niedziela, 29 stycznia 2012

Nowy wymiar przynależności

Przed wyprawą na ferie mój siedmioletni syn zapytał: 
 - Mamo, a tam gdzie jedziemy będzie prąd? 
 - Raczej tak – odparła małżonka
 - A zasięg?
 - Myślę że też.
 - A dostęp do sieci?
 - Chyba nie będzie sieci.
 - O, to szkoda. 

Słuchając tego dialogu nagle zdałem sobie sprawę na czym właściwie polega fenomen protestów przeciw akta. Dla młodych ludzi dostęp do sieci jest jak oddychanie. Nie dziwi zatem paniczna reakcja na zapowiedź reglamentowania tlenu. Bo oto sztandarowy elektorat rządu, czyli młodzi, wykształceni z wielkich miast stali się z dnia na dzień jego najbardziej zaciekłymi wrogami. Sztuczki socjotechniczne już nic nie pomogą aby powetować tę stratę. Nikt się specjalnie tego nie spodziewał, że oprócz sfrustrowanych emerytów, kierowców oraz wszystkich tych, którzy rozpaczliwie usiłują związać koniec z końcem do peletonu przeciwników rządu dołączy ta do niedana najbardziej mu propagandowo oddana armia Pretorianów. Być może wśród protestantów ukrytymi pod maskami przed Pałacem Prezydenckim byli też ci sami ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno temu szydzili z obrońców krzyża w tym samym miejscu? 
Ale nie w tym rzecz. Wiele osób z mojego pokolenia we wspomnieniach z 13 grudnia 1981 roku podkreśla, że był to dzień bez Teleranka. Byliśmy pokoleniem uzależnionym od ruchomych obrazów. Dostęp do telewizji i ulubionych programów, które choć na chwilę odrywały od szarej codzienności był pewnym naturalnym przynależnym dzieciom bonusem. A tu nagle po całym tygodniu oczekiwania nie ma Teleranka. I to dlaczego? Bo jakiś durny generał postanowił wprowadzić Stan Wojenny. Od tego czasu minęły ponad trzy dekady. Nawet nie zauważyliśmy jak przez kilka lat pod wpływem Internetu wyrosło nowe pokolenie, które odebranie im sieci traktuje w takich samych kategoriach jak ich dziadkowie obronę wolności z bronią w ręku. Bo oto cała masa ludzi posiada swą drugą internetową tożsamość. W codziennym życiu mogą oni być fryzjerami, kierowcami, roznosicielami pizzy, natomiast w wirtualu są księżniczkami, autorytetami w zakresie jakiegoś języka programowania czy wizażu. Dziki sieci każdy realizuje siebie i rozwija się w kierunku w jakim chce. Drut zatem stał się dla pewnych ludzi fragmentem ich samych. A teraz ktoś postanawia ten fragment odebrać, zniszczyć lub zmienić. Ci ludzie zatem to już nie polityczni przeciwnicy systemu. To jego wrogowie.
Bunt przeciw ACTA można zatem porównać do powstania chłopów broniących się przed kolektywizacją. Wtedy podobnie tak jak i teraz nie chodziło wyłącznie o kwestie ekonomiczne, ale o styl życia, tradycje i wartości. Chodziło także o ten niewielki przewidywany fragment przyszłości i pewności własnej egzystencji. Czy system się ugnie? Jak uczy historia niekoniecznie. Stalin zdawał sobie sprawę, że ukraińskich chłopów żadnym sposobem nie przekona ani nie zindoktrynuje, gdyż bunt był powszechny i totalny. Postanowił więc ich zagłodzić. ACTA to niestety zapowiedź zagłodzenia poprzez pozbawienie dostępu do treści. Faktem jest, że już za chwilę znany nam Internet stanie się zestawem okienek kilku portali. Podobno jeden z operatorów oferował już za jakąś niewielką opłatą dostęp wyłącznie do kilku portali. Podobno także polityka „mordoksiążki” zmierza w kierunku udowodnienia sporej części użytkowników, że sam Internet to niebezpieczny las pełen wilków, a mordoksiążka to kraina szczęśliwości. 
W chwili gdy grupa ludzi zaczyna zdawać sobie sprawę, że ma własne interesy, których jest w stanie bronić za wszelką cenę pojawia się grupowy cel. Kolejny etap to samoorganizacja i wyłonienie elit. Gdy proces walki trawa wystarczająco długo pojawi się klasowa odrębność. Mówienie o klasie społecznej wydaje się być tu przedwczesne, bo należałoby przede wszystkim przedefiniować to pojęcie – ciągle połączone z ekonomicznym wymiarem klasowości. Natomiast z pewnością mamy do czynienia z powstaniem kontrkultury, która wymyka się wszelkim ideologicznym redukcjonizmom. Za kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat ci ludzie zmienią oblicze świata. Będą wnikać w formalnie działające instytucje i korporacje i demontować je od środka. Będą czynić z nich fasady, będą udostępniać dane. I nic już nie będzie takie jak było wcześniej. Człowiek ma zakodowaną w swym jestestwie potrzebę wolności i nic tego nie zmieni. Zwłaszcza po tym jak system kilka dni temu odkrył karty i pokazał fragment swej niewolniczo – totalitarnej istoty.

