia! Jest więc raczej nie możliwe, że ktoś rozsądnie myślący nie zasłonił tą żywą tarczą pożytecznych idiotów swych prawdziwych planów.
Faktem jest, że utrzymanie obecnego lub podobnego stanu rzeczy bez radykalnych reform jest nie możliwe. Jednak panaceum na europejski pożar nie jest zaciskanie integracji, lecz dezintegracja, powrót do korzeni wolnego handlu. Należy przeto pamiętać, że przed europejskimi komisarzami ludowymi stoi nie lada wyzwanie. Aby pozostać jeszcze u władzy, muszą oni porozumieć się globalną lichwą i znaleźć przekonujące argumenty zapewniające ją co do możliwości sprawniejszego spłacania odsetek od powstałego zadłużenia. Bankructwo w tym przypadku nie wchodzi w rachubę, bo wtedy komisarze straciliby stołki, a globalna lichawa pożyczone wirtualne biliony. Mamy więc tu oczywisty wręcz sojusz i jednocześnie konflikt interesów. Z punktu widzenia lichwy najlepszy jest dług, którego nie można spłacić, płacąc ciągle odsetki. Z kolei z punktu widzenia komisarzy optymalne jest ciągłe spłacanie, bo będą do czegoś potrzebni.  Z punktu widzenia społeczeństw europejskich, najlepszym rozwiązaniem jest nie istnienie długu, lichwiarzy i komisarzy. Ale w sytuacji dwóch na jednego, łatwo przewidzieć sytuację, kto kogo pokona. Poza tym europejskie społeczeństwa musiałby sobie ten swój interes uświadomić, wybrać nowe polityczne elity i pogrzebać stare. Niestety ogłuszająca medialna propaganda będąca tubą komisarzy i lichwiarzy w połączeniu z pseudodemokratycznym systemem sprawowania władzy skutecznie zapobiega temu procesowi. Tak więc proces socjalistycznej integracji - zwłaszcza fiskalnej będzie postępował, zamieniając Europejskie obrzeża w coraz większą gospodarczą i cywilizacyjną pustynię. Prawdziwym więc panaceum na europejskie problemy jest upadłość. Znikną wtedy nie tylko długi, miliardy wirtualnych pieniędzy ale i fiskalne obciążenia ściągane pod pretekstem spłaty długu. Tak naprawdę to one są głównym powodem rozwojowej stagnacji i niewoli gospodarstw domowych i społeczeństw. 
Póki w Europie będzie panował swoisty sojusz lichwiarzy i socjalistów, póty nie doczekamy się prawdziwej wolności. 


Tak więc krótko mówiąc:
Lekarstwem na socjalizm jest... więcej socjalizmu

Nie wiele od dekad wielu się na świecie zmienia,
lecz wiara jedna wszak stała pozostaje:
socjalizm jest dobry - złe są wypaczenia.
Ona jednoczy europejskie kraje.

P.S.
Przed chwilą usłyszałem po raz pierwszy w pewniej reżimowej stacji telewizyjnej nowe określenie, którego wcześniej nie słyszałem. Brzmi ono: "EUROZONA". Czyżby tak miało nazywać się to, co powstanie po Unii? Jedno jest pewne. Nowy termin nawet brzmi dziwnie z radziecka...

czwartek, 1 grudnia 2011

Nagłe faktów przyspieszenie

No i znowu nastąpiło nagłe przyspieszenie. Od tych prędkości boli już głowa. Nie mówiąc o tym, że przeciętny konsument informacji już i tak nic nie rozumie. „Awans Polski” - grzmi dziś pewien tabloid prze niektórych uważany za poważną gazetę. Jak donosi owa bulwarowa prasa cytująca inną bulwarową prasę, Niemcy i Francja są za włączeniem Polski do pakietu stabilności. Oznacza to, że mamy wspólnie z tymi krajami już po olaniu Łunii budować „nową europejską przyszłość”. Jak widać lamenty, dziarska i karna postawa naszego szefa dyplomacji, który kilka dni temu w Berlinie ogłosił już naszą formalną kapitulację zostały wysłuchane. A pragnę tylko przypomnieć, że gdy nie tak dawno temu Prezes PZPN Grzegorz Lato wycofywał się rakiem z decyzji o zabraniu z koszulek naszej reprezentacji narodowego godła powiedział: „Być może za bardzo przyspieszyliśmy pewne sprawy”. Gdyby fakt zabrania z koszulek orła nastąpił już po wystąpieniu Sikorskiego pewnie nie było by wtedy takiej afery. Wtedy nawet odwiany sekretarz Kręcina, przypominając swą facjatą postać króla Jedzosława XII z komiksu o Tytusie Romku i Atomku, uratowałby swój stołek.
Jak czytać te propagandowe doniesienia i zadymy mające zasłonić prawdziwy obraz? Ano przypominają one co najwyżej historię Cygana, który dla towarzystwa dał się powiesić. I znów wykrakałem pisząc kilka dni temu alegorię o tonącym statku i odbywającym się dla nim balu dla biedaków. Niemcy i Francja cieszą się najwyraźniej, że znalazł się fajer, który postanowił zatonąć razem z nimi, a wcześniej złupić swój system ekonomiczny, bankowy, pozwolić pozbawić się resztek suwerenności i honoru za cenę kilku wytartych frazesów i czułego poklepywania po plecach.
I co pozostało? A no nic. Gdy zachodziła dokładnie dwa lata temu realna utrata naszej niepodległości poprzez ratyfikację Traktatu z Lizbony, było już pozamiatane. Grzmiałem wtedy na tym blogu na daremno, będąc niczym Ikar z obrazu Bruegel'a. Teraz dopiero po wypowiedziach różnych ministrów i prezesów ludzie zaczynają przecierać oczy ze zdumienia. W tej chwili wszelkie protesty będą przypominały co najwyżej groźne kiwanie palcem w bucie. Niektóre akty nieposłuszeństwa będą miały znamiona tłumienia społecznych nastojów czy wręcz prowokacji. Władza i jej namiestnicy nie cofną się w tej chwili przed niczym, bo połączenie gospodarczego kryzysu i realnej utraty suwerenności to zegarowa bomba. Macie rodacy coście chcieli. Sprzedaliście już nawet swą godność tak jak pewien nieszczęśnik w pewnej bajce sprzedał swój cień. Pytanie tylko czy znaczą część owej ciemnej tłuszczy popierającej swych ciemiężycieli i wpatrzonej w telewizor można jeszcze nazwać narodem? Sam już nie wiem.

środa, 30 listopada 2011

Ron Paul

"Dopóki tego nie rozwiążemy i nie zrozumiemy, że musimy chronić ten cenny dar jakim jest życie nie będziemy w stanie obronić naszej wolności."

Kiedy dojrzejemy i znajdziemy takich polityków, którzy nie tylko będą mieli odwagę stanąć przeciwko politycznej poprawności, ale mówić też prawdę o ekonomii i wartościach? Patrząc na obecne sejmowe rozdanie, dochodzę do wniosku, że nie prędko.

poniedziałek, 28 listopada 2011

O eleganckim życiu i lepszym towarzystwie

Mój młody ostatnio w słowotwórstwie przechodzi sam siebie. Nie tak dawno temu, gdy szukał wykałaczek powiedział: „Gdzie są te no, wilkołaczki?”
Wczoraj spierał się ze swym starszym bratem o to, jaka rasa psów jest najlepsza. Starszy stwierdził, że jego zdaniem to wilczur, zaś młody powiedział, że nie ma lepszego psa niż „lord wajder”. Już widziałem oczami wyobraźni stado rodwajlerów w maskach, dyszących jak postać z gwiezdnych wojen.
Dziś z kolei wypowiedział słowa godne nawet samego rzecznika rządu: „Nasze życie staje się coraz bardziej eleganckie. Mamy chomika, gwiazdę na choinkę i nowe biurko.” Jak widać uczeń pierwszej klasy podstawówki może mieć wystarczające kwalifikacje, aby stać się ustami rządu. Tylko kto jest chomikiem? Bo kto jest gwiazdą na choince, to chyba wiadomo.
Od pewnego czasu nasi umiłowani przywódcy walą szczerze i prosto nie zwracając szczególnej uwagi na konwenanse. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że spora część społeczeństwa czuje się zaniepokojona faktem, że obraz z telewizora przestał przypominać sielankową idyllę. Dla innych podwyżki cen w sklepach i rozpoczęta dopiero polityka zaciskania pasa po jeszcze nie tak dawnej przedwyborczej rozpuście jest tak wielkim szokiem, że nie wiedzą co powiedzieć. Bo o czym tu mówić? Życie do niedawna eleganckie zaczyna być obserwowane przez pryzmat dziury w portfelu. Nie mam jednak złudzeń co do faktu, iż tak część społeczeństwa, która była omamiona medialną propagandą sukcesu przejrzy na oczy i przyzna rację wszelkiej maści „oszołomom”, co do diagnozy sytuacji w kraju. Bo nie jest ważne co się mówi. Ważne kto mówi. Jeśli prawdę wypowiada znienawidzony gnom lub ośmieszony zakonnik z Torunia, jego słowa nie mogą być prawdą, bo są za mało eleganckie. Zaś jeśli nawet bzdury plecie gość z lepszego towarzystwa, a jedynymi kwalifikacjami w obsadzie resortów jest ładna buzia, to czemu się dziwić, że ludzie łykną wszystko.
Posłuszne media wmówiły ludziom, że PO to lepsze towarzystwo, ludzie sukcesu, z którymi warto trzymać i to stanowi zasadniczą linię jej medialnej strategii. „Gdy będziemy trzymać z eleganckim towarzystwem i może i my się troszkę ogrzejemy przy bijącym od nich blasku?” - myślą miłośnicy Tańca z Gwiazdami?
I w ten oto sposób mój siedmiolatek pomógł mi rozszyfrować to co proste i oczywiste.

P.S.
Co do kolejnej linii strategicznej, przypomniał mi się cytat z Jerzego Dobrowolskiego:
„A być może niedaleki jest okres, w którym wprowadzi się jednolite kombinezony dla wszystkich i to na kolejnym etapie będzie słuszne. Bo na jakimkolwiek byśmy nie byli lub będziemy etapie, zawsze będziemy na etapie właściwym, ponieważ przyjęliśmy jedynie słuszną linię. Ponieważ wiedzeni nieomylnym instynktem, wybieramy, nieomylnie siłą rzeczy, nieomylnych przywódców, którzy nieomylnie wskazują nam jedynie słuszną drogę. […] Bo jedna rzecz nie ulega zmianie na żadnym etapie. Zawsze o wszystkim decydowała niezmiennie wierność jedynie słuszne linii. A etapowych przejściowych trudności niejednokrotnie nie można po prostu uniknąć, ponieważ związane są one z dynamiką naszego rozwoju, natomiast zawsze można je przezwyciężyć.”

sobota, 26 listopada 2011

Nadciągają czasy konspiracji

Sprawy nagle przyspieszyły. Nie ulega to wątpliwości. Z Brukseli zaczynają dochodzić interesujące wieści o tym, że Komisja Europejska będzie próbować stworzyć jednolite obligacje, przez co „wadza” jeszcze bardziej zwiększy swe możliwości w zadłużaniu, podtrzymując jeszcze przez kilka chwil socjalną utopię. Widać zatem wyraźnie przepychankę co do przyszłych losów Unii. Czy zwycięży model niemiecki czy brukselsko – federacyjno – biurokratyczny, to się okaże. Tego typu decyzje podyktowane próbą ratowania stołków i apanaży przypominają ostatnie dni zamkniętego w bielińskim bunkrze kanclerza Hitlera, który rozpaczliwie próbował dowodzić nieistniejącymi dywizjami. Cała sprawa ma jednak jeszcze jeden istotny aspekt. Powoduje, że lokalne rządy – o przepraszam – samorządy, zostaną w wyniku wdrożenia tej jedynie słusznej polityki pozbawione już nawet kontroli nad wydatkowanymi przez siebie, a wcześniej podprowadzonymi obywatelom pieniędzmi. A wszystko - rzecz jasna - w sposób całkowicie ignorujący demokrację i obywatelską podmiotowość. Oznacza to, że z wydmuszek państw pozostaną jedynie służby fiskalne. Nigdy chyba jeszcze w historii kontynentu (nie licząc Związku Radzieckiego w latach 30-tych ubiegłego wieku) nie było takiej sytuacji, gdy powstała na skutek integracji „nadbudowa” miała realną możliwość niszczenia żywiącego ją społecznego organizmu. Różne metody – cel ten sam. W końcu długi zaciągnięte u lichwiarskiej międzynarodówki w nieistniejącej walucie trzeba będzie kiedyś spłacić nadając im realną wartość w postaci władzy i kontroli nad ludzkim wysiłkiem. A wtedy jakiekolwiek próby obejścia systemu będą karane z największą surowością tworząc nowe, nieznane dotychczas oblicze totalitaryzmu. 
Ale to dopiero przyszłość. Na razie na krajowym gruncie Sąd Najwyższy, pomimo oczywistych przekrętów i licznych protestów, uznał ostatnie wybory parlamentarne za ważne. Gdyby miało być inaczej i istniałby chociażby cień wątpliwości co do decyzji SN, Pan Premier Tusk nigdy nie wygłosiłby takiego szczerego exposé. Dalej mamiłby lud tubylczy obietnicami wiecznej szczęśliwości. Czego uczy nas ta historia? A no tego, że wiele środowisk wierzących jeszcze do niedawna w powagę polskiego instytucjonalnego ładu będzie musiała zweryfikować swe stanowiska. Mija więc czas naiwności i wiary w obywatelską podmiotowość. 
Wiadomo jest, że każdy wymyślony przez człowieka od tysiącleci oręż napotyka na dostosowaną do niego formę obrony. Zarówno „ruchy” Brukseli, jak też Polska utrata naiwności przekonują, że nadciągają czasy konspiracji. Konspiracji o tyle trudnej, że system w odróżnieniu od jego wcześniejszych mutacji dysponuje potężnym aparatem inwigilacji. Pocieszające w tym całym peletonie nieszczęść jest jednak to, że konspiratorzy zwykle muszą posiadać wspólne wartości oraz to, że konspiracja to Polska specjalność. Z uwagi na to, że nadciągająca nowa forma totalitaryzmu będzie działała nieco inaczej, konspiracja będzie musiała też wypracować nowe metody działania. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. Na razie potrzebna nam jest świadomość i koalicja sumień.

czwartek, 24 listopada 2011

Sen o krowach

Jeszcze chyba nigdy w historii rozdźwięk między władzą a resztą narodu nie był tak wielki, a podział na elity i plebs tak płynna i jednocześnie tak głęboka. Nawet za komuny nawet zwykły obywatel mógł pójść do jakiegoś sekretarza i załatwić sprawę. Wtedy też wszystko było jasne: byliśmy my i oni. Bo owo wszystko zależy od miejsca w którym ustawimy barykadę. Nie wiadomo z której strony uderzyć i nie wiadomo z której strony i od kogo otrzymamy cios. Bunt i krytyka stają się wartościami umownymi przez co cała realizowana tymi tradycyjnymi metodami rewolucja przypomina bardziej dziecięcą zabawę w wojnę na podwórku ocierając się o farsę. Sama sprawa medialnej manipulacji, która miała miejsce w stosunku do Marszu Niepodległości pokazuje tylko jak działa ten mechanizm. Prawda czasu i prawda ekranu – jak powiedziałby klasyk. A może właśnie brak prawdy, pół prawdy i gówno prawdy walczą wzajemnie o naszą świadomość? Parafrazując innego klasyka, można powiedzieć, że wojna jest wygrana wtedy nasz wróg przejmie nasz punkt widzenia. Wtedy armaty nie są do niczego potrzebne. Ważne aby głupi ludek rozentuzjazmowany medialnymi igrzyskami dalej dawał się doić jak krowa.
Projekcja obrazu idylli i wiecznej szczęśliwości przed oczami tubylców rozpoczęła się już dawno. Polacy tak naprawdę nie chcieli do zachodu. Oni chcieli godnego życia, tanich przedszkoli, zaopatrzonych sklepów. A gdy ktoś do tego wspaniałego obrazu nirwany dołożył jeszcze używany zachodni samochód i szybką perspektywę uzyskania własnego mieszkania (co prawda na kredyt) ale zawsze własnego, poparli bez zastanowienia i bez zbędnej refleksji ten model szczęśliwości jako jedynie słuszny. Innymi słowy podsunięty rodakom obraz rozwoju ich kraju okazał się być zgodny z tym najbardziej przaśnym ludowym i egoistycznym modelem, który doprowadził nasz kraj już kilkakrotnie do zguby. Masajski sen o stadzie krów okazał się snem starej własnej krasuli z pominięciem refleksji nad źródłem dla niej pokarmu i o tym, że nie wyda ona nam na świat żadnych cieląt. Przyjedliśmy więc model nam najbardziej odpowiadający i podsycany przez naszych kolonialistów. 
Mój przyjaciel ostatnio powiedział mi czym jest kolonializm. Występuje on wtedy, gdy dla opisania własnej sytuacji stosuje się język kolonizatora. Coś jest na rzeczy. Dla wyrwania się z owej matni musimy więc powrócić do własnego języka, albo zacząć go konstruować od nowa.

środa, 23 listopada 2011

Pierwszy orzełek lata nie czyni

Ostatnio pisałem nieco mniej, bo mam teraz inne, równie twórcze zajęcia. Ale dzisiejszy dzień postawił przed nami kilka niespodzianek. Po pierwsze, dziś PZPN ogłosił, że jednak orzeł na koszulkach zostaje. Prezes Lato powiedział, że za bardzo przyspieszyli pewne sprawy. Czyli, że wytyczne i kierunek są właściwe, natomiast wykonanie odrobinę zbyt nadgorliwe. Ale to przecież tylko detal. Za chwilę orzełek wróci i już, a cała masa patriotów poczuje się lepiej uznając powrót orła za swój sukces. Tylko, że sam orzeł niepodległości nie czyni.
Dziś także aresztowano jednego jedną z najbardziej wpływowych osób w Polsce, mianowicie niejakiego Gromisława Cz., od którego imienia pochodzi nazwa elitarnej jednostki Grom. Tajemnicą nie jest także fakt bycia przez owego dżentelmena protoplastą Partii. Co ciekawe słowa prezesa Lato można by było spokojnie umieścić w ustach jakiegoś z jej funkcjonariuszy, gdyż albo mamy tu do czynienia z rozgrywką w łonie „protoplastów”, albo z atakiem uprzedzającym ze strony Partii. Ktoś przecież nie zadziera świadomie z siłami wyższymi, no chyba że musi, bo na przykład te siły wyższe już dawno wydały wyrok i jest tylko kwestią czasu stosowna egzekucja. Co robi wtedy skazaniec? Apeluje do skutku, a gdy i to nie przynosi rezultatu zaczyna zachowywać się agresywnie i irracjonalnie. Czyżby zatem sprawy za bardzo przyspieszyły? Świadczą o tym nerwowe działania w wielu obszarach, jazda po bandzie jeśli chodzi o ratowanie budżetu co pociągnie za sobą za chwilę radykalne załamanie społecznego poparcia dla jedynie słusznej siły, ale także... historia. Bo wiele wskazuje na to, że historia zatoczyła pełne koło. Słusznie wielu publicystów już wcześniej porównywało rządy Partii do epoki Gierka, który dzięki kredytom, propagandzie sukcesu i wewnątrzpartyjnym rozgrywkom zdobył pełnię władzy. Po reformie administracyjnej i stworzeniu na miejsce szesnastu czterdziestu dziewięciu województw, udało mu się także w pełni podporządkować sobie aparat ograniczając znaczenie wojewódzkich baronów. Potem postanowił zabrać się za SB, tworząc w oparciu o struktury Milicji jej atrapę. I tu połamał sobie zęby. W wyniku spisku, ten posiadający monopol władzy człowiek w 1980 roku stał się nikim. Siły wyższe rzecz jasna musiały uruchomić nadzwyczajne środki, łącznie ze stworzeniem przestrzeni dla narodzin solidarności, która potem wymknęła się na chwilę spod kontroli, ale i tak było warto. Sądzę, że najbliższe miesiące będą obfitować wieloma ciekawymi wyrażeniami, które jak mawia Ferdynand Kiepski: „nawet największym fizjologom się nie śniły”. A wszystko w sytuacji coraz większej wasalizacji, pogarszających się warunków życia, bo przecież po latach rozpusty należy zacisnąć pasa i zbliżenia się do sobie naszych strategicznych partnerów. Dzisiejsze zimnowojenne groźby Rosji w stosunku do USA są tego zbliżenia najlepszym dowodem.

sobota, 19 listopada 2011

Transatlantyk

Wyobraźmy sobie sytuację, w której na pewnym pasażerskim statku, niewielka grupa pasażerów z pierwszej klasy wraz z częścią oficerskiej kadry schodzi do stłoczonej pod pokładem, podróżującej w trzeciej klasie biedoty. Mówią oni o tym, że wszyscy jesteśmy braćmi, że nie godne są takie różnice w jakości podróżowania i że wszyscy przecież zmierzamy do jednego celu. Luksusowi pasażerowie na dowód, że nie są gołosłowni zapraszają bardzo serdecznie wszystkich współpasażerów z niższych klas do restauracji na górnym pokładzie, gdzie właśnie za chwilę będzie podany świeżutki łosoś i sałatka kawiorowa – specjalność szefa kuchni. Cuchnąca, głodna i otumaniona tymi słowami biedota spogląda na siebie nie wiedząc jak zareagować. Ale już po chwili z ciżby zaczynają wyłamywać się kolejni chętni popróbowania luksów. Po kolejnej chwili wszyscy pasażerowie idą na górny pokład. Któryś nawet ucałował jakiego burżuja w białym garniturze i uścisnął mu serdecznie braterską dłoń. Jeszcze nieśmiali obserwują ustawione na stołach specjały, ale jak się bawić to się bawić. Nie minął kwadrans, gdy rozochoceni przystąpili do napychania sobie gardeł czym popadnie. Kelnerzy nie nadążali napełniać kieliszków z musującym trunkiem. Po chwili zaczęły się już nawet tańce. Jakiś lekko podpity plebejusz wsunął nawet pewnej eleganckiej damie rękę za dekolt sukienki. Ale co tam. Jak zabawa to zabawa. Nie minęło kilka godzin, gdy cała nażarta i napita biedota poczuła dziwny chlupot w butach i zdała sobie sprawę, że stoi po kostki w wodzie. 
Wtedy wszystko stało się jasne. Potężna dziura w kadłubie zauważona przez załogę wiele godzin wcześniej była wyrokiem na statku. Statki  rzecz jasna nie toną od razu, kapitan nadał sygnał SOS i rozkazał przygotować szalupy. Problem jednak polegał na tym, że było ich za mało dla wszystkich. Wiele też wskazywało na to, że z uwagi na umiejscowienie wycieku, pierwsza o nim dowie się stłoczona pod pokładem biedota, która wtedy może zacząć biec na górny pokład i siłą zajmować tak drogocenne ratunkowe miejsca. Ponieważ do nieuchronnego zatonięcia pozostało jeszcze kilka godzin, a praca pomp mogła ten czas nieco wydłużyć, jeden z oficerów wpadł na pomysł zorganizowania na górnym pokładzie imprezy dla biedaków. Po pierwsze nie wybuchnie panika, po drugie będzie czas na spokojną ewakuację lepszego towarzystwa, a po trzecie łosoś, kawior i szampan i tak się zmarnują ginąc w morskich odmętach. 

W którym jesteśmy teraz momencie? Jeszcze ostatnie beknięcia i dopijanie ostatnich krępli szampana. Za chwilę poczujemy dziwny wilgotny chłód. Co bardziej świadomi dostrzegą może majaczące gdzieś na horyzoncie o brzasku sylwetki szalup. Ale to i tak nic nie zmieni. Nic już nie da się zrobić.

***

Wczoraj Pan Premier podobno zapowiedział wprowadzenie podatku od wydobycia miedzi. Natychmiast akcje KGHM poleciały na łeb na szyję. Ale swoją drogą to wyjątkowo nierozsądne aby opodatkowywać spółkę, która należy do państwa i przynosi krociowe zyski. To tak jakby w ramach oszczędności jakiś nieszczęśnik postanowił zmniejszyć żywnościowe racje kurze znoszącej złote jajka. Świadczy to tylko o tym, że dziura w pokładzie jest większa niż przypuszczałem. A to co mówi premier tak naprawdę nie ma większego znaczenia. Nic już nie da się zrobić.

piątek, 18 listopada 2011

Rozum wystarczy

Starsi ludzie obserwując tych o pokolenie młodszych i widząc ich błędy,czasami łapią się za głowę i myślą: jaki świat po nich pozostanie? Ostatnio też załączałem o tym myśleć i to nie z powodu wieku. Wiele cywilizacji stworzyło mechanizmy zapobiegające dewaluacji własnej kultury poprzez przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje. We współczesnym świecie jesteśmy jednak bezbronni. Zmiany są z zbyt szybkie, a metody propagandy i nowe sposoby podboju zbyt wyrafinowane.
Oto dzisiaj pan Premier wygłosił swe ekspose. Gdy posłuchałem zawartych tam propozycji, przypomniała mi się napisana już dawno i opublikowana tu fraszka oraz pewna stara piosenka. Różniło się one w sposób zasadniczy od tego wygłoszonego cztery lata tamu. Światowy kryzys stanowi doskonały pretekst nie tyle do reformy państwa co do zacieśnienia mechanizmów ucisku, więc sam pan Premier już nie opowiadał jak cztery lata temu andronów pod publiczkę tylko zaczął mówić o zaciskaniu pasa. Biorąc  pod uwagę jednak współczynnik spełniania obietnic sprzed czterech lat należałoby być spokojnym. Nie w tym jednak przypadku. Bo jak wiadomo, gdy władza mówi, że będzie lepiej to mówi, a gdy mówi, że zabierze, to znaczy, że zabierze. 
Nasi posłowie zajęci w tej chwili interpretacją słów Premiera pewnie nie zauważyli, że dzieją się w Europie rzeczy, które (jak to mawia Ferdynand Kiepski) „nawet fizjologom się nie śniły”. Oto jak donosi Nowy Ekran, Europejski Bank Centralny rozpoczął interwencyjny skup francuskich obligacji. Może to zwiastować tylko początek końca Euro, ale także początek końca naszych snów o dobrobycie. Najbliższe dni być może przejdą do historii jako początek nowej IV Rzeszy, gdyż tylko Niemcy posiadają stosowny potencjał ekonomiczny pozwalający na przejęcie wierzytelności peletonu bankrutów złożonego z Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Włoch i Francji. Poza peletonem pozostaje jeszcze Wielka Brytania. Miejmy nadzieję, że podobnie jak w przypadku wcześniejszej próby europejskiej integracji realizowanej przez kanclerza Hitlera, na Albionie i tym razem połamią sobie zęby. W końcu nawet fałszywe pieniądze się kiedyś kończą, tak jak niegdyś benzyna do samolotów Luftwaffe. 
Tak więc kulturowe schematy odziedziczone po przodkach już nie wystarczają. Bo kto mógł przewidzieć, że czołgi, samoloty i działa przeciwlotnicze zostaną zastąpione przez podbój finansowy, dzięki któremu będzie można bez żadnego wystrzału wykupić całe połacie Europy wraz z tubylczymi narodami? Nie grozi nam zatem także formalna utrata niepodległości, gdyż w przeciwnym razie ktoś będzie musiał przejąć nasze wierzytelności, a tu chodzi o to, aby nas doić jak na kolonizatora przystało. 

Ostatnio obejrzałem zdjęcia z jaskini Chauvet, gdzie nasi przodkowie umieścili ponad 30 tysięcy lat temu niesamowite malarskie arcydzieła. Pradawni mistrzowie wiedzieli już wszystko o malarskim rzemiośle, znali perspektywę oraz posiadali gust i poczucie artystycznego smaku. Nie mieli dyplomów PWST. Zapewne także posiadali inne przedziwne umiejętności bez zdobywania zawodowych certyfikatów i innych świstków. Jak widać, Pan wyposażył nas w umysł, który jest doskonały od porządku do końca i tylko on i jego właściwe zastosowanie wystarczy, aby umieć wszystko i pójść optymalną drogą.
Powyższe finansowo imperialne rozważania wskazują tylko na fakt, jak dalece nasz gatunek dał się skundlić i zmanipulować świadomie pozbawiając się przyrodzonych umiejętności myślenia. Znów myślę o tym, jaki świat pozostawię swoim synom i dochodzę do wniosku, że muszę się napić. Jak mawiał jeden z bohaterów Matriksa: „ignorancja jest błogosławieństwem”.

środa, 16 listopada 2011

O groźnym kiwaniu palcem w budzie ...

… a być może i o zaletach znajomości logiki formalnej. 

Urzekł mnie dziś lapidarny artykuł opublikowany w Rzeczpospolitej. Polecam jego lekturę, bo takie dzieło nie zdarza się rzadko. Ale mimo to tak w skrócie. Otóż pewna kobiecina została wyrokiem belgijskiego sądu zmuszona do wypłaty pewnemu Belgowi odszkodowania. Wyrok ten został potwierdzony przez nasze sądy. Wtedy owa kobiecina złożyła skargę do Trybunału Konstytucyjnego chcąc ustalić, czy przepisy unijne na podstawie których nasze sądy uznają wyroki innych sądów są zgodne z konstytucją. Ponieważ TK nigdy czegoś takiego wcześniej nie robił, musiał najpierw zastanowić się czy może w ogóle się w tej sprawie wypowiedzieć. Po zostawieniu uznał, że tak, ponieważ: 
„Dotyczy to w pierwszym rzędzie aktów należących do prawa Unii Europejskiej, stanowionych przez instytucje tej organizacji. Akty takie wchodzą w skład obowiązującego w Polsce porządku prawnego" - orzekł w środę TK (sygn. SK 45/09)”
Tak więc ustalenie czy przepisy Unijne są zgodne z naszą konstytucją należy do kompetencji tejże instytucji. I już. Jednak wiadomo nie od dzisiaj, że nasza Konsytuacja ma zapisaną wyższość prawa unijnego na prawem krajowym, a w razie kolizji z ustawami, rozporządzenie unijne ma pierwszeństwo. Czyli z racji zapisów Konstytucji każdy przepis unijny jest z ustawą zasadniczą zgodny, a co najwyżej niezgodne z nią może być prawo krajowe. Dlatego TK ma bardzo fajną fuchę, bo jeśli ktoś zapyta, czy przepis unijny jest zgodny z Konstytucją, TK odpowie, że tak bo takie sobie właśnie nadał kompetencje. Wtedy TK będzie co najwyżej wydawać wyrok uchylający przepisy krajowe.

Jakie wnioski?
Trybunał Konstytucyjny znalazł sobie fantastyczny sposób na udowodnienie swojej przydatności stając się elementem przemysłu rozrywkowego w naszym kraju, którego zadaniem jest pudrowanie rzeczywistości i markowanie władzy. I trudno się dziwić, bo w sytuacji, gdy prawo tak naprawdę powstaje w Brukseli, TK potrzebuje jak żadna inna nasza instytucja pomysłu na samą siebie. Jak widać pomysł został znaleziony. TK wystąpi jednocześnie w roli „przyspieszacza” procesu „integracji”, bo w końcu ktoś musi nakazać politykom dostosowywanie naszych przepisów do zaleceń centrali.
A wszystko w sytuacji, gdy unijny ład chwieje się w posadach i za nie wykluczone, że za chwilę runie lub przekształci się w jakiegoś totalitarnego mutanta, któremu żaden woal dobrych intencji potrzebny nie będzie. Jak widać nawet instytucjonalne strzępy pozostałe po naszej suwerenności można wykorzystać dla jeszcze większego jej ograniczenia.

P.S.
Ciekawostka. Półtorej godziny po cytowanym wyżej tekście ukazał się w tej samej gazecie kolejny, już bardziej optymistyczny. Czasy starej, dobrej Rzeczypospolitej odchodzą widać po woli do przeszłości. 

wtorek, 15 listopada 2011

Co dziś znaczy Polskość?

Ponad półtorej godziny, ale warto

poniedziałek, 14 listopada 2011

Kwestia smaku

Pomyślałem, że kupię sobie dziś jakąś mądrą i pouczającą książkę. Udałem się do księgarskiego Tesco czyli do Empiku. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że na dziale „religie” stoi sobie jak gdyby nigdy nic książka „Niezbędnik ateisty”. I to jeszcze obok dzieł niejakiego Hołowni... Ale to przecież normalka. Po tym jak w dziale „dla młodzieży” znajdowała się książka o aborcji nic nie powinno mnie zdziwić. Aż strach jest zajrzeć na dział „kulinaria”, bo jeszcze człowiek gotów wypatrzeć tam książkę kucharską dla kanibali. Bo to jak pisał klasyk: „kwestia smaku”.
W ogóle dziwię się najbardziej sobie, dlaczego dziwią mnie jeszcze takie rzeczy. Wyszedłem bez książki i bez zamiaru rychłego tam powrotu. W świecie konsumpcji nie pozostaje nam nic innego ponad głosowanie nogami.

niedziela, 13 listopada 2011

Życie stawia przed nami wiele niespodzianek


Oglądając powyższy materiał zdałam sobie sprawę jak przyspieszyła polityczna poprawność. Widocznie nowe wytyczne dla medialnych hien nakazują traktować hasło: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Jako nawołujące do przemocy. Co więcej! Hasło to wydaje się być wręcz rasistowskie! Co tam rasistowskie. Antysemickie!

Ale po chwili przypomniałem pewną klasyczną scenę z Moliera. Wyobraziłem sobie, że tak mogło wyglądać szkolenie dziennikarskie i od razu mi się humor poprawił.


Bo przecież wiadomo, że „Antosiu podaj mi pantofle” to prozą, „każdy pijak to złodziej”, „podstawowe zasady higieny nakazują pukać”, a „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” to nakłanianie do rzucania kamieniami.


Tak więc zamiast planu mamy być może do czynienia ze zwykłą głupotą. Nie zmienia to faktu, że ktoś tych głupków musiał wysłać na ulice i nauczyć ich stalinowskiego dziennikarstwa. „No i mieli pałki w rękach...” Pieniądz gorszy zawsze wypiera lepszy, szlachetność przegra z chamstwem, a obłuda i kłamstwo pokonają prawdę. Potrzebna nam nowa koalicja. Koalicja sumień. Wypierająca wszelkie łajdactwo z naszego życia. Potrzebne nam jest wyłączenie telewizorów.

sobota, 12 listopada 2011

Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek

Mój pogląd na temat wczorajszego święta przez ostatni rok nie uległ zmianie. Szczytem hipokryzji jest świętowanie święta niepodległości w kraju podbitym i skolonizowanym. Szpytem łajdactwa jest na każdym kroku podkreślanie naszej wolności w sytuacji totalnego zniewolenia. Dlatego nie będę pisać o wczorajszym święcie, ale bardziej o okolicznościach mu towarzyszkach. 
W stolicy doszło do zamieszek bo jakiś dureń zezwolił jednocześnie na Marsz Niepodległości, ale także zalegalizował jego blokadę. I ten właśnie fakt najlepiej w metaforyczny sposób oddaje istotę panującego w Polsce krętactwa. To nie próba pogodzenia ognia z wodą lecz przede wszystkim przejaw fruwania naszych umiłowanych przywódców nie tylko w oparach absurdu ale i politycznej poprawności. Bo najważniejsze żeby było elegancko, aby wszyscy nasz szanowali i nie uznali nas i naszych decyzji za kontrowersyjne. Bo w obecnej nowomowie bycie kontrowersyjnym to chyba największe przestępstwo. 
Cała ta sytuacja wskazuje na jeszcze jeden aspekt. PO wmówiła milionom Polaków, że jest elitą, a przez popieranie elity także się do niej należy. Jednym z warunków tej elitarności jest właśnie politycznie poprawna elegancja. Bo przecież nie wypada mieć jasnego stanowiska w jakieś sprawie, trzeba być zawsze „trendi” i unikać trudnych sytuacji. A najlepiej nic nie robić. Widać to nic nierobienie idealnie trafia w gusta popegeerowskiej części elektoratu Partii. A tymczasem wszystko idzie zgodnie z planem. Proletaryzacja naszego społeczeństwa sięgnęła już chyba szczytów i ludzie przyzwyczaili się do swej roli pół-niewolników.
Drugim - wydawałoby się - równie prawdopodobnym scenariuszem jest sytuacja, w której ktoś specjalnie chciał doprowadzić do konfrontacji legalizując jedną i drugą stronę potencjalnego konfliktu. Teraz przecież wszystkie lemingi wiedzą, że na uroczystości patriotyczne nie warto przychodzić, bo można dostać od Niemca cegłówką. W ten oto sposób oducza się tubylczej ludności nie tylko patriotyzmu i wszelkich form społecznej manifestaji, ale także anty-promuje spacery po mieście jako formę rekreacji. 
Być może nie pisałbym tego, gdyby nie drobny, z pozoru niewinny incydent. Dziś rano w stacji, która ciągle opłakuje swój wóz transmisyjny na żywo wystąpił pan Minister Sprawiedliwości. Był bardzo zbulwersowany „warszawskimi wypadkami”. Wspomniał o „niemieckich gościach” i o tym,  że sprawiedliwość ich nie minie ale, że możemy spodziewać się kolejnych inwazji, bo zatrzymać na granicy tego typu osobników już nie możemy. Wiadomo – Unia. Powiedział jednak jeszcze jedną rzecz, która rozłożyła mnie na obie łopatki. Powiedział, że jego resort pracuje nad przepisami pozwalającymi zatrzymywać na ulicy osoby w kominiarkach. Bo przecież wiadomo po co ktoś ma na twarzy kominiarkę, po to aby się ukryć, narozrabiać i bezkarnie uciec. W ten oto sposób władza zaczyna znowu rozszerzać granicę swych wpływów. Jak widać każdy powód jest dobry, aby pod pretekstem jakiegoś straszaka choć o odrobinkę zmniejszyć granice już i tak symbolicznych obywatelskich swobód.
A swoją drogą. Czy kiedyś jest w stanie wyobrazić sobie jakiś większy poziom narodowego skudlenia przebijający zaproszenie niemieckich bolszewików tłukących Polaków na ulicach Warszawy?

środa, 9 listopada 2011

Znaki szczególne

  • Wczoraj rozpoczął się kolejny sezon. Zdaje się, że wszyscy cyrkowcy, zmęczeni swymi występami po kraju zjechali do stolicy. Nie bez kozery budynek obrad przypomina swym architektonicznym zamysłem cyrkowy namiot, a jego wnętrze – arenę z trybunami. Cykl występów cyrkowych ma inny rytm niż polityczne sezony, ale to nie zmienia faktu, że wczoraj się zaczęło. Jedyna z tego pociecha, że z ulic miast znikną może wreszcie podobizny prestidigitatorów, treserów, połykaczy ognia i bab z wąsami. Na szefa zjazdu wybrano Pinokia, który wyspecjalizował się w bladze do tego stopnia, że już nawet siłą swej woli potrafi zapanować nas nosem. Sztuka to niebywała i przez zjazd uznana za szczególnie godną docenienia.
  • Mniej więcej w tej samej chwili miało miejsce inne przedstawienie. Oto nasi strategiczni partnerzy otworzyli gazociąg na dnie Bałtyku, którego jedynym sensownym celem budowy było ominięcie Polski i Białorusi przy transporcie gazu z Rosji na zachód. Kogo tam mnie było? Byli szefowie Niemiec, Francji, Holandii i Rosji rzecz jasna. Kręcili kurkiem aż miło. A nasi? Nasi zajęci sejmowym tańcem godowym i najwyraźniej znający swoje miejsce, nawet nie usiłowali podskakiwać. No bo po co?
  • Równolegle władze stolicy dopięły decyzję o pieczołowitym remoncie stojącego na Pradze stalinowskiego pomnika wdzięczności. W końcu został on stawiony jako wotum dla zwycięzców w zamian za wyzwolenie stolicy. W miejscu gdzie dotychczas stał pomnik ma powstać stacja metra. Ale pieczołowita renowacja zamiast postąpienia podobnie jak z pomnikiem Feliksa Dzierżyńskiego, który także miał być przeniesiony. Przecież Radzieccy wyzwoliciele chcieli tylko dobić swego niedawnego sojusznika – Hitlera, a w przeciwieństwie do gazociągu na dnie Bałtyku nie mieli innej drogi do Berlina. Przy okazji „wyzwoliciele” zatrzymali front na Wiśle stając się katem Powstania Warszawskiego, a więc i ostatniego skrawka niepodległości naszej w XX wieku. Ruszenie pomnika mogłoby za bardzo zdenerwować naszych „strategicznych partnerów”, a po co drażnić niedźwiadka, kiedy on jest zajęty i odkręca właśnie kurek z gazem?
  • Zaprezentowano koszulki polskiej reprezentacji na Euro 2012. Będą miały logo PZPN i firmy Nike, wykonane będą z przerobionych plastykowych butelek (to takie eko) i będą – w zależności od wersji albo biało – czerwone, albo czerwono – białe. Nie będzie na nich naszego narodowego godła, bo przecież w jednoczącej się Europie wszystkich Niemców takie rzeczy jak afiszowanie się narodowością to przecież tylko przejaw „demona nacjonalizmu”. A musimy się cieszyć tymi mistrzostwami, bo to może ostatnie takie zawody. Niedługo przyjdzie być może czas, że poziom europejskiej integracji będzie tak wielki, że nie będzie sensu już ich organizować. Bo niby kto ma grać na tego rodzaju imprezie? Europejczycy z Europejczykami? Do tego postępy we wdrażaniu standardów politycznej poprawności mogą uznać tego typu praktyki jak grę w piłkę narodowych reprezentacji za krzewienie owych nacjonalistycznych demonów. Gdy tylko pojawi się tak oskarżenie, mistrzostwa znikną jak durny filmik z pewnej berlińskiej wystawy pod zarzutem antysemityzmu, a nie kretynizmu i braku smaku. Ale scenariusz może potoczyć się inaczej. Europejskie narody na skutek rozpętania wirtualnego kryzysu pogrążą się w realnych konfliktach i nikomu nie przyjdzie wtedy gra w piłkę. No chyba, że w rzucanie granatami i okopu do okopu.

Pan Bóg nauczył człowieka odczytywać dawane mu znaki po to, aby pomagały mu one odróżniać dobro od zła. Złe duchy z kolei znalazły sposób na ten „boski system komunikacji” mający na celu doprowadzić nas do zbawienia. Naustawiały one cały szereg sprzecznych drogowskazów, po to tylko, aby część gawiedzi zgubiła się w ich plątaninie niczym zbłąkany wędrowiec w gęstym lesie. Znaki trzeba umieć czytać i odróżniać te prawdziwie od fałszywych. 
Kilka dni temu zmarła jakaś serialowa bohaterka. Jej śmierć oglądało podobno 8 milionów widzów.  Widocznie zaaferowani tym faktem i „żałobą” nie zauważyli innych dziejących się obok nich dramatów.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Kryzysowa alegoria

Nagle zdałem sobie sprawę, iż tzw. "globalny kryzys finansowy" co do zasady przypomina sytuację, w której sprytny oszust sprzedał pewnemu naiwniakowi Kolumnę Zygmunta. Naciągnięty ciesząc się niczym dziecko chodził po mieście i chwalił się swym nabytkiem. Jego radość trwała do chwili, gdy spotkał innego potencjalnego właściciela. Okazało się, że do owej kolumny roszczą swe pretensje jeszcze inni naciągnięci. Zaczęły się zatem nerwowe dni i zastanawianie, co zrobić. Jeden z "posiadaczy" Kolumny Zygmunta podjechał nawet nocą furmanką po to, aby zabrać swoją własność. Został pogoniony przez innych dyżurujących "właścicieli". Ten incydent spowodował, że zwołano walne zebranie posiadaczy Kolumny Zygmunta. Szukano na nim jakiegoś rozwiązania tej sytuacji. Pomysły odnośnie wezwania Policji oraz tego, aby podzielić się po równo udziałami w kolumnie przepadły na samym początku. Wiedziano wszakże, że wezwanie organów ścigania nie wchodzi w grę chociażby z uwagi na fakt, że transakcja zakupu Kolumny była nie legalna i nie zapłacono od niej podatku. Każdy ze zgromadzonych chciał odzyskać swe pieniądze w takiej kwocie, w jakiej zainwestował, więc i drugi pomysł także nie przypadł większości zebranych do gustu. Pozostało zatem tylko jedno rozwiązanie. Wynająć "fachowców", odnaleźć oszusta i odzyskać od niego zagrabione pieniądze. Nie była to jednak rzecz łatwa. Wszyscy właściciele Kolumny Zygmunta pogrążyli się tedy w zadumie co począć.
- Mam! - wykrzyknął nagle jeden ze zgromadzonych. - Odsprzedajmy kolumnę dalej! Poszukajmy innych frajerów, którzy kupią od nas ten towar. Obiecajmy im krociowe zyski i powtarzajmy informację o tym, że Ministerstwo Kultury zamierza odkupić kolumnę.
- Świetny pomysł! – wykrzyknęli zgromadzeni.
- A co się stanie jak okaże się, że jesteśmy jedynymi dużymi frajerami w tym mieście, a ci pomniejsi nie dysponują wystarczającą liczbą gotówki?
Zapanowało zamyślenie.
- To zacznijmy sprzedawać udziały w kolumnie, obiecując ludziom, że jak ministerstwo kupi od naszej spółki ten unikat, to będziemy wypłacać dziesięć razy tyle. 
- O! Świetny pomysł! – wykrzyknęli wszyscy zgromadzeni.
Szybko powstała spółka. Natychmiast metodą szeptanego marketingu przekazano informację o nadchodzącym interesie życia. Już ciułacze zaczęli wyciągać swe zaskórniaki. Interes wyszedł jak nigdy. Wszyscy właściciele kolumny odzyskali swe straty, a Ministerstwo Kultury kupiło od firmy tę kolumnę upatrując w niej świetną inwestycję w narodowe dziedzictwo. Potem okazało się, że jeden z naciągniętych był bratankiem ministra, zaś cała masa drobnych ciułaczy naciągniętych przez firmę pracowała w tym resorcie. A więc wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale czy na pewno?

niedziela, 6 listopada 2011

Usilna potrzeba perspektywy

Jak donosi Rzeczpospolita - W bazylice św. Franciszka w Asyżu pewna badaczka na jednym z fresków ujrzała w namalowanej chmurze profil szatana (zdjęcie). Co najbardziej zdumiewające, nastąpiło to 800 lat po powstaniu malowidła. Czyli przez 800 lat różni ludzie patrzyli na malowidło i nie widzieli tego, co widać gołym okiem. Domalowanie nie wchodzi w grę.

W 2005 roku, grupa naukowców w Chorwacji znalazła... piramidę. A właściwie kilka monumentalnych piramid, przy których te z Gizy to zaledwie miniaturki. Rzecz jasna takie coś nie pojawiło się nagle. Wystarczyło tylko popatrzeć na pewną górę, tak jak na chmurę na fresku i zdać sobie sprawę, że jest jakaś dziwnie regularna. Okazuje się, że stoi tam od co najmniej 12 tysięcy lat, nikomu nie przeszkadza, ale jest pewne, że została wykonana ręką człowieka, najprawdopodobniej poprzez planowe obudowanie gór płytami wykonanymi z cementu. 

Po tym, jak mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, lub jak twierdzą niektórzy znacznie wcześniej radzieccy towarzysze przyznali się, że nie są już w stanie utrzymywać dalej komunistycznej fikcji, należało jak najszybciej opracować plan demontażu. Należało to zrobić w taki sposób, aby utrzymać realną władzę i aby nikomu (no prawie nikomu) nie spad przysłowiowy włos z głowy. Konieczne było zatem, aby ludzie uwierzyli w przemianę, a przepoczwarzenie się systemu dało jego mutacji nową legitymację, a więc nowy mit założycielski niezbędny do tego, aby nadal doić nieświadomych niczego obywateli. Należało najpierw przetestować nową ściemę. W tym celu najpierw w satelickich kraikach należało dokonać tzw. „ustrojowej transformacji” przy pomocy różnych scenariuszy. W przypadku NRD wchodził w grę tylko plan anszlusu do RFN. W Polsce zastosowano wariant okrągłego stołu, przy którym zasiedli pospołu bezpieczniacy ze swymi agentami udającymi opozycję. Wcześniej dla tego planu należało usunąć tych bardziej krnąbrnych towarzyszy, a z prawdziwej opozycji uczynić nienadających się do dyskursu oszołomów. W Czechach przeprowadzono tzw. „aksamitną rewolucję” w której to bezpieczniacy pozbyli się starych komunistów zastępując ich pożytecznymi idiotami. Najbardziej dramatycznie wszystko przebiegło w Rumunii, gdzie tamtejszy kacyk na tyle uzależnił od siebie państwo, że tylko pominięcie tego „decyzyjnego ogniwa” i fizyczna jego likwidacja była gwarantem sukcesu. Gdy testy zostały zakończone, można było przystąpić do radzieckiej premiery. Gdy niżsi rangą towarzysze połapali się, że są oszukani w podziale fruktów, już nawet bunt i próba zamachu staniu nie były w stanie zmienić niczego. Po krótkim okresie rozpadu imperium jego republiki zaczęły ponowną integrację. W rezultacie doszło do tego, że po niespełna dekadzie KGB już oficjalnie przejęło władzę nad krajem, zdając sobie sprawę z tego, że nawet najbardziej zaufani figuranci i tak nie gwarantują pełni lojalności. W tej chwili na czele rządu zasiada wnuk ochroniarza Lenina, więc wszystko jest w rodzinie. Był rzecz jasna pewien problem z Jugosławią, ale poradzono sobie z nią stawiając na nacjonalistyczne skłonności i ofiarowując nowo powstałym państwom setki ton broni. 
Amerykanie mieli przy tym same korzyści. Mogli znowu pożyczać pieniądze, rozszerzyli także swą kolonialną strefę wpływów. A było to wtedy, gdy jeszcze o strategicznym partnerstwie Rosji i Niemiec nie było jeszcze mowy. W tej chwili osłabienie samej ameryki i żebractwo walącego się w gruzach niemieckiego imperium doprowadziły już nawet do tego, że być może kolejnym urzędowym językiem Łunii będzie rosyjski. A co? A dlaczego nie? W końcu niech słowiańszczyzna ma coś swojego. Budowa gazociągu przyjaźni po dnie Bałtyku przy milczeniu naszych figurantów to dostateczny dowód zacieśnienia się naszych wschodnich i zachodnich sąsiadów.
Niestety zawsze jest tak, że im bliższe stosunki między Niemcami i Rosją tym my mamy bardziej przerąbane. Rzecz jasna czasy się zmieniają i nie opłaca się już nikomu wprowadzać dywizji. To ostateczność. Ale ostatnia strategiczna współpraca obu mocarstw miała miejsce w latach 1939 – 41, co nie najlepiej wróży naszej przyszłości. 

Prawdą zatem jest, że rzeczy ponadczasowe muszą być oczywiste, niezauważalne i wielkie. Również przekonuje fakt, że tego rodzaju konstrukcje muszą być wykonane z bezwartościowych i powszechnie dostępnych materiałów. No cóż. Skał i idiotów jest na świecie dostatek. Prawdą jest także to, że pewne rzeczy widoczne są dopiero z innej perspektywy lub z oddalenia. Wraz ze zmianą perspektywy widać nie tylko szersze zjawiska ale czasami także motywacje i zależności. Zasady te wydają się dotyczyć także wszelkich szwindli. Im większy przekręt, jak na przykład globalny druk fałszywych pieniędzy, tym trudniej jest go zauważyć, a bezkarność oszustów wydaje się całkowita. Ale przedstawił to już Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie”. Za chwilę przedstawienie Wolanda w globalnym teatrze Variete, w którym rozdawał ludziom wszystko czego pragnęli, zacznie dobiegać finału. Nagle okaże się, że posiadane przez nich banknoty są warte tyle, co pestka od śliwki lub etykieta od oranżady. A my zostaniemy nadzy, jak opuszczające teatr damy. Wszak to tylko przedstawienie. 
Powieść Bułhakowa musiała przeleżeć kilkadziesiąt lat zanim została wydana. Jak widać czas najskuteczniej rozszerza perspektywę. Co przyniosą nam przyszłe lata i jakie jeszcze sensacje zostaną nam ukazane? 

Malowidło, piramidy, maskarada. Piramidy wydają się z tego najtrwalsze. O ile są bezwartościowe, i skrzętnie ukryte. Najtrudniej jest ostrzec piramidę, bo najtrudniej dostrzec rzeczy wielkie jak wielka powszechna maskarada.

A być może to przejaw czasów ostatecznych, że rzeczy dotychczas niezauważalne stają się widzialne i oczywiste?

środa, 2 listopada 2011

Poranny potok myśli

Przypomniała mi się dziś rano pamiętna finałowa scena z filmu M. Formana „Amadeusz”. W scenie tej narrator w osobie Salieriego jedzie na wózku inwalidzkim popychanym przez pielęgniarza po XIX wiecznym zakładzie psychiatrycznym. Widać jak kamera pokazuje całokształt zgromadzonej tam ludzkiej miernoty, o twarzach wykrzywionych obłędem. Rywal Mozarta przejeżdża przez ten tę kolekcje indywiduów i wykonuje znak krzyża wypowiadając słowa: „błogosławię was miernoty”. Antonio Salieri u kresu życia także jest miernotą, lecz miernotą świadomą swego żałosnego położenia. Być może to jedyna rzecz jaka wyróżnia z grona jego towarzyszy niedoli?
Zdałem sobie sprawę, że od pewnego czasu czuję się podobnie jak narrator opowieści o Mozarcie w tej właśnie scenie. Bo cóż można zrobić z miernotami, które nie są świadome nawet swej marności poza udzieleniem im chrześcijańskiego współczucia? Nie mam wpływu na swój los. Wózek wiezie mnie tam gdzie chce pielęgniarz. A jedynym problemem jaki mam jest ta przeklęta świadomość.
Nawet gest błogosławieństwa jest bez sensu, bo przykuci do ścian wariaci są już i tak pobłogosławieni. „Ignorancja jest błogosławieństwem” – jak powiedział jeden z bohaterów Matrixa. Coś jest na rzeczy.
A być może to tylko cienie jak w platońskiej jaskini, z tą tylko różnicą, że wyświetlane na ścianach domu dla obłąkanych?
Z głośników w samochodzie rozbrzmiewa numer Cream pt. White Room z tekstem:
"Ill wait in this place where the sun never shines;
Wait in this place where the shadows run from themselves."
Wszystko jest jednością.

wtorek, 1 listopada 2011

Obydwiema rękami

Rzadko mogę znaleźć słowa wypowiedziane przez osobę politycznie nieobojętną, pod którą podpisałbym się obydwiema rękami. To co pospołu Polska i Polacy potrzebują w tej chwili najbardziej to wolność i zmniejszenie przynajmniej tego wewnętrznego ucisku. Czasy nasze po części przypominają czasy po Powstaniu Styczniowym, a po części epokę wczesnego Gierka. Bo tak jak jak po 1864 roku ludzie przestali walczyć z zaborcą, a zaczęli budować silną gospodarkę samodzielnie się bogacąc, a przy okazji stawali się niezależnymi elitami. W tej chwili wypadałoby czynić to samo w reakcji na poczynania prawie żywcem skopiowane z czasów gierkowskich propagandowej atrapy państwa. Bo rządy naszych umiłowanych przywódców podobnie jak Gierek znalazły sposób na polską duszę. Z jednej strony afirmacja świętego spokoju z drugiej strony ciągłe i bezustanne łechtanie narodowego ego. A to że jesteśmy liczącym się w świecie państwem, a to że nam coś wychodzi lepiej niż innym. Jesteśmy w swej masie dość próżni i podatni na tego rodzaj fałszywe pochlebstwa. 
Zatem jednie co wypada w tej chwili robić, to budować niezależne poziome struktury i silne relacje. Dla nas jako Słowian to naturalne. W tej chwili wypada zacytować fragment pewnej wypowiedzi, który już kiedyś cynowałem, ale wydaje się na tyle eksplanacyjne silny, że warto jest to zrobić powtórnie.
Słowianie nie mają nad sobą władców (co zdumiewało greckich kronikarzy). Nie mając zorganizowanych państw są nieuchwytni dla wrogów. Wolni, bez władzy, czują siłę, jaką dać może tylko wolność pomiędzy równymi. Nie zależąc od handlu i przemysłu, są samowystarczalni w ramach niewielkiej wspólnoty, a taką najtrudniej zniszczyć. Brak władzy, jak każdy to dzisiaj widzi, to także ogromna oszczędność. Wydaje się więc, że w tamtej tak tragicznej dla cywilizowanej Europy epoce, Słowianie instynktownie przyjęli najlepszą metodę przetrwania: rozproszyć się, przypaść do ziemi, brać środki do życia z gospodarki bezpośredniej. (Z bardzo podobnych powodów, aby ośrodki dowodzenia mogły przetrwać atak jądrowy, Amerykanie zbudowali internet...) Ciężkie czasy wymagały skrócenia łańcuchów krążenia energii w społeczeństwie. I Słowianie to zrobili. (Chociaż jednocześnie zapomnieli jak się robi ozdoby na broni, i wyrzucili, może jako zbędny balast, koła garncarskie.)
http://web.archive.org/web/20021019172730/http://www.taraka.most.org.pl/slow/tajeslow.htm
 Edit:
Znalazłem właśnie dość interesujący artykuł, który jakimś cudem ukazał się w Rzeczypospolitej, a dotyczy on dokładnie tego samego, co mi się dzisiaj kołatało w głowie. Niesamowite jest zdać sobie sprawę, że ktoś inny mniej więcej w tym samym czasie pomyślał mniej więcej o tym samym. Niesamowicie jest też się mile zaskoczyć, że Rzepa pod nowym kierownictwem publikuje jeszcze coś co nie jest czołobitnym hołdem dla Partii i jej przywódców.

O dwóch rodzajach jednej rewolucji

Istotą przeżywanego dziś święta jest wiara we świętość i nadzieja na to, że my – zwykli zjadacze chleba także mamy szansę na jej doświadczenie. Bo święci to nie tylko postaci z obrazów i wąskie grono uznanych przez Kościół wyjątkowych osób. Na świętość ma szansę każdy z nas. A przez pielęgnację pamięci o naszych bliskich i modlitwę za nich, przyczyniamy się do ich zbawienia. Wszystko przeto opiera się na oczywistej prawdzie, że nasza egzystencja na tym łez padole nie jest idealna, a prawdziwe życie czeka na nas po śmierci. Bo jeśli Pan Bóg jest socjalistą to na tym polega jego socjalizm, że wszyscy w końcu umrzemy, a więc jest to jedyna płaszczyzna równości.

Nadchodzi więc moment aby opowiedzieć nie tylko o śmierci ale i o dwóch zaobserwowanych przez mnie rodzajach rewolucji. Bo śmierć ma z tym zjawiskiem związek ścisły, a „epoka pomieszanych języków”, w której przyszło nam żyć nauczyła nas wrzucać wszystko do jednego wora. Rewolucja to rewolucja, a tymczasem...
Od czasu do czasu w czasie suszy lub upałów na skutek uderzenia pioruna lub ludzkiej głupoty dochodzi do pożaru lasu. Strażacy dwoją się i troją, aby z narażeniem życia ugasić rozszalały ogień. Jednym słowem tragedia. Tymczasem ostatnio odkryto, że tylko nadpalone przez ogień nasiona niektórych drzew potrafią wykiełkować. Mechanizm zatem jest naturalny. Drzewa rodzą nasiona, a przez to, że rosną w konkretnym miejscu blokują możliwość wzrostu i prawidłowego rozwoju swego potomstwa. Potomstwo zatem leżąc w ziemi u stóp rodziców cierpliwie czeka, aż ich „starym” przytrafi się jakieś „kompleksowe” nieszczęście. Nasiona nawet nie próbują kiełkować tuż po wydostaniu się z szyszki bo wiedzą, że przy swych rodzicach są bez szans na prawidłowy wzrost i rozwój. Ponieważ zawalone jedno trzy drugie drzewo także nie rozwiązuje problemu dostępu do słońca, wypada poczekać na holocaust rodziców. Pożar w lesie to przecież rzecz dość naturalna. Zatem śmierć w płonieniach jest początkiem nowego życia, a na miejscu starego lasu wyrasta nowy.
Wniosek z tego taki, że na rewolucji nie korzystają na ogół nigdy ci, którzy ją rozniecają, lecz ci, którzy cierpliwie czekają na nowe rozdanie dostępu do elit. Kryterium wyróżniającym dwa typy rewolucji jest zatem fakt czy mamy do czynienia ze specjalnym podpaleniem społecznego żywiołu, czy na najbardziej naturalnym procesie. Rzecz jasna, ginącym w płomieniach drzwiom jest wszystko jedno... Ludzie to jednak nie drzewa. Mają rozum i czasami potrafią wskazać podpalacza.

Mamy zatem rewolucje naturalne, które dążą do zmiany blokującego rozwój porządku, ale wykorzystują szanse jakie stwarzają im okoliczności i takie, które są planowane, których często przyczyną jest jedynie chęć wymiany nieprzychylnych komuś elit. Oba typu rewolucji zachodzą wtedy, gdy nie ma lub wydaje się że nie ma innych mechanizmów naprawy sytuacji. Do pierwszej kategorii można zaliczyć wszelkiego rodzaju ruchy zmniejszające obciążenia nadmiernie rozbudowanego systemu, dążące do decentralizacji i zwiększenia osobistej wolności jednostki. Do drugiej natomiast wszelkie totalitarne i socjalistycznej rewolty, którzy jedynym celem jest wyrżnięcie starych uprzywilejowanych elity, a z łona rewolucjonistów wyłonienia tych nowych dynastii. Problem jest jeden. O tym, z jakim typem rewolucji mamy do czynienia dowiadujemy się dopiero po fakcie. Ponieważ zarówno jedni jak i drudzy rewolucjoniści posługują z reguły tymi samymi wyświechtanymi frazesami. Dość powiedzieć, że bolszewicy chcieli samostanowienia narodów. Jest jeszcze jedna istotna różnica. W raz z biegiem czasu, rewolucji spontanicznych jest coraz mniej, o ile we współczesnym świecie są one w ogóle możliwe. Ostatnią chyba taką pierwszego typu była ta amerykańska. Potem to już tylko gilotyny, łagry i Che Guevara.

Jaki zatem jest przepis na współczesną rewolucję? Wystarczy jak w lesie sprawić pewien okres suszy czego uosobieniem jest kryzys. Musi też być spora grupa niezadowolonych, którzy poniosą płonień rewolucji, a międzyczasie spłoną w rewolucyjnej pożodze. W USA tą grupą jest niezadowolona i ubożejąca klasa średnia, w Polsce zaś to młodzi wykształceni z dużych miast siedzący po uszy w kredytach. Co ciekawe, musi być także w miarę dostatnio, bo gdy jest bieda, ludzie mają gdzieś manifestacje i politykę. Zajmują się sobą i przeżyciem. Ale to często kolejny etap porewolucyjnego czyszczenia wymaga takich warunków.

Zatem mamy pewien istotny dylemat. Obecny porządek jest nie do przyjęcia, a elity złożone wyłącznie z figurantów. Te prawdziwe siedzą cicho i z niecierpliwością obserwują rozwój wypadków. Z drugiej zaś strony metoda rewolucji doprowadzi tylko do powstania totalitaryzmu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na najgorszą – bolszewicką modłę. Przemawia za tym już obrany propagandowy kierunek, wedle którego winnym światowego kryzysu jest kapitalizm i wolny rynek, a nie fałszywy pieniądz i od tego wolnego rynku korporacyjne odejście.

Co zatem? Bez względu na wybór rewolucyjnego scenariusza, w bliższej lub dalszej perspektywie grobów przybędzie. Mało to optymistyczne, ale dziś dzień Wszystkich Świętych, a wszyscy mają szansę na zbawienie.  Jedyne co możemy, to chrześcijańska akceptacja faktu, że świat nie jest idealny, co choć odrobinę uchroni nas przed propagandą i wiara we słuszność walki o poszerzanie własnej wolności przed zakusami jakiegokolwiek sytemu. Wiara zawsze jest drogowskazem.

poniedziałek, 31 października 2011

Ptak co własne gniazdo kala

Nie lubię Dudzińskiego i nigdy go nie lubiłem. Jednak po lekturze wywiadu z nim w Rzepie nabrałemdo faceta odrobinę szacunku, gdyż powiedział wiele prawdy o politycznym półświatku. Wierzę także w szczerość jego słów o odejściu z polityki. Po tym co ujawnił odnośnie prawdziwych poselskich motywacji, negatywnej selekcji i totalnego figuranctwa niezależnie od politycznych barw nie ma już tam powrotu. Jak iluzjonistę pokazującego gawiedzi na czym polegają magiczne sztuczki w końcu spotka zemsta pozbawionych chleba dawnych kolegów po fachu, tak samo pan Dudziński uzyska miano ptaka co własne gniazdo kala. Tak to prawda. W polskiej polityce nie liczy się interes publiczny lecz przywiązanie do sitwy i przy jej pomocy dojenie państwa lub tego co z niej pozostało.
            Już przecież słynny eksperyment Philip’a Zimbardo do którego zaangażował studentów i przydzielił im losowo role policjantów i więźniów udowodnił, jak łatwo człowiek przyzwyczaja się do swej roli. Po pewnym czasie nikt już nie kwestionuje faktu, że ma władzę, pomimo tego, że tak naprawdę uczestniczy tylko w dobrze zorganizowanym spektaklu, którego celem jest uświadomienie gawiedzi, że to owa gawiedź jest suwerenem.
Ciekawostką jest fakt, że Rzeczpospolita zmieniła lit swego tekstu. Jeszcze wczoraj wieczorem, gdy czytałem go w sieci to właśnie patologia polskiej polityki była wyakcentowanym wątkiem rozmowy. Dziś jest nim już rzekomy rozłam w PiS. Widać wraz z nowym właścicielem i nowym naczelnym zaczynają panować zwyczaje rodem z „Wielkiego Brata”. Ciekawe kiedy te praktyki a’la Wyborcza, przełożą się na wiarygodność tej do niedawna solidnej gazety?
Być może Dudziński wróci do polityki, ale tej na innych zasadach. Nie zdeformowanej i zmutowanej lecz takiej w której interes publiczny będzie ponad wszystko. W raz z nim być może wróci wielu innych „nabranych na demokrację”. Na razie to brzmi jak bajki o żelaznym wilku. Na razie.

piątek, 28 października 2011

Bratnia pomoc

Czasami łapię się na tym, że podejmowane prze mnie całkowicie intuicyjnie decyzje dość szybko nabierają szerszego kontekstu. Czasami jestem jak baca, który wie z góry jaka będzie pogoda. Myśląc o nadchodzącej zimie i chyba na skutek przeżywanego przeze mnie kryzysu wieku średniego, postanowiłem pierwszy raz po być może dwudziestu latach zakupić buty zwane glanami. Są piękne. Mają klasyczny krój i blaszane, pokryte skórą czuby. To było wczoraj.
Dzisiaj Rzeczpospolita doniosła, że na organizowany 11 listopada w Warszawie przemarsz środowisk patriotycznych mają przyjechać niemieccy lewacy, aby go zablokować. Czy wracamy zatem do starej świeckiej tradycji bratniej pomocy? Ciekawe czy przyjadą w tradycyjnych brunatnych koszulach? Wszak tajemnicą nie jest, że tego typu oddziały wspierające niegdyś dość popularny w Niemczech - zwłaszcza w latach trzydziestych i czterdziestych ruch socjalistyczny takie stroje posiadały. Tajemnicą też nie jest, że znaczna część kadr tego typu formacji miała swój komunistyczny rodowód. Wystarczyło bolszewickie bojówki poubierać w jednolite stroje i już były mundurowe formacje, mające czynić porządek.
Jak zatem stanie się w Warszawie? Na razie nie wiadomo. W każdym razie proces tego typu interwencji, a zwłaszcza zachowanie naszych służb porządkowych w stosunku do „dostojnych gości” będzie doskonałym probierzem naszej realnej sytuacji.
A buty? Solidne obuwie jest zawsze w cenie.

czwartek, 27 października 2011

Pogromcy mitów - gaz łupkowy


Jak widać w naszej bananowej republice postsmoleńskie sprawy potoczyły się szybko. Ale ciemy lud kupi wszystko. Nawet ograbienie i zamianę ziemi na której żyje w pustynię. Czeka nas los Inków?
W powyższym materiale liczą się rzecz jasna fakty. Jedyną krytyczną uwagą z mojej strony jest sugestia pani odnośnie rewolucji. Ale ludzie w dzisiejszych czasach pomieszania języków często nie wiedzą o czym mówią.

Szpital

Sytuacja naszego nieszczęsnego kraju przypomina oddział onkologiczny. W łóżku leży pacjent, a przy nim kilku lekarzy i członków rodziny. Jedni wmawiają mu, że wszystko jest dobrze i że niedługo opuści szpitalne mury, drudzy z kolei tłuką mu do głowy, że jego stan jest poważny, i że musi aby nie cierpieć przyjąć wyższą dawkę przeciwbólowego leku. Wśród członków rodziny pojawił się w pewnym momencie nawet rozłam. Jedni mówią choremu, zasugerowani lekarską ściemą, że to nie jest żaden przeciwbólowy środek, ale ekstra drag pozwalający odfrunąć i mieć kolorowe sny. 
Pacjent się wacha, którą opcję wybrać? Bardziej optymistyczną ale mniej wiarygodną, czy tę realną ale nie tak przyjemną. Gdy jego wahanie osiąga pewne apogeum, na sali pojawia się pielęgniarz, który dla odwrócenia uwagi usiłuje zdjąć ze ściany wiszący tam krzyż. Zajęci dyskusją i przekonywaniem pacjenta lekarze i krewni zdają się nie dostrzegać tego faktu. Pielęgniarz wykorzystując ten moment zdejmuje krzyż ze ściany i wyje ze wściekłości. Na dawno nie malowanej ścianie krzyż pozostawił po sobie trwały jasny i wyróżniający się ślad, którego nie da się tak łatwo wytrzeć ani zmyć. 
Pacjent obserwujący tę całą maskaradę wybiera argumentację lekarzy i pozwala się uśpić, zabijając w ten sposób swój ból, ale i świadomość. 
A tak naprawdę to w szpitalu na oddziale onkologicznym nic nie zależy od pacjenta. Co więcej, sama onkologia nie zna tak naprawdę przyczyn, ani skutecznych metod leczenia przypadłości dla której została powołana.

Sytuacja w Łuni, zwłaszcza po dzisiejszym nocnych negocjacjach z lichwiarzami przypomina sytuacje na oddziale psychiatrycznym. Szpitalowi grozi zamknięcie za nieopłacone rachunki. Prawdziwa dyrekcja szpitala gdzieś się ulotniła, a rolę negocjatora przejął samozwańczy samorząd pacjentów oddziału psychiatrycznego. Spotkania, konsultacje i próby reform przypominają zbiorową terapię zajęciową. Wszyscy są oszukiwani i oszukują się nawzajem, że kryzys został zażegnany. Wariaci pokazują sobie wzajemnie plany ratunkowe oparte na nowych, opracowanych przez nich odmianach arytmetyki. Tymczasem w interesie nie traktujących wariacki samorząd poważnie lichwiarzy nie jest wcale ani upadłość szpitala, ani spłata długów. Chodzi o to, aby dług był i był cały czas spłacany. A wariaci przystaną na każde warunki, które jeszcze przez jakiś czas pozwolą im żyć w mirażu swych wyimaginowanych funkcji i zaszczytów. Sytuacja przypomina nieco tę opisaną w książce Stanisława Lema „Szpital Przemienienia”. Miejmy nadzieję tylko, że finał całej historii nie będzie taki jak w powieści. 
Jednak finał widać już na horyzoncie. Europa przez niefrasobliwość socjalistycznych świrów w kaftanach bezpieczeństwa, które tylko z pozoru przypominają lekarskie kitle, została już skazana na gospodarczą, a być może i cywilizacyjną klęskę. Przy tego typu modelu zarządzania, marnotrawstwie i totalnym wypraniu ludzkich mózgów w przeciągu najbliższych dekad nasz dom wariatów będzie mógł aspirować co najwyżej do miana psychiatrycznego skansenu.

W czym nadzieja?
Jeśli zarówno na naszym oddziale jak i w całym szpitalu jest jeszcze ktoś rozsądny, pierwszą rzeczą jaką wykombinuje będzie wymyślenie para - pieniądza. Czyli zastępczej waluty, która posłuży do handlowego obrotu. We wszelkiego rodzaju zamkniętych instytucjach taką rolę pełną papierosy lub inne przedmioty powszechnego użytku. Potrzebny jest nam jak u cytowanego wczoraj Clawell’a jakiś król szczurów.