niedziela, 30 sierpnia 2009

U nas po staremu – to znaczy po nowemu


Białowieża. Centrum miasteczka. Obok cerkwi postawionej w ostatnich latach XIX wieku, stoi obelisk upamiętniający hitlerowskie ofiary. W tym miejscu powieszono ok. 90 osób. Warto o tym pamiętać zwłaszcza w przeddzień wigilii wybuchu wojny. Wcześniej na tym miejscu stał pomnik upamiętniający Cara Aleksandra II, potem jego miejsce zajęła tablica upamiętniająca Józefa Piłsudskiego. Po wojnie pojawiła się ta współczesna. „Sport pomników” w czystej formie! Jeszcze 10 lat temu powiedziałbym, że jest nieaktualna i jest reliktem minionego systemu. Dziś to nie jest takie oczywiste, a w tej chwili jakoś nabrała aktualności. Tablica pozostała, a system się zmienił. Dziś w czasach naszej przynależności do rodziny szczęśliwych socjalistycznych europejskich narodów napis jest aktualny jak nigdy.

Moja prawa, twoja prawda i g...o prawda
Za „wolność i socjalizm”. Ciekawy związek frazeologiczny. Socjalizm ma niewiele wspólnego z wolnością i vice versa. Nawet można zaryzykować twierdzenie, że są to dwie przeciwstawne idee. Czy napis jest zatem bez sensu? Jeszcze 10 lat temu nie miał sensu najmniejszego, wcześniej jakiś sens miał, bo był socjalizm, a wolnością zawsze wycierano sobie buty.
Generalnie to nie ważne co jest na postumencie napisane. Okoliczna ludność ma to gdzieś; Car, Piłsudski, socjalizm, co za różnica? Ważne aby władza się od nas odczepiła. To jedna z hipotez. Druga to stara ludowa zasada: „na wszelki wypadek”. Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek?
Obok postumentu stoi prawosławny krzyż upamiętniający pomordowanych. Jest on albo „odtrutką” na napis, albo go legitymizuje. A może jedno i drugie?

Tylko czy wymordowani tam ludzie ginęli w obronie jakiejkolwiek idei? Raczej nie. Więc profanacja ich śmierci nastąpiła już dawno i twa nadal. Tylko kogo to obchodzi? Jak widać nikogo!

czwartek, 27 sierpnia 2009

Coś wisi w powietrzu?

Idziemy wraz z dwoma kolegami jedną z ulic wcale nie najmniejszego polskiego miasta. Nasze garnitury i krawaty wzute są pomimo panującego upału. Wzbudzają szacunek, a może politowanie? Na pierwszy rzut oka wyglądamy jak funkcjonariusze systemu, albo agenci z Matriksa. Za chwilę ta diagnoza ma się potwierdzić empirycznie...
Stajemy na przejściu dla pieszych zajęci dyskusją. Rozmowa dotyczy problemów kryzysowych i ważnego spotkani a na które udaje się nasza „katorżnicza grupa”. W pewnym momencie rzucam cytat z „Alternatyw” Barei nieudolnie wcielając się z telewizyjne przemówienie Winnickiego: „Postuluje się walczyć z kryzysem metodami nieinwestycyjnymi i niskonakładowymi. Pierwszą decyzją w tym zakresie jest zakaz produkcji mięsa wieprzowego na okres lat pięciu.” Uśmiechy kolegów. Nagle zauważam, że stojąca obok nas na przejściu starsza para bacznie przysłuchuje się naszej dyskusji. Nagle starsza Pani rzuca:
- „No to ładnie. Teraz zagłodzić nas chcecie”

Natychmiast pospieszyliśmy z wyjaśnieniami, że to z filmu i że dowcip. „Dobra dobra” odpowiedział zniesmaczony Pan, który pewnie wiedział więcej i lepiej.

Najgorsze w całej historii jest to, że metaforycznie to starsi ludzie mieli wiele racji. Likwidacja przemysłu, małego rolnictwa i praktyczna realizacja programu K. Kononowicza: „nie będzie niczego”: Coś wisi w powietrzu.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Forma a nie treść decyduje o szaleństwie

Wariactwo od normalności różni się tylko tym jak głośno i w jaki sposób głosimy swoją prawdę. Największy kretyn może być uznany za mędrca, bo ma dobrze skrojony garnitur i przyczesane żelem włosy. Zaś mędrzec może być uznany za kretyna tylko z powodu swej przaśności. Ludzie nie lubią prawdy, bo bywa bolesna. Ludzie lubą słyszeć to co chcą usłyszeć.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Potwór mojego syna

Narysował go jakiś czas temu. Picasso może się schować! Potwór nazywa się Rozciąg. Ma trzy języki, trzy mózgi na brzuchu, skrzela, specjale wyrostki w kształcie cebuli, przez które wydzielają się trujące gazy. Generalnie jest stworzeniem wodnym, ale na lądzie też sobie radzi. Zapewne przywalić też potrafi...

Wyspa

Jak nieszczęśnik rąbka skały nad przepaścią,
trzymamy się strzępków złudzeń i nadziei,
odłamków prawdy czekając wybawienia.
Prawda jest wyspą wśród bezkresu utopii.

Dryfujemy po morzu pchani tchnieniem lądowego wiatru,
tylko On nam towarzyszy w rejsie do portu przeznaczenie.

sobota, 22 sierpnia 2009

Pozytywnie rozczarowany, rozczarwany i zawiedziony

1. Pozytywnie rozczarowany
Adaś jest "pozytywnie rozczarowany". Czyli jak jego idol Wałęsa: "są plusy dodatnie i plusy ujemne". Nowa logika? Jak Adaś zarządzi, to jego wyznawcy uznają to za nowe prawidło naukowe. Poza tym pieprzy jak potłuczony, ale to normalka. A na końcu niespodzianka. Czyżby miał innego kandydata na króla Polski? W końcu coś go z Chrystusem łączy... Tylko co tam robi Kazik?


2. Rozczarowany
A tu Korwin przywołany do tablicy o Adasiu, jego bandzie i nie tylko.


3. Zawiedziony
Zbigniew Herbert o Adasiu

Kto kogo?

W Polsce zamiast amerykańskiej zasady rozwiązywania problemów poprzez dobór kompetentnych ludzi, obraliśmy drogę radziecką: kto – kogo. Wskazuje to także na kulturowy rodowód naszej polityczno – administracyjnej menażerii. Nie są ważne kompetencje, tylko kto pod kogo jest podwieszony, a mocniejszy jest ten, kto ma większa liczbę zauszników. Oczywiście jeszcze większy problem gdy jakiś polityk upadnie, wtedy rozsypuje się cała misterna piramida powiązań i nieformalnych podwieszeń. Średniowieczna zasada: wasal mojego wasala jest moim wasalem, została zastąpiona zasadą: figurant mojego figuranta jest moim figurantem. Pan ponosił odpowiedzialność za czyny wasala, a ponieważ w naszym modelu wszystko obywa się się nieformalnie, tak więc nie ma w tym ani odrobiny etyki. Jest tylko pajęczyna powiązań. To zjawisko stanowi główny czynnik rozwoju biurokracji w Polsce. Bo po pewnym czasie na mapie podwieszeń panuje taki mętlik, że nie można ruszyć konkretnych ludzi bo wiedzą za dużo, albo nie wiadomo jak zareaguje osoba, pod którą delikwent jest podwieszony. Mnoży się więc etaty, bo każdy polityk, nawet ten gminny chce mieć swoje „duszyczki”. Dlatego przy tego rodzaju modelu politycznym jak w tej chwili nie doczekamy się nigdy profesjonalnej, merytorycznej i taniej administracji. Dlatego nie będziemy mieli jeszcze przez kilka dekad nowoczesnych autostrad. Korpusy służby cywilnej czy regulacje prawne i tak nie dadzą rady wpojonym normom kulturowym i zasadom realnej gry.
Podobno ambasada Norwegii przy ONZ liczy 11 urzędników, w ambasadach krajów afrykańskich sięga kilkuset. Czym większa bieda tym zasada podwieszeń i leninowskie kto – kogo, zyskuje na znaczeniu.

Na niby?

PRL był państwem na niby. Tak więc trudno oczekiwać aby następczyni i kontynuatorka tej linii - III RP, była państwem poważnym. Bez radykalnych zmian nie jest możliwe upoważnienie. Patologia dotyczy zwłaszcza mobilności społecznej i zawodowej a co za tym idzie i sposobu selekcji elit, oraz kompletnego paraliżu i skorumpowania systemu wymiaru sprawiedliwości. Przejawów tego i konsekwencji jest wiele, jednak na szczególną uwagą zasługuje nasza służalcza polityka zagraniczna w stosunku do najbliższych sąsiadów.
Wbrew powszechnie głoszonej propagandzie, Polska jest krajem prowincjonalnym. Ciągle podkreśla się jakim jesteśmy wspaniałym narodem. każda komentowana w mediach światowa opinia, musi jeśli jest mieć podkreślony polski wątek. A tak naprawdę jesteśmy mało liczącym się krajem skutecznie pozbawionym elit, a przez to i racji stanu. W radiu jakiś mądry człowiek powiedział, że jesteśmy jedynym narodem w Europie, który w latach czterdziestych stracił elity, zastąpione następnie nowymi. Zerwany został w ten sposób naturalny ciąg kodu kulturowego. Podobny zabieg zastosowano w 1989 roku, gdzie stare autorytety musiały zostać zastąpione nowymi, bo przecież ktoś musi mówić ludziom jak mają myśleć i co robić, co jest normą, co dobrem a co złem. Zadanie to dzielnie od 20 lat wykonuje Gazeta Wyborcza.
Doskonałym wskaźnikiem konkwisty jest doprowadzenie do zaniku degradacji rodzimych elit wyrażona pozycją i rolą zawodu dziennikarza. Redaktorzy zmieniają się jak przelatujące meteory na sklepieniu redakcji. Ich wiek - 25-30 lat - powoduje, że nie zdążyli oni nabrać jeszcze odpowiedniej refleksji co do otaczającej ich rzeczywistości. Klientelizm i brak elementarnego poczucia misji społecznej to także cech naszych prasowych elit. Jest to przy okazji wskaźnik słabości systemu edukacji.
Administracyjny formalizm staje się głównym orężem w walce administracji ze społeczeństwem. Gąszcz i bezsens różnego rodzaju narzuconych z zewnątrz regulacjo musi spotkać się ze społecznym oporem. Paradoksem całej sytuacji jest to, że lud uosabia system administracyjny z państwem, które winien jest kochać w imię patriotycznych ideałów. Tym czasem państwo etatystyczno - dystrybucyjne nie jest już reprezentantem społecznych interesów. Uświadomienie ludziom, że aparat państwowy jest narzędziem w rękach okupantów, a procesy oddolne jedynym stymulantem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego jest głównym zadaniem najbliższych lat. Uosobieniem tej filozofii jest zwłaszcza kwestia okręgów jednomandatowych jako skutecznego sposobu na odbudowę prawdziwych elit politycznych.
Tym czasem procesy zaniku wspólnoty narodowej i lokalnej poprzez wyzbycie się własnej tradycji w połączeniu z socjalistycznym modelem gospodarki centralnie opanowanej wyrażonej przez fundusze unijne, są głównymi mechanizmami atomizacji i kolonizacji Polski.
Gdy coś jest na niby, lub jakaś instytucja społeczna nie realizacje posieżonych jej zadań, ktoś inny przejmuje nieformalnie tego typu funkcje. Jeśli opisana wyżej diagnoza jest prawdziwa, za chwilę pojawi się w Polsce drugi obieg: kulturowy, informacyjny i polityczny. A może już się pojawił?

wtorek, 18 sierpnia 2009

Przyjdzie, nie przyjdzie?

Wśród pomstowań, wrzasków, gwaru,
jak tsunami, gradobicie.
Przelew do nas mknie z Kataru.
On odmieni nasze życie!

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Ludożercy w garniturach na miarę

Kanibalizm - rzecz straszna i okrutna. Od razu przychodzi na myśl: „W jakiej skrajnej sytuacji trzeba być, aby zdecydować się na zjedzenie bliźniego?” W naszej kulturze ten postępek kojarzony jest z wojną, sytuacją skrajnie ekstremalną. Są jednak ludy które podchodzą to tego inaczej. Ten makabryczny dla nas proceder ma jednak różne pobudki. Są oczywiście miejsca na świecie, gdzie zasoby białka były naturalnie tak mizerne, że gdyby nie wojny i polowanie na wrogów nie byłoby go wcale. Są też poza tymi biologicznymi motywacjami i typowo rytualne.
Plemiona koczownicze nie mają cmentarzy, a bardzo chciałyby, aby ich przodkowie byli z nimi. Więc po śmierci pożerają dziadka opłakując go i wspominając. On wtedy jest z nimi na zawsze. A po śmierci biesiadników ich potomkowie uczynią z nimi to samo. To symboliczne trwanie, trwałość kultury, dziedzictwa, wzmocnienie duchowe.
Istnieją plemiona zmniejszające zmniejszające głowy swych wrogów. To skomplikowany rytuał. Czyn ten, dla nas makabryczny jest naturalną logiczną konsekwencją ich wizji świata. W głowie mieści się dusza wroga. Po jej obcięciu i procesie zmniejszana (usunięcie czaszki, gotowanie, wędzenie) głowa ta ma zaszyte oczy i usta i staje się więzieniem dla duszy wroga. Nie mógł on wtedy w zaświatach dołączyć do plemienia wrogów i dalej walczyć. A zmniejszenie głowy i cała makabryczna procedura, to tylko konsekwencja wierzeń i tradycji. Nie było punktu odniesienia, nikt z tubylców nie wiedział, że świat może wyglądać inaczej.
Po jednej z pierwszych bitew na Pacyfiku między Amerykanami a Japończykami w czasie II wojny Światowej, japońska generalicja sparzyła wątrobę świeżo schwytanego jeńca. Zrobili to już nie półnadzy tubylcy w dżungli lecz ludzie bywali w świecie. Przez ten czyn męstwo wroga potęgowało ich. Za makabrą kryło się jakieś stare wierzenie wynikające także z dawnej logicznej wizji świata. Nasz umysł łączy to co materialne z tym co nadprzyrodzone i szuka wyjaśnienia niewyjaśnianego.
Czy obiektywnie makabryczne nie jest jedzenie ciała i picie krwi swojego Boga? Oczywiście ktoś powie, że eucharystia to wyłącznie symbol. A czy symbolem nie jest rytualne zmniejszenie głowy swojego wroga?
Wszystkie wyżej wskazane obyczaje i rytuały mają swe racjonalne uzasadnienie wynikające z przyjętej i racjonalnej w danych warunkach wizji świata. To kulturo centryzm powoduje, że dzielimy świat na nasz kulturowo jedynie słuszny i ten obcy, oparty często na niezrozumiałych dla nas pojęciach.

Aby obiektywnie ocenić czyny i fakty trzeba by było wyrwać się z kodu naszej kultury. Naprawdę trudno jest rozważyć, czy mamy do czynienia z ciemnotą, zabobonem, czy przez wieki sprawdzoną prawidłowością. Czas sprawdzalności tych prawd może być tylko dłuższy. Lewaccy liberałowie zadają sobie pewnie pytanie, dlaczego chłopi tak uparcie trzymają się ojcowskich zagonów. Oczywiście nie wszyscy. Odpowiedz jest dość prosta. Jeszcze nie tak dawno temu głód ziemi był zjawiskiem powszechnym, a kilka morgów po lasem było większym obiektem pożądania niż złoto. Ziemia gwarantowała przeżycie i trwanie. Była najlepszą lokatą. Rodzina na swoim nie da się tak łatwo zniewolić. Za chwilę może się okazać, że znowu kawałek ziemi jest wart więcej niż cokolwiek. Tylko, że będzie należała już do kogoś innego.

Kod kulturowy jest jak garnitur na miarę: pasuje tylko na nas. Znaczna część Polaków ma chłopskie korzenie. Gdy uodporniamy się na ideologiczne bełkoty naszych czasów, gdy nauczymy się oddzielać propagandę od realnych czynów - będziemy poszukiwać swojej tożsamości. A ta nasza jak garnitur jest tuż obok.
Czy menadżer w na miarę skrojonym garniturze jest nie mniej okrutny od tubylców z dżungli. Na pewno jest głupszy, bo uległ ułudzie i biegnie w szczurzym wyścigu. Dobrze jest być świadomym kulturowych kodów „zasłaniających” rzeczywistość. Ale dobrze jest też tkwić w swojej kulturze, być dzięki temu silnym i odpornym na łakomstwo konsumpcji i globalistycznej homogenizacji.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Dziad miał rację, prorok czy co?



Poza tym znalazłem dość interesujący materiał. Prawda czasu - prawda ekranu. http://lukaszmacheta.com/mecz-przez-mur/
To tylko potwierdza, że Dziad miał rację.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Czy jest możliwa dziura bez dna?

Podobno, gdyby przewiercić dziurę na wylot przez środek ziemi i wrzucić do środka kamyk, ten leciałby do samego jej środka, po czym oddalając się od niego zacząłby wyhamowywać. Gdy znalazłby się mniej więcej pod Australią - zawróciłby. I tak latałby w tę i z powrotem jak jojo, aż zatrzymałby się mniej więcej w środku ziemskiej kuli. Oczywiście wywiercenie takiej dziury jest niemożliwe, tym bardziej wrzucenie doń kamyka i zaobserwowanie opisanego zjawiska. Jednak jak widać dziura bez dna jest możliwa teoretycznie, lecz praktycznie nie, bo znalazłoby się z pewnością wielu, którzy chcieliby sprawdzić "numer z kamykiem", więc po pewnym czasie dziura byłaby zasypana.
Istnieje jednak dziura, której zasypać nie sposób. Dziura w finansach publicznych. Sam deficyt na przyszły rok sięga prawie 30 miliardów złotych, do tego tylko do ZUSu trzeba dołożyć 7 kolejnych miliardów. Nie są one jednak liczone jako deficyt budżetu, gdyż rząd w ramach polityki miłości i kreatywnej księgowości pozwolił ZUSowi na wzięcie kredytu komercyjnego, który liczony do deficytu państwa nie jest. NFZ, odpowiedzialny za zdrowie narodu deklaruje brak kolejnego miliarda. Bo system nie jest szczelny. Po 20 latach "wolnej polski" ktoś wreszcie powiedział prawdę. Tylko nie system służby zdrowia, lecz cały odziedziczony po PRLu system instytucji publicznych.*
Hydra ta przeżera ponad 200 miliardów złotych. Tak więc wydatki na służbę zdrowia renty czy emerytury to zaledwie kamyki rzucone w nieskończoną przepaść. Paradoksalnie administracja kraju jest największym jego wrogiem.
Około 80% pieniędzy jakie zarabiamy jest nam odbierane i ponownie redystrybucyjne przez machinę, która na swoje utrzymanie zabiera większość z zagrabionych pieniędzy. Gdy dodamy do tego jeszcze imponujący dług publiczny ok. 600 miliardów złotych, to okaże się, firma jaką jest Polska powinna już dawno zbankrutować. To właśnie dług publiczny nieuchronnie dobijający do poziomu konstytucyjnego 60% PKB, spowoduje, że zadłużać za chwilę już nie będzie można. Ale wybawieniem dla naszych pseudoelit jest Traktat Lizboński funkcjonalnie likwidujący państwo polskie, więc po co się martwić?
Po co podbijać kraj militarnie, tracić jego ludność i brać w jasyr jego obywateli? Wystarczy poprzez agenturę narzucić krajowi taki drogi i niewydolny system administracyjny, aby przestał się rozwijać. To wystarczy.
Jadwiga Staniszkis w wywiadzie dla Rzeczpospolitej z przed kilku dni twierdziła, że nadchodzi po woli moment odebrania władzy nieudolnym politykom. Suweren czyli naród musi wybrać nowych przedstawicieli. Proces ten na zacząć się na jesieni... Zobaczymy.


*O ile przeciętny Kowalski ma ze służbą zdrowia kontakt na co dzień o tyle, z niektórymi mackami ośmiornicy administracji publicznej mamy kontakt (nie zawsze i nie wszyscy). W przypadku niektórych macek uzasadnionej jest pytanie o istotę ich istnienia. Ale takich pytań nikt nie zadaje. Po pierwsze dla tego, że naród postkomunistyczny mamy ogłupiały i pozbawiony elit. Ma także na miernym poziomie wiedzę ekonomiczną. Po wtóre, ludzie chcą, aby potwór administracyjny zostawił i w spokoju i aby wszyscy się od nich odczepili. Od czasu do czasu, ktoś rzuci tylko w jakimś urzędzie cytat z Felicjana Dulskiego: "A niech was wszyscy diabli". Choć po ostatnich doniesieniach z „państwa” ZUS, gdzie sfrustrowany emeryt rzucił mięsem i skończył w sądzie po zarzutem terroryzmu, już nawet rzucanie kurwami jest niebezpieczne. Inna kwesta to podświadome przekonanie Polaków, że administracja jest czymś potrzebnym i spełniającym wyższe społeczne potrzeby jest czymś powszechnym. Poglądowi temu towarzyszy równie powszechna świadomość alienacji administracji.

Geniusz potrafi zagrać na wszystkim

I nie potrzeba do tego instrumentu. W poniższym przypadku Bobby McFerrin "gra" na "instrumencie", którym jest audytorium konferencji World Science Festival 2009. Najprawdopodobniej sala składa się z członków kilku chórów, ale to nie znaczy, że numer nie jest jedyny w swoim rodzaju. A co za improwizacja!
Więcej na http://www.worldsciencefestival.com
polecam

środa, 5 sierpnia 2009

Kasty, talenty i edukacja

Tancerka
Oglądałem w TV dokument z konferencję TED w Monterey. Jeden z prelegentów opowiedział niesamowitą historię. Lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Do pewnego sławnego psychiatry przychodzą zaniepokojeni rodzice kilkuletniej dziewczynki. Mała od pewnego czasu zdradza w ich mniemaniu objawy zaburzeń psychicznych. Dziś nazwalibyśmy ADHD, ale wtedy pewnie nie istniała jeszcze ta jednostka chorobowa. Nie mogła po prostu usiedzieć na miejscu. Ciągle poruszała się, biegała, wykręcała piruety, podskakiwała. Po krótkiej rozmowie z rodzicami i dziewczynka, która nie przestawała się wiercić, lekarz wystawił przedziwną diagnozę;
"Państwa córka jest zdrowa. Ona jest po prostu tancerką. Urodzoną tancerką. Zapiszcie ją na zajęcia taneczne dla dzieci, albo do szkoły baletowej."
Tak też uczyniono. Dziewczynka znalazła się miedzy ludźmi takimi jak ona. Zobaczyła, że nie jest odmieńcem. Od urodzenia miała to nie odkryte powołanie, lecz nikt łącznie z nią nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdy dorosła została wybitną tancerką, choreografem i teoretykiem tańca. Odeszła z tego świata całkiem nie dawno, jako osoba zamożna, powszechnie szanowana i wręcz uwielbiana. Miała wspaniałe szczęśliwe życie i była osobą spełnioną. A co byłoby gdyby rodzice trafili do innego lekarza?

Piłka nożna i nie tylko
Dlaczego Polska ma słabą reprezentację w piłce nożnej? Zasada jest dość prosta. W piłkę grają niewłaściwe dzieci. Nie te, które mają do tego predyspozycje, lecz te, które spełniają marzenia swych ojców.
Jedną z głównych barier rozwojowych w skali globalnej jest brak właściwej selekcji talentów. A to z kolei ściśle wiąże się z niewłaściwym systemem edukacji, która powinna uczyć krytycznego myślenia i pomóc określi indywidualną ścieżkę samorozwoju.

Dysleksja i polskie piekło
Dlaczego najwybitniejsi tego świata to dyslektycy? Bo dysleksja w naturalny sposób wymusza niestandardowy sposób myślenia, czyli niestandardowy sposób rozwiązywania problemów. Okazuje się, że dysleksja w 95 % w Polsce jest diagnozowana u dzieci z miast, a 5% dotyczy dzieci wiejskich. Czy zatem to znaczy, że na wsi jest mniej dyslektyków? Nie. Po prostu, gdy dziecko ma problemy z czytaniem i pisaniem znaczy po prostu, że jest głupie. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy szukanie innych rozwiązań, a doszukiwanie się w owym "niedojdzie" potencjalnego geniusza, to w klasycznej polskiej wiejskiej szkole rzecz niewyobrażalna. I tak "między palcami"
przeciekają nam setki jeśli nie tysiące potencjalnych Mozartów, Koperników czy innych geniuszy. Jak dotychczas nikt z rządzących nie zauważył związku z orzekaniem i jej nieproporcjonalnością a procesami rozwojowymi.
Kolejny problem, to kastowość naszego kraju i hermetyczność w dostępie do pewnych zawodów. To odwrotny czynnik tego samego procesu. Ciężej jest zostać wybitnym prawnikiem, gdy nie pochodzi się z prawniczej rodziny. Wybitny talent chirurgiczny nie dość, że może nie zostać odkryty, to jeszcze gdy nie ma taty chirurga, najprawdopodobniej nim i tak nie zostanie.

Wniosek
Te dwa czynniki wpływają na mobilność społeczną i zawodową i jakość występujących w poszczególnych profesjach kadr. Bez rozwiązania tych dwóch elementarnych problemów możemy jedynie nadal śnić o potędze w jakiejkolwiek dziedzinie.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Antycypator?

Dzisiaj mój ośmioletni syn miał wizję. Stwierdził, że jak z moją połowicą się zestarzejemy, to będziemy mieszkać na wsi. Strzał w 10 – bo mieszkamy na wsi. W dalszej części wizji pojawiła się perspektywa hodowli krowy. Bo jak twierdził – krowa daje mleko, a do mleka będziemy mieli długo mocne kości - stwierdził. Potem w jego wizji ukazała także jeszcze dodatkowo koza, jako zaplecze mleczne i przydomowy pupilek. Zaczynamy na razie od kur. Jak się to wszystko rozkręci? Nie wiem?
W perspektywie bankructwa ZUS - wizja całkiem realna: Krówka, kózka, parę kurek i syn wypłacający rodzicom kieszonkowe. Do tego trochę cukru, wody, droży, odpowiedni sprzęt i system będzie mógł nam naskoczyć.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Zapomniany geniusz perkusji z polskim korzeniami

Kim był Gene Krupa? Warto go przypomnieć albo poznać, bo nawet nie zdajemy sobie sprawy jak odcisnął się na współczesnej muzyce i popkulturze.
Na świecie legenda, w Polsce się o nim raczej nie pamięta. Chyba pora przywrócić pamięć o pewnym niesłusznie zapomnianym artyście.
Nasz rodak za oceanu, genialny perkusista, inspiracja dla wielu perkusistów na całym świece kończyłby w tym roku 100 lat. Skoro jego setna rocznica urodzin przeszła bez echa, to trudno uznać, że ten "najbardziej wpływowy perkusista świata" – jak go określano, jest u nas postacią znaną.
Trafiłem na tę postać przez przypadek, analizując skład zespołu Benny'ego Goodmana. Patrzę, swojsko brzmiące nazwisko. Zacząłem szperać i przed moimi oczami otworzył się cały niesamowity pokład fascynującej historii ery sweengu. Po polsku o Gienku (bo tak pewnie wołała na niego jego matka) jest dość nie wiele; hasło w Wikipedii i kilka tekstów na „branżowych” serwisach.
Nagrywał z Louis'em Armstrong'iem. Dokonał także pierwszego historycznego nagrania "wielkiego bębna". Był to rok 1927. Wcześniej technicy rejestrujący nagania obawiali się uszkodzenia sprzętu w wyniku zbyt dużej ilości niskich tonów. Gene nie przejął się tymi "lamentami". Dziś brzmi to może śmiesznie, ale wtedy to był prawdziwy przełom. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Kim był, co robił i jak grał? Przede wszystkim wywarł olbrzymi wpływ na wielu współczesnych perkusistów. Jego uczniem był Peter Criss z zespołu KISS. Stewart Copeland z The Police poświęcił mu z okazji setnych urodzin cykl audycji radiowych, w których nazwał go "ojcem współczesnej perkusji i swoim idolem", a Carl PalmerEmerson, Lake and Palmer zawdzięcza mu to, że został perkusistą. Takie zrobił na nim wrażenie po obejrzeniu w dzieciństwie w kinie filmu o Gene, na który poszedł z ojcem.
Pochodził z polskiej rodziny zamieszkałej w Chicago. Ojciec był emigrantem z Polski. Matka z pochodzenia także Polka przyszła na świat w Stanach. Wychowany w duchu katolickim w polskiej społeczności, szykowany był do kariery księdza. Jednak gdy nieco przez przypadek odkryto jego perkusyjne zdolności, ojciec stwierdził, że Bóg wyznaczył mu chyba inną rolę. A Bogu można służyć w różny sposób. I tak młody Gienek zaczął uczyć się gry na bębnach.
Potem tułał się po Stanach, gał z wieloma ówczesnymi sławami, nagrywał płyty. Po bójce z Benny Goodmanem ich losy się rozeszły. Benny zazdrosny o sławę młodego bębniarza podobno nie wytrzymał najęcia. Po pewnym czasie jednak znowu zaczęli grać razem – były to już lata 40-ste. Wtedy pojawił się w głowie Benny'ego Goodman'a koncept małego zespołu jazzowego składającego się z perkusji basu i klarnetu oczywiście. Czy coś wam to przypomina? Zmieńmy klarnet na gitarę albo dwie i mamy klasyczny skład grupy rockowej. Poza tym wielu historyków muzyki przypisuje właśnie Gienkowi stworzenie klasycznego układu perkusyjnego, który jest w tej chwili standardem w muzyce rockowej i jazzie. Gdyby to opatentował byłby bardzo bogatym człowiekiem
Po wojnie Gene Kupa prowadził własny Big Band, W połowie lat 50tych nastąpił koniec ery sweeng'u. Pojawił się Rock and Roll, Elvis, Jerry Lee. Nowe czasy - nowi idole. Gene odszedł w zapomnienie i podupadł na zdrowiu. Zajął się pracą dydaktyczną i z czasem stawał się coraz większą legendą. Niszową legendą – ale legendą. Okazjonalnie koncertował, pokazywał się w TV, ale gdy popatrzymy na jego materiały z lat 30 - tych i 40 - tych, widać że to już nie to. Paradoksalnie, im większe wpływy miał rock, tym ten "prekursor" miał coraz większą estymę i coraz więcej pracy. Niektórzy adepci perkusji pielgrzymowali do niego po wskazówki. Nawet Zwierzak z Muppet'ów twierdził, że Krupa był jego idolem. Spod jego ręki wyszło wielu wybitnych perkusistów. Zmarł w 1973 roku w wyniku ataku serca. Kilka lat po jego śmierci został uznany za jednego z trzech najważniejszych perkusistów świata. Innymi słowy: tym czy dla bluesa i rocka był Rober Johnson, dla perkusji był właśnie G. Krupa.
Materiał, które warto zobaczyć:
Więcej ciekawych materiałów filmowych http://www.drummerworld.com/drummers/Gene_Krupa.html
Warto też posłuchać audycji Copeland'a o Krupie z BBC, coś nieprawdopodobnego http://www.gkrp.net/sounds.html
trochę materiałów video http://www.total-drums.com/gene-krupa-drum-solo.html
a na koniec http://www.drummerman.net/ - polecam wywiady, zdjęcia i biografię z fotografią grobu artysty. Jak widać są tacy,którzy naprawdę go uwielbiają po dziś dzień.

Smutna puenta. Spróbujmy sobie zatem odpowiedzieć na pytanie: Komu z Polaków udało się zafunkcjonować we współczesnym światowym showbusinessie? Modrzejewska? Paderewski? To przeszłość zbyt odległa. Kiepura? Młodzi ludzie nawet nie wiedzą kto to. Przychodzą mi do głowy tylko dwie postacie: Krzysztof Komedia, który dzięki Polańskiemu miał "swoje 5 minut" i Paweł Mąciwoda - obecnie basista zespołu Scorpions. Jak na czterdziestomilionowy naród to nie wiele. Ale nic dziwnego, kiedy nie pamiętamy o takich legendach popkultury jak Krupa, trudno będzie nam sobie kogoś jeszcze przypomnieć. A u nas, cisza... Nie świadczy to dobrze o sile i jakości naszego showbusinessu.








"hołd" złożony przez Zwierzaka :-)


współczesna inspiracja

Dziś eschatologiczne

- Jest życie po śmierci – mówią jedni
- Nie ma żadnego życia po śmierci, hulaj dusza – mówią drudzy
A ci co mogliby na ten temat powiedzieć więcej, nie mogą bo nie żyją.

Lepiej oczywiście założyć, że życie po śmierci jest, bo co nam innego pozostaje? Są też i tacy, skrajni optymiści czyli pesymiści, którzy mówią, że lepiej jest założyć wersję mniej optymistyczną, aby się mile rozczarować. Zawsze można taki jak Elvis mieć na szyi zawieszonych wiele symboli religijnych, aby - jak twierdził - nie zostać odrzuconym z przyczyn formalnych.

Dusza ludzka jest jak mała świecąca żaróweczka. Gdy jesteś mocny duchowo świecisz pełnią światła, gdy wpadasz w „kanał” - przygasasz. Kanał to np. alkohol, wygodne życie, i wszelkie przyzwyczajenia. Rozwój - to wszelka wiedza i ograniczenie pragnień. Być może to światełko przyda się potem do oświetlana drogi w zaświatach? Wiadomo zawsze lepiej mieć za sobą latarkę idąc nocą przez las. niż błądzić w ciemnościach. Tego typu lampka może nas nie doprowadzi do upragnionego celu, ale na pewno pozwoli nie potykać się o wystające korzenie. Pozwoli lepiej żyć. A co potem?
Nie warto się przyzwyczajać. A o śmierci i ułudzie ziemskiego żywota trzeba pamiętać zawsze.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Bajki

http://blog.rp.pl/gabryel/2009/07/31/bajki-donalda-tuska/
Jak długo to potrwa? Tysiąc i jedną noc? Zdecydowanie za długo.

sobota, 1 sierpnia 2009

Relacja z drugiej ręki czyli wojna wietnamska oczami wietnamczyka

Od razu pragnę zaznaczyć: nie znam się na militariach i wojnie, poznałem tylko Wietnamczyka, który to widział i spróbuję jak najwierniej oddać jego relację. Myśmy też przeżyli kilka podobnych wojen. Ostatnia rozpoczęła się dokładnie 65 lat temu w Warszawie. Chwała bohaterom!

Mój kolega ma na imię Wok i mieszkał w Hälsingborg'u, ale marzył o Kanadzie. Ciekawe gdzie się teraz podziewa? Muszę go odszukać. To było w 1995 kiedy miałem przyjemność gościć w pięknym królestwie Szwecji. Wok wraz z rodziną wyemigrował za chlebem z rodzinnego Wietnamu kilka lat wcześniej. Jeszcze nie miał Szweckiego obywatelstwa, uzyskał je dopiero 2 lata potem. W tej chwili jest w wieku ok 55 lat. Ja byłem wtedy na początku studiów i pojechałem do Szwecji zarobić na studencki „kieliszek chleba”. Przyjeżdżałem tam przez kilka lat i zdążyliśmy się w Wokiem i jego rodziną odrobinę zżyć. Co teraz porabia? Nie wiem. Urwał nam się kontakt. Ale do dziś wspominam jego niesamowity bimber ryżowy (szukaliśmy w całej Szwecji odpowiedniego gatunku ryżu) i jego włochate ogórki (niestety nie przyjęły się w Polsce). Wok był prostym wiejskim chłopakiem z talentem do języków, dlatego udało mu się opuścić ojczyznę do której bez przerwy tęsknił. Ale ze swojej pracy, (a pod koniec naszej znajomości wiodło mu się już całkiem nieźle) utrzymywał grono dalszych i bliższych krewnych w Wietnamie. Dlatego jak czytam czasami o modelu europejskiej rodziny i przypominam sobie jego rodzinne fotografie i jego wspomnienia o prapradziadkach, to chce mi się śmiać. Tam rodzina, to firma, ZUS, ośrodek pomocy społecznej, instytucja militarna w jednym. A na historię kraju spoglądają przez pryzmat historii rodziny. To jest niesamowite.
Dla mnie jego opowieści o wojnie z Amerykanami były szczególnie cenne. Bo nauczyły mnie, że to co widzę w TV czy kinie to często tylko propaganda.
Punktem, który nas zbliżył do siebie – o ironio – były dość zbliżone losy Polaków i Wietnamczyków. Oni też mieli zabory – tylko Chińskie, (kilkaset lat) itd. analogii było więcej.

Jak wyglądała wojna wietnamska jego oczami?

Mówił, że właściwie całe jego życie to jakaś wojna. Wczesne dzieciństwo – Francuzi (do których za ich okrucieństwa do tej pory żywi nienawiść). Nie chciał na ten temat mówić. Widocznie kryła się za tym jakaś duża rodzinna tragedia. Ale co ciekawe, nawet do Amerykanów nie żywił takiej nienawiści. Mówił, że Amerykanie byli po prostu durniami takimi, że aż trudno sobie to wyobrazić. Ale o tym za chwilę. Potem, gdy był już w wieku poborowym Wietnam walczył z Kambodżą i ją rozgromił rozwalając Czerwonych Kmerów. Tam Wok był żołnierzem. To co opowiadał o tej wojnie - to dopiero horror. Mówił, że czasami budzi się w nocy i widzi sceny, które sobie aż trudno wyobrazić. Może tylko relacje z obozów koncentracyjnych dają na ten temat mgliste pojęcie.

Musimy pamiętać, że jego relacje mogą być także stronnicze, ale dwa przeciwstawne stronnictwa mogą przedstawić dopiero w miarę obiektywny obraz.

Francuzi
Jego zdaniem z Francuzami mieli największy problem, gdyż oni uważali się tam za kolonialnych panów, byli tam nieco zadomowieni i mieli układy z lokalnymi elitami. Naród był rozbity i podzielony na grupy interesów. Jak wspomniałem, pomimo moich licznych próśb unikał rozmów na ten temat. Zaciskał tylko zęby. Mówił o Francuzach bardzo brzydkie rzeczy. Generalnie chodziło o to, że wszystkie francuskie kobiety musiały uprawiać zawód nie wymagający specjalnych kwalifikacji. :-)

Amerykanie
Generalnie twierdził, że to debile, tchórze, i było wśród nich naprawdę niewielu – jak to określał - „wojowników”. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę dowódcy wietnamscy, dopasowując do tego strategię wojenną. Liczono na to, że Amerykanie nie wytrzymają tej wojny finansowo. Jak twierdził Wok, utrzymanie jednego żołnierza wietnamskiego dziennie to był wydatek rzędu pół dolara. Natomiast amerykańskiego kilka tysięcy. I tu mieli rację. Filozofia Sun Tzu zwyciężyła.
Przede wszystkim dlaczego piszę, „armia wietnamska”? A no dlatego, że jak twierdził mój przyjaciel, była to wojna narodowo - wyzwoleńcza. Totalna, w której walczył cały naród: starcy, kobiety i dzieci. Nie miało to nic wspólnego z komunizmem, który był etykietą. Wtedy tego nie rozumiałem, ale dziś gdy patrzę na współczesne Chiny, wiem o czym mówił: Konfucjusz w opakowaniu. Twierdził także, że współczesne problemy Wietnamu to skutek wyniszczających wojen oraz celowej polityki wielkiego kapitału. Ale to dygresja. Po stronie Amerykanów pozostały dawne elity kolonialne i ci, którzy mieli w tym interes. Po pewnym czasie znaczna część i tych „rodaków” poparła "północ". Dziś rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego – to coś bardzo podobnego.
Wyobraź sobie sytuację - mówił Wok - gdy pod pilnie strzeżony obóz amerykański w nocy podchodzi biedny, wygłodzony, przemarznięty, półnagi 10-latek i prosi o coś do jedzenia, bo zgubił się w lesie i nie wie jak trafić do domu. Wpuszczają go do środka. Dowódca oddziału chce z nim porozmawiać. Mały zostaje nakarmimy, okryty kocem i wprowadzony do namiotu dowódcy, gdzie przebywa jeszcze kilku oficerów. Mały trochę gada po angielsku, więc może coś tam „chlapnąć”. Chłopak dostaje się do środka. Zaczyna się miła rozmowa. Malec widzi stojący w kącie namiotu karabin maszynowy, chwyta go i po chwili w namiocie jest 5 – trupów. Za sekundę szósty – on sam. Na czy polegał numer? Jak twierdził Wok, 10-latek to tam już całkiem dorosły mężczyzna, może nie fizycznie ale psychicznie. Od 6 roku życia musi pracować i był nauczony, że gdy ojciec umrze (jeśli był najstarszy) będzie głową rodziny. Z tak nastawionym narodem nie można wygrać. Oczywiście, im wojna trwała dłużej Amerykanie uczyli się coraz więcej i nie pozwolić na takie „kwasy”. Skąd wzięły się późniejsze procesy o pacyfikację wietnamskich wiosek? Jaką pacyfikację? - mówił. Oddział wchodzi do wsi i wszyscy są potencjalnymi żołnierzami. Jak długo jesteś w stanie wytrzymać psychicznie takie napięcie? - pytał. Ale szalony żołnierz to też powód do powrotu do kraju, albo na wyjazd do Sajgonu na podleczenie. A tam są knajpy, dziwki i inne życie! Amerykanie to buraki (rednecks) – twierdził. Większość z nich nie potrafiła się wysłowić nawet w ojczystym języku.

Jak udało im się tę wojnę wygrać?
  • Dywersja
Przede wszystkim musimy pamiętać, że Amerykanie byli na obcym terenie, poruszali się tam jak na księżycu, bali się tropikalnych chorób jak Niemcy tyfusu. Najmniejsze zadraśnięcie było traktowane jako początek przyszłej choroby. Dlatego też zakładano niepozorne pułapki raniące stopy. Zadraśnięta noga Amerykanina oznaczała co najmniej 2 tygodnie w szpitalu polowym albo powrót do kraju. W jego opinii, Amerykanie specjalnie symulowali bojąc się dżungli. Byli oczywiście twardziele z kilkoletnim stażem w wojaczce i oni byli naprawdę niebezpieczni. Reszta to „kurczaki”. Jak twierdził przeciętny Amerykański żołnierz potrzebował 3-4 miesiące na aklimatyzację, poznanie klimatów i nadawał się do walki. Przyszedł mi teraz na myśl Cejrowski, który mówił, że chodzenie po dżungli amazońskiej to pestka – z przodu idzie Indianin. Tam nie było Indian. Jeśli zranił sobie stopę, albo dostał "sraczki", albo napił się wody z potoku, trafiał do szpitala. Jechał też często do domu, a jego miejsce zajmował nowy żółtodziób, który nic nie czaił i można było go wodzić za nos. Ach, jeszcze jedno: nawet tereny podbite przez amerykanów tak na dobrą sprawę nigdy przez nich podbite nie były. Były całe olbrzymie połacie kraju, wioski itp. gdzie nigdy nie widziano Amerykanów. Oni po prostu bali się panicznie dżungli, chodząc tylko po głównych drogach. To coś takiego jak Niemcy u mnie na Lubelszczyźnie. - Jak więc widać, można łatwo znaleźć wspólny język z gościem nawet tak obcym kulturowo. :-).
Najgorszą rzeczą było jak spotkały się dwa oddziały w lesie przez przypadek i wtedy była jatka. Ale to naprawdę była rzadkość. Amerykanie przechodzili koło całych wietnamskich oddziałów pod nosem nawet ich nie zauważając. Część Amerykanistach „maruderów” naprawdę bardzo chciała być zraniona.
  • Różnica w kosztach i kulturze
Wietnamczycy to surowy chłopski naród nie potrzebujący wielu rzeczy do przeżycia. Trochę jedzenia, od czasu do czasu trochę alkoholu, przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Amerykanie sprawdzali dla swych oddziałów nawet pitną wodę (w puszkach), bo ta, która była mogła być zatruta. Jak ognia bali się nawet moskitów.
Gdzie jest amerykańskie obozowisko? Czuć było na odległość – tak śmierdziało. Gdy szli przez las nawet „szczerbate węże uciekały, a o tym, że idzie oddział wiedziano kilometr wcześniej". Nieomal cały transport do oddziałów odbywał się drogą lotniczą.
Wyposażenie: Amerykanie mieli „zbyt wiele niepotrzebnych przedmiotów”, a dodatkowo nie umieli rozniecić ognia czy żyć bez prądu. Wiadomo było, że nawet największa na świecie potęga nie jest w stanie wytrzymać tego finansowo. Ranny żołnierz musiał do końca życia być utrzymywany. Widać było w relacjach Woka wschodnią filozofię i inną perspektywę czasową:
"Ile by nas okupowali? 20 – 30 lat? Nikogo na to nie stać. Gdy ciężko ranny w przyrodzenie Amerykanin wróci do domu, do końca życia będzie dla kogoś ciężarem i nie będzie mógł mieć dzieci, czyli jego synowie nie wrócą tu, aby z nami walczyć" – mówił. Przedstawiciel narodu, który po raz pierwszy od prawie 1000 lat ma jedno pokolenie bez wojny ma prawo tak twierdzić.
"Poza tym do bezpiecznego miejsca musi go donieść dwóch kolegów. Czyli jeden facet pozbawiony jaj – to trzech wrogów nieobecnych na polu walki" - ciągnął dalej.
  • „Zabawki” czyli innowacyjna prostota
Wymyślano najróżniejsze konstrukcje bojowe. Gdy Amerykanie się na nie "uodpornili" pojawiały się nowe "patenty". Wielu technicznych asportów po prostu nie rozumiałem, bo rozmowa po angielsku - wietnamsku nie jest w stanie przenieść wiele technologicznych aspektów. Ale pamiętam kilka.
Generalnie wszystko co pozostawiali Jankesi stanowiło podstawę do konstrukcji "czegoś". Np. łuski od pocisków były przerabiane na ładunki wybuchowe lub stanowiły ich wkład. Były takie miny urywające jądra lub raniące narządy płciowe. Niewielki ładunek umieszczony w łusce po pocisku przeciwlotniczym: bardzo duże ciśnienie wyrzucało przez wąski otwór strumień odłamków po nastąpieniu. Odłamki były metalowe, ale też z owoców jakiejś rośliny przypominającej orzechy.
Pociski hukowe. To dopiero czad! Wietnamczycy zauważyli, że ogłuszenie też zwalnia ze służby, więc konstytuowali ładunki (też na bazie łusek, ale artyleryjskich), w których komora ładunkowa stanowią tylko część. Reszta to było „pudło rezonansowe”. Gdy coś takiego odpalono wszyscy w okolicy mieli popękane bębenki w uszach. Reszta, która próbowała „fikać” niestety ginęła. Do mniejszych tego typu "zabawek" używano puszek po amerykańskim żarciu. Doszło do tego, że dowódcy nakazywali Amerykańskim żołnierzom zabierać ze sobą puste puszki. Wtedy taki klekotał jak owca z dzwonkiem i prosił się aby go sprzątnąć.
Ranienie stóp. Dlaczego na Amerykańskich filmach weterani mają często pourywane nogi albo jeżdżą na wózkach? To proste: mieli pecha i byli za blisko obok specjalnie masowo produkowanej (oczywiście także chałupniczo) bomby nastawionej na ranienie stóp. Ci co byli dalej, byli wycofywani z pola walki w obawie o infekcję, zaś ten kto odpalił ładunek albo ginął albo tracił nogi. Wok porównał Amerykanów do jakiegoś lokalnego gatunku gęsi chodzących stadami.
Było jeszcze coś na bazie beczki po ropie i coś co spadało z drzewa i śmierdziało. Ale nie pamiętam szczegółów.
Stosowano także przedziwną strategię walki w dżungli. Podpuszczano Jankesów. Grupa żołnierzy Wietnamskich zostawiała na ścieżkach ślady. Można było policzyć, że szło pięciu ludzi w butach wojskowych. W Amerykanach skakała adrenalina. Tymczasem pięciu Wietnamczyków niosło na plecach kolejnych pięciu. Gdy Amerykanie próbowali ich dogonić spotykali grad pocisków.
Były jeszcze oczywiście słynne tunele. Ale to standard ich strategii obronnej.
Generalnie Wok twierdził, że walka z Amerykanami w dżungli to był kabaret. Przez pewien czas nabierali się na kozie racice przymocowane do stóp żołnierzy Wietkongu, uznając ich za stado kozic, albo na specjalne buty z odwróconymi podeszwami. Gdy oddział szedł w jedną stronę tropiący ich Amerykanie lecieli w drugą. Pamiętam, że podobny numer opisywał Suworow w "Akwarium". Można w takim razie domniemywać, że Wietnamczycy mieli niezłych doradców z GRU.
Amerykanie mieli straszliwszą przewagę w otwartym polu i potrafili się tam bić. Ale dowództwo Wietnamskiej Armii unikało tego rodzaju potyczek. Jankesi królowali także na niebie.
Potem zrozumiałem jego opowieść, gdy obejrzałem „Byliśmy żołnierzami” Ta bitwa była prowadzona w zachodnim stylu, przy wsparciu lotnictwa i artylerii dlatego Amerykanie wygrywali wszelkie spektakularne potyczki.
  • Wywiad
Amerykanie kochają dziwki i to azjatyckie. Większość z nich stanowiła sieć agenturalną. Dotyczyło to zwykłych „trepów” jak i oficerów wysokiego szczebla. Generalnie, za nim podjęto decyzję o zbombardowaniu napalmem jakiegoś obszaru, Wietnamczycy już o tym wiedzieli. Miało to znaczenie w dostarczaniu zaopatrzenia na front. Szlak Ho Chi Minha Wok porównywał – chyba słusznie – do nitki mrówek dostarczających pożywienie do mrowiska. Gdy zostanie przerwana, mrówki znajdują inną drogę, a ścieżek są setki.
  • Logistyka
Więcej na http://pl.wikipedia.org/wiki/Szlak_Ho_Chi_Minha większość zgadza się z relacjami Wok'a.

Kampucza (Kambodża)
Oddzielną opowieść Woka stanowiła relacja z wojny w Kampuczy. Był wtedy frontowym żołnierzem, a nie dzieckiem przenoszącym wiadomości sztabowe. To zupełnie inna historia. Obraz, który roztoczył przede mną wymagałby dosłownej relacji. Przytoczę tylko tyle:
- Wyobraź sobie jezioro, albo staw, w którym gotuje się woda. Bo z wody po horyzont unoszą się bąbelki jak z gotującej się wody. Wyobraź sobie, że to wielki kocioł z zupą. Zupą z trupów. Myślisz widząc to, że pod spodem jest piekielne palenisko i to diabły gotują tę potrawę. Ale to nie diabły to ludzie. Tuż pod powierzchnią w tropikalnym klimacie trwa rozkład tysięcy ciał. Smród nie pozwala oddychać, przenika przez ubranie, wnika w Ciebie na kilka tygodni. To nie wojna, to nie rzęź, to bestialstwo na własnym narodzie. - Tak to mniej więcej opowiedział.

Wiele lat potem obejrzałem dokument w publicznej TV, w którym "marksistowski" rząd Socjalistycznej Republiki Wietnamu utrzymuje specjalny ośrodek zatrudniający zawodowe media. Zajmuje się on kontaktami z duchami poległych żołnierzy, aby odnaleźć ich groby. Bo tylko dusza rytualnie pochowanego żołnierza dozna zbawienia. Ośrodkiem kieruje emerytowany generał Wietkongu.
Jaki marksizm? Może raczej Ubik Dick'a? Ich kultura jest tak stara i silna, że my możemy tylko patrzeć z otwartymi szczękami. Było to ze 2 lata temu. Stanął mi przed oczami Wok. Była druga w nocy. Chwytam za telefon. Dzwonię do Szwecji. Słyszę znajomy "bełkot". Nowa lokatorka nie wie gdzie jest mój przyjaciel. Może wrócił do ojczyzny, może jest w upragnionej Kanadzie?
Znajdę Cię, tak jak twoi rodacy znajdują duchy swych zmarłych bohaterów!

p.s. Tekst ten dedykuję dla Rychuu i MrGrandma bez ich inspiracji pewnie nigdy by nie powstał