Na koniec film do którego link otrzymałem w emailu od pewnego mojego czytelnika kilka dni temu. Dzięki!

wtorek, 24 stycznia 2012

Witaj w krainie wielkiego brata

Znów trochę o ACTA, ale tak na marginesie. Bo gdy podniesiemy stary kamień lub chodnikową płytę leżącą w jakimś miejscu od bardzo dawna to często okazuje się, że pod spodem kręci się cała masa robactwa, które żyło sobie świetnie pod tą kamienną przykrywką. Podobna sytuacja ma miejsce i teraz. Poruszenie kamienia pod nazwą ACTA odsłoniło przed nami bezmiar kłębiącego się robactwa. Oto Baśka – znana wideo blogerka słynąca z niewyparzonej gęby, ogłosiła na stronie premiera „stan wojenny na terenie całego internetu”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tzw. „hakery” podali pod spodem sposób w jaki włamali się do rządowego CMSa. Po prostu wpisali login: admin i hasło: admin1. Jest to chyba najlepsza metafora określająca fasadowość naszego państwa.
Bo oto słowo stał się ciałem. Już z prostych informacji na Wikipedii wynika, że ACTA jest „projektowanym porozumieniem wielostronnym, mającym ustalić międzynarodowe standardy w walce z naruszeniami własności intelektualnej”, a stronami tej umowy są Japonia, Stany Zjednoczone, Japonia, Kanada, Unia Europejska i Szwecja. W peletonie sygnatariuszy zajduja się także Australia, Meksyk, Maroko, Nowa Zelandia, Korea Południowa oraz Singapur.
Unia Eurpopejska. Hummm. I teraz już wiadomo dlaczego nasz nieszczęsny minister Boni opowiada o tym, że Polska musi ten dokument podpisać. Oto odsłonił się przed nami kamień spod którego wychodzi robactwo w najmniej oczekiwanym momencie. Polska po prostu nie ma w tym wszystkim nic do gadania. Nie jest stroną umowy, a cały nasz krajowy "przemysł rozrywkowy wielkiego ściemniania" właśnie w tej sprawie najwyraźniej pogubił się w zeznaniach. Umowę za dwa dni ma podpisać w imieniu UE jej ambasador w Japonii.
Zatem niechcący wraca na tapetę problem naszej suwerenności. Szkoda, że w ogóle wraca i na dodatek w tak przykrych okolicznościach.

Pozdrawiam wszystkich, którzy wierzą jeszcze w Polskę. Nie tą wirtualną, lecz tą realną i nie tą zabierającą nam owoce naszej pracy na potrzeby spłat kolonialnych haraczy, lecz tą o której ciągle lud śpiewa pieśni i do której tęskni.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

A więc się dopełniło

Nic tak jak utrzymywana w głębokiej tajemnicy umowa międzynarodowa ACTA i błyskawiczna decyzja o jej podpisaniu nie ujawnia prawdziwego oblicza dzisiejszych państw. Stały się one marionetkami w rękach wielkiego kapitału. Wydaje się, że globalny sojusz korporacji i demokratycznych figurantów zadziałał sprawnie jak nigdy dotąd, gdyż każdy w tej sprawie jak w żadnej innej obie strony mają tyle samo wiele do zyskania co do stracenia. 
Politycy mogą zyskać święty spokój i dokonać dekapitacji ostatniego ośrodka obywatelskiej krytyki. Korporacjom wydaje się, że mogą zyskać kasę tracąc jedynie tylko odrobinę ze swej i tak nadszarpniętej reputacji. Z tą kasą nie jest wcale tak jak im się z pozoru wydaje, gdyż w korporacjach rządzą z reguły ludzie o mentalności księgowych. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż jedynym kryterium oceny jakości zarządów w oczach akcjonariuszy jest wynik finansowy. Na etykę i zdrowy rozsądek nie ma tu zatem miejsca. Kiedyś jakiś cwaniak wyliczył na przykład, że gdyby pobierać opłaty licencyjne od będących własnością pewnej medialnej korporacji popularnych urodzinowych piosenek, zarobiliby na tym kilkadziesiąt milinów dolarów. Oczywiście ludzie na urodzinach woleliby nie śpiewać popularnych piosenek niż płacić za nie, więc wyliczenia te są tyle warte co rozum wyliczającego je cyborga. Wirtualność tych wyliczeń swą złudnością przypomina wyliczanie przez podobne koncerny strat spowodowanych piractwem komputerowym w Polsce w latach 90 tych. Okazywał się, że koncerny tracą krocie bo piractwo było przeogromne. Nikt jednak nie brał pod uwagę faktu, że legalna kopia programu kosztowała tyle ile roczne uposażenie pracownika i gdyby istniała już wtedy poważna oferta ze strony wolnego oprogramowania, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy korzystanie z pirackich kopi programów. Pomijam już kwestię tego, że wychowane na komercyjnych pirackich programach pokolenie, gdy poszło do pracy wymusiło na swych szefach zakup takich a nie innych rozwiązań. Z tego punktu widzenia owa fala piractwa była niczym innym jak dalekosiężną formą promocji. 

Myśląc analogiczne łatwo dojść do wniosku, że ludzie prędzej zmienią swe gusta i bardzo szybko powstanie rozwinie się specyficzna kontrkultura polegająca na bezpośrednich relacjach artystów i kulturalnych konsumentów. Przy tym co nas czeka serwisy takie jak jamendo.com będą przeżywać prawdziwe oblężenie. Wszystko wskazuje na to, że w dalszej perspektywie rygorystyczne przepisy broniące starego modelu medialnego biznesu staną się dla niego ostatnim gwoździem do trumny. Stary model biznesu przetrwa z tym co było zawsze naturalne: z dyfuzją kultury i idei. 
A co się stanie z ograniczeniem wolności? Ono niestety pozostanie, a niestety nie znam przypadku w historii kiedy komuś wolność darowano bez walki. Nastąpi więc wcześniej czy później konfrontacja. W jakiej formie się to stanie? Nie wiadomo. 

Najbardziej zadziwiające jest to, że teoretycznie demokratyczna władza działa wbrew interesom swych wyborców. Bo jeśli nawet w przypadku mających wejść w życie przepisów istnieje choć cień zagrożeń w postaci utraty obywatelskiej wolności troszcząca się o demokratyczne standardy władza powinna przeprowadzać akt legislacji ze szczególną ostrożnością. Ale mnie mamy demokracji tylko globalny plebiscyt na figurantów, więc nie ma powodu dla którego wielki kapitał, nie mający nic wspólnego z wolnym rynkiem, może robić co im się podoba.

p.s.
Właśnie przeczytałem, że podpisanie umowy nastąpi pomimo negatywnej opinii GIODO. Nie było więc żadnych konsultacji nie tylko społecznych, ale także wewnątrz samej administracji. Stanowisko GIODO wygląda jednak na "wypadek przy pracy". Ciekawe jakie stanowisko w tej sprawie zabierze nasz Parlament i Trybunał Konstytucyjny. Nie trudno się jednak domyśleć jakie.

niedziela, 22 stycznia 2012

Stop ACTA!

Wszystko wskazuje na to, że to ostatni moment. Za kilka dni i nasz rząd ma przystąpić do tego bezprecedensowego w historii świata ograniczenia wolności.

Zaprotestujmy! Bo zawsze jest warto starać się aby świat był lepszy.

sobota, 21 stycznia 2012

Analiza prawie SWOT

Dzisiaj moja małżonka po dłuższej przerwie otworzyła klatkę z naszymi kanarami. Kaśka i Maniek obserwowały to dziwowisko pozostając jednak w swej bezpieczniej zakratowanej przestrzeni. Maniek nawet zainteresował się przez chwile możliwością wyjścia. Siadł na drzwiczkach do klatki wyraźnie rozważając co jest dla niego lepsze: zaspokojenie ciekawości i rozprostowanie skrzydełek, czy spokojne i bezpieczne trwanie. Kaśka z kolei nie miała żadnych dylematów. Jak twardziej stąpająca po patyczku uznała widocznie, że otwarta klatka, która zwykle wieściła zmianę wody i kolejną porcję świeżych nasionek, wieści pewnie jakąś porcję smakołyków. Smakołyki nie nadchodzą a przyzwyczajenie widocznie – podobnie jak w przypadku ludzi – stanowi drugą naturę kanarka. Siedzą więc tak w swej klatce dwie puchowe kulki. Już nie ciekawe świata, nie chcące rozprostować skrzydełek, za to mające pełny brzuszek.
Przecież klatka to nie więzienie. To bezpieczny autystyczny świat, gdzie wszystko jest swojskie jasne i nie ma siły, która by chciała to zmienić. Przecież tylko szaleniec opuściłby tak wspaniałe miejsce! A być może znajdzie się jakaś inna ptasia rodzinka która pod naszą nieobecność wyskubie nasze ziarenka, które nam się przecież należą. Teraz nie piszę już kanarkach, lecz o naszych ludzkich wyborach i przyzwyczajeniach do małej stabilizacji. Przychodzi czas gdy człowiek nie chce już nic zmieniać, a wraz z wiekiem staje się coraz bardziej przywiązany do swojej klatki, gdzie zna każdy drucik i nic nie jest w stanie go zaskoczyć. No, chyba że nagle przestaną dosypywać ziarenek. Wtedy eksploduje w nas pierwotna, instynktowna energia przetrwania zmuszająca do kreatywności, a otwarta klatka stanie się nie zagrożeniem lecz szansą. Przyjdzie wtedy nam podobnie zweryfikować nasze słabe i mocne strony, które zależą wyłącznie od okoliczności i subiektywnej oceny naszego położenia.

piątek, 20 stycznia 2012

środa, 18 stycznia 2012

Z perspektywy kupy

„Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu, która mówi: “Prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera”.” - powiedział reżyser w moim ulubionym filmie, gdy okazało się, że kot przebrany za zająca woli siedzieć na drzewie zamiast uciekać w pole przed zgrają psów. 
Już dawno wyrobiłem w sobie przekonanie, że prawda ekranu przesłoniła prawdę czasów. Z tą jednak różnicą, że ostatnimi czasy prawda ekranu emanuje do tego stopnia, że pozostaje z niej wyłącznie tylko ten trzeci rodzaj tischnerowskiej prawdy, czyli „gówno prawda”.

Okazuje się, że stenogramy z czarnych skrzynek TU-154M, który rozpłynął się w smoleńskiej mgle zawierają tyle błędów i wypaczeń, że starczyłoby ich na niejedną samokrytykę niejednego partyjnego kacyka. Generała Błasika nie tylko nie słychać, ale i nie wiadomo czy w ogóle był w kokpicie pilotów. Ale to nic. Okazuje się, że nasi śledczy po prostu przepisali to co udało się odkryć rosyjskim mołojcom bez szczególnego wchodzenia w szczegóły. O czym to świadczy? A no o duchowym i moralnym zaniku racji stanu i braniu przede wszystkim pod uwagę własny święty spokój a nie interes państwa. Bo państwo rozpuszcza się w europejskim chaosie coraz bardziej jak cukier w herbacie. Ale to przecież w sensie prawdy ekranu kwestia uboczna, bo kogo obchodzą jakieś stenogramy poza garstką oszołomów? Smoleńska tragedia pojmowana jako prawda ekranu miała już swoje medialne pięć czy nawet piętnaście minut, durny lud i oszołomy się wypłakały, więc o co chodzi? 
Są też prawdy pomniejsze. Oto pewien wojskowy prokurator postanowił w trakcie konferencji popełnić samobójstwo. Wyszło jak wyszło – trafił się w policzek. Świadczy to nie najlepiej o umiejętnościach strzeleckich naszej armii. Podobno po kilku godzinach udzielał już wywiadów i to wcale nie zza światów.
Bus ze sprzętem technicznym pewnej chałturniczej kapeli wylądował w rowie, a prasowe lemingostwo ogłosiło, że to ów zespół doznał wypadku. Sprawa się jednak także rypła, bo policja powiedziała że to nieprawda. Oczywiście ukoronowaniem kariery podupadającej gwiazdy byłoby choćby na chwile stanie się santo subito a'la Amy Winehouse. Na szczęście dla wokalistki zespołu klub 27 jest już zamknięty. Prawa arytmetyki jeszcze obowiązują.

Mechanizm medialnego kłamstwa i kłamstwa w ogóle trafił pod strzechy. Bujamy się nawzajem i sami siebie wdrażając standardy „gówno prawdy” i „prawdy ekranu”. Bo co najlepiej się sprzedaje w TV? Seks i przemoc. Więc zgodnie z wypaczonymi prawidłami rynku za chwilę tylko te dwa towary będą miały szansę pokazania w mediach. Za chwilę być może, jak ponoć w ogarniętej inflacją Jugosławii spikerki telewizyjne występować będą w toplesie, aby ludzie nie zwracali uwagę na wiadomości. Za chwilę także aby przyciągnąć dziennikarzy na konferencję prasową jakiś gorliwy urzędnik będzie musiał napisać w zaproszeniu, że spróbuje przynajmniej strzelić sobie w głowę, bo bez tej obietnicy wie, że nikt na taką konferencję nie przyjdzie.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Neokolonialzim

Przypominało mi się dziś kolejne wspomnienie - pewnie się starzeję. O wspomnieniowym "katalizatorze" za chwilę.
Otóż będąc już uczniem szkoły średniej dowiedziałem się o pilnym zebraniu z rodzicami zarządzonym przez dyrektora szkoły. Powodem tego alertu była znaleziona w jednej z męskich ubikacji strzykawka. Dopiero później okazało się, że było to narzędzie do polewania wodą kolegów stosowane przez pewnego dowcipnisia. Ale na tę chwilę nikt jeszcze tego nie wiedział, więc zapanowała w całej szkole antynarkotykowe polowanie na czarownice. Na wielką salę zostali ściągnięci wszyscy rodzice i jakiś biedny ekspert wygłosił rodzicom pogadankę na temat zagrożeń z związanych z narkomanią. Ekspert opowiedział rodzicom o rodzajach narkotyków i polecił obserwację dzieci. Na drugi dzień przyszliśmy jak zwykle do szkoły i zaczęła się między nami wymiana obserwacji - tym razem zachowań naszych rodziców. Generalnie panował wesoły nastrój. Tylko jeden kolega miał dość markotną minę, która wieściła, że u niego w domu mógł rozegrać się jakiś dramat. Zapytany co się stało, odpowiedział, że wpadała do jego pokoju jego matka i zaczęła wyrzucać mu z szafy całą jej zawartość. Gdy zapytał, co robi, ta odpowiedziała pytaniem: "przyznaj się, gdzie trzymasz te aparaty do wstrzykiwania kleju!"

Wspomnienie to przyszło mi do głowy, gdy przeczytałem wywiad z prof. Witoldem Kieżunem dotyczący neokolonializmu i tego w jaki sposób był on realizowany w Polsce. Wywiad ten odsłania także rąbka tajemnicy jeśli chodzi o poziom ekonomicznej wiedzy naszych elit. Bo jeśli jest on taki jak zrozumienie zagadnień narkomani prze mamę mojego szkolnego kolegi, to nie ma dla nas nadziei. Wydaje się, że jedyną jeszcze troską jaka nam pozostaje to to, abyśmy nie pozwolili zrobić z siebie Hutu i Tutsi i abyśmy sami się nie wyrżnęli, choć w dalszej perspektywie uczyni to za nas demografia. Scenariusz budowy atmosfery napięcia między PiS a PO, którego kulminacją było zeszłoroczne morderstwo w łódzkiej siedzibie PiS pokazuje, że i ten strategiczny sposób narracji poza podbojem propagandowo - ekonomicznym, także wchodził w grę. Dziś wiemy już sporo na temat meandrów naszej transformacji i europejskiej integracji. Znamy też kulisy naszej finansowej sytuacji, o których piszą już główne media. Wiemy też wreszcie sporo o aferach gospodarczych i prawnych trawiących nasz kraj, a kolejne wersje przebiegu "smoleńskiego cesarskiego cięcia" nie wygrywają konfrontacji z faktami. I co z tego, gdy większość rodaków rozumie i rozumiało z tego tyle, co mama mojego kumpla z pogadanki o narkotykach.

niedziela, 15 stycznia 2012

O brukowaniu piekła - czyli ciąg skojarzeń

Panie w szkole moich synów postanowiły zrobić jasełka. Przedstawienie wyszło świetnie. Rozochocone tym sukcesem panie postanowiły odegrać je jeszcze raz. Tym razem postanowiono uczynić to w pobliskim szpitalu na oddziale dziecięcym, tak aby chorym rówieśnikom dać pociechę w czasie świąt. Przedstawienie także wyszło doskonale, wszyscy byli zadowoleni. Tylko gdzieś przez przypadek moja żona uczestnicząca w całym przedsięwzięciu jako garderobiana mojego syna - aktora, usłyszała przez przypadek na korytarzu rozmowę dwóch pielęgniarek. Jedna z żaliła się drugiej, że ma już dosyć bo to siódme w tym roku jasełka. Ale jak to wytłumaczyć dzwoniącym z różnych szkół nauczycielkom, które czują potrzebę organizacji przedstawień?

Historia ta skojarzyła mi się od razu z opowiadaniem Kiryła Bułaczowa pt. Świeży transport złotych rybek". Otóż do miejscowości Wielki Guslar przywieziono rzeczone rybki. W  sklepie zoologicznym zagościły tylko chwilę wykupione na pniu. Okazało się się, że rybki spełniają życzenia. Gdy na skutek tego faktu pod miastem wyrosło kilka willi, nowy stadion, a na ulicach zaroiło się od samochodów i nawet zaczęła płynąc wódka z kranów, nadszedł czas na wypuszczenie rybek. Okazało się wtedy, że pozostała jeszcze jedna rybka mająca jeszcze jedno niewykorzystanie życzenia. Mieszkańcy miasta postanowili zrobić co dobroczynnego. A w Guslarze mieszkał pewien strażak inwalida, który stracił rękę podczas pewnej akcji. Gdy właściciel ostatniej rybki miał wypowiedzieć już życzenie: niech strażakowi odrośnie ręka, powstrzymał go nadbiegający strażak z którego ramienia wyrastało kilkanaście rąk.

To z kolei przypominało mi skecz Monthy Python'a o łubinie, który dedykuję Ministrowi Zdrowia. Oby nie potraktował go broń Boże jako filmu instruktażowego...

sobota, 14 stycznia 2012

Święte krowy czyli refundacja

Pamiętam jak kiedyś córka mojego przyjaciela, która jest obywatelką USA i pierwszy raz przed laty przybyła do Polski, nie mogła się nadziwić, że w rowach przy drogach pasą się krowy. Zaiste były to czasy, gdy były jeszcze u nas krowy i faktycznie pasano je w przydrożnych rowach.
- Przecież mleko z nich jest zatrute! - nie mogła się nadziwić. I co człek ma w tej sytuacji powiedzieć? Najlepiej prawdę.
- Trawa w rowie jest publiczna, a więc niczyja, a gospodarz do którego należy krowa nie będzie przecież tego mleka pić, tylko odda je do skupu. - odpowiedziałem. A muszę dodać, że były to czasy gdy rzeczywiście mleko od jednej krasuli opłacało się oddać do skupu, a ruch samochodowy był zdecydowanie mniejszy więc i mleko nie było specjalnie zatrute. Ale w ten sposób odpowiadając na ową dla „homo sovieticus” oczywistą kwestię, naraziłem się na kolejną falę pytań i wątpliwości. Czasami jednak aby uświadomić sobie pewne absurdy i ich konstrukcję warto postawić się w sytuacji kogoś kto zadaje oczywiste pytania. 

Przypomniałem sobie o tym epizodzie obserwując toczącą się „zadymę” wokół refundacji leków. Gdyby ktoś przybył do Polski z innego kraju, a ktoś inny próbowałby mu wytłumaczyć o co chodzi z refundacją leków penie miałby z tym poważny kłopot. Nie było chyba przez ostatnie lata lepszego przykładu słuszność słów Stefana Kisielewskiego, który twierdził, że socjalizm to system, który bohatersko radzi sobie z problemami nieznanymi w żadnym innym systemie. W ramach ćwiczeń intelektualnych spróbujmy przeprowadzić taki symulowany dialog wyjaśniający obcokrajowcowi o co w tym wszystkim chodzi. 
- Czy jest tak naprawdę owa refundacja? - zapyta podróżnik
- Jest niczym innym jak dopłatą podatników do kosztów zakupu wybranych medykamentów. - odpowie tubylec. 
- Dlaczego należy dopłacać do leków? 
- Bo pacjentów nie stać na ich zakup. 
- A dlaczego ich nie stać?
- Są trzy zasadnicze powody – odpowie rodak – po pierwsze system zabiera ludziom pieniądze, więc ludzi na leki nie stać, zwłaszcza tych, którzy nie mają pracy, albo są emerytami. Po drugie leki są po prostu za drogie. Jest też i trzeci powód. Każdy lek obłożony jest podatkiem VAT, który ma istotny wpływ na cenę.
- Ale jeśli kogoś nie stać to kupuje tańszy lek, a na cenę leku ma wpływ popyt. Gdy dane lekarstwo przestaje schodzić, producent obniża jego cenę. Czy nie lepiej zamiast refundować część ceny leku znieść nań ten podatek? Wtedy leki byłyby dużo tańsze i żadna refundacja nie byłaby nikomu potrzeba. W tej sytuacji to przecież tylko przelewanie z pustego w próżne. 
- To prawda. Pomijając już kwestię, że cena lekarstwa jest kilka tysięcy razy wyższa niż koszt wyprodukowania samej substancji, zniesienie podatku to bardzo dobry pomysł, ale nie wykonalny. 
- Dlaczego?
- Dlatego, że wtedy przedstawiciele koncernów medycznych nie mieliby „chodzić” za urzędnikami i politykami ustalającymi listę leków ponosząc im to i owo. I to właśnie „to i owo” tu chodzi. Poza tym leki muszą być refundowane bo inaczej nikt by ich nie kupił, a koncerny też muszą wyjść na swoje.
- Jak to na swoje? Przecież sprzedają leki. Jakby nie sprzedałby się jedne to inne. 
- No nie do końca. Gdy zdamy sobie sprawę, że koszt rejestracji leku wynosi około miliarda złotych, ryzyko jego wprowadzenia na rynek jest tak duże, że każdy szuka wszelkich sposobów na zwiększenie prawdopodobieństwa powodzenia biznesu. 
- Ale to chore!
- Oczywiście, ale tak jest niemal na całym świecie. Z jakiego ty jesteś kraju?
- A to przepraszam, masz prawo tego wszystkiego nie wiedzieć.

Syndrom dobrobytu

Przyzwyczailiśmy się do zbrodniczego oblicza dwudziestowiecznych ideologii. Doskonale znamy postacie wszelkich Stalinów, Hitlerów, czy innych Pol Potów. Dla wymienienia pełnej listy podobnych im łajdaków nie starczyło by pewnie pamięci na blogspocie. Od ponad dwóch dekad propaganda przekonuje nas w ramach nowych dogmatów medialnej narracji, że czas morderczych ideologii mamy już za sobą. Czy tak jest na pewno?

Obok trawiącej nasze cywilizacyjne trzewia kolejnej marksistowskiej mutacji w postaci politycznej  poprawności występuje moim zdaniem jeszcze jedno zagrożenie, które trudno nazwać mutacją. To raczej stary retrowirus równe, a może nawet bardziej niebezpieczny. Nazywam go syndromem dobrobytu. Klasę polityczną przy tym podejściu można porównać do biednych rodziców organizujących swym dzieciom wesele. Biorą oni kredyt na tę imprezę – bo jak szaleć to szaleć – po czym planują szybki zgon, a spłatę kredytu pozostawiając swym dzieciom i wnukom. Co by było śmieszne, nie tylko swoi ale również wszystkich pozostałych weselników. Cóż, cel takiej imprezy (choć w nieco zmutowanej formie) zostanie niewątpliwie osiągnięty: wszyscy na pewno zapamiętają ją do końca życia. Impreza stanie się wręcz legendarna i będą ją przeklinać kolejne pokolenia, które co prawda nie pojadły i nie popiły – ale płacić muszą. Weselnicy nie wiedzą rzecz jasna o finansowych skutkach udziału w imprezie i myślą, że mętna wielostronicowa umowa podana im do podpisania to księga z życzeniami dla młodej pary. O kredycie wiedza oczywiście rodzice państwa młodych, ale umowy także nie czytali, bo ważne aby było „full wypas”. W czasie imprezy wszyscy są zadowoleni. Rodzice państwa młodych są oczywiście przekonani o konieczności spełnienia swego rodzicielskiego obowiązku. Na tym polega właśnie syndrom dobrobytu. W imię urzeczywistnienia ideowych wizji politycy nie cofną się przed niczym. 
Syndrom dobrobytu jest zatem tak zatem tak samo niebezpieczny jak polityczna poprawność, która pełni wyłącznie rolę ideologicznego knebla wykluczając możliwość wszelkiej krytyki. Bo weselnicy którzy nie chcieli podpisać umowy kredytowej ukrytej zostali przez obsługę przyjęcia związani i zakneblowani, aby nie siać defetyzmu i „oszołomskich poglądów”.
Zatem ów „syndrom dobrobytu” jest być może o wiele bardziej niebezpieczny, bo nauczył ludzi żyć ponad stan, a więc ich zdemoralizował nawet skuteczniej niż polityczna poprawność. I tu nie chodzi tylko o polityków lecz także zwykłych zjadaczy chleba nie potrafiących już spłacać kredytów zaciągniętych tylko przez siebie i w swoim mieniu. Być może na tym polega istota równości społecznej, że wszyscy po równo są zadłużeni po uszy.
Ale tak już jest od początku świata, że każda akcja wywołuje reakcję, a każdy oręż trafia w końcu skuteczną obronę. Pamiętajmy po prostu, że gdy polityk wychodzi z kolejnym pomysłem, jest on tożsamy z propozycja nie do odrzucenia złożoną przez jakiegoś politycznego bossa. Gdyby propozycja polityka była ofertą handlową złożoną przez jakąś firmę po to aby poprawić nasze życie za nasze pieniądze to my podjęlibyśmy decyzje czy owa oferta nas interesuje czy nie. W przypadku polityki wyboru nie mamy, za to mamy system totalnego ściemniania – mamy raczej do czynienia z gangsterską, tym bardziej perfidną, że udowadniając nam, że oferowany produkt jest nam niezbędny czyli przymusowy.

Przykładów tego stanu rzeczy nie trzeba daleko szukać: lista leków refundowanych, media publiczne, czy ubezpieczenia społeczne. Swoją drogą doskonale wiadomo, że Polacy nie płacą abonamentu za publiczną telewizję, bo nikt ich nie zmusza poza prawnym obowiązkiem. Myśląc analogicznie wystarczyłoby, aby wypłacać rodakom pensje w brutto i nakazywać samodzielnie opłacić podatek i ZUS, a cały nasz domek z krat runąłby w przeciągu tygodnia. 

Być może więc nie jest jeszcze za późno?

środa, 11 stycznia 2012

Genialna lekcja innowacji

i to wprost z Brukseli... Po prostu boki zrywać.

niedziela, 8 stycznia 2012

Kilka filmów

Zbiór ciekawych wypowiedzi odnośnie sytuacji w Unii Europejskiej. W obliczu szalejącej dziś plagi pseudo - miłosierdzia, proponuję wyłączyć telewizor i obejrzeć te materiały. Na pewno nie poprawią one nastroju, bo mówią o rzeczach przykrych lecz prawdziwych. Z pewnością pozwolą docenić bezkompromisową postawę i pokarzą, że nie wszyscy politycy to idioci.

A to z kolei wywiad dotyczący naszej sytuacji demograficznej. O ile to coś można nazwać jakąkolwiek sytuacją.
Richard Dawkins napisał kiedyś, że nie mam rzeczy niemożliwych, są tylko mniej lub bardziej prawdopodobne i na dowód tych słów posłużył się pewnym przykładem. Wyliczył, że małpa posadzona przed maszyną dopisania jest w stanie napisać Romea i Julię przez przypadek naciskając klawisze. Zajmie jej tylko to kilka milionów lat, a dzieło Szekspira zostanie zdublowane. Po obejrzeniu tego wywiadu odnoszę wrażenie, że małpa Dawkinsa znalazła nową fuchę i przygotowuje w tym nieszczęśliwym kraju kolejne pakiety ustaw, sprawdzoną metodą przez przypadek naciskając klawisze jakiejś maszyny do pisania. Powstały w wyniku tej legislacyjnej aktywności chaos powoduje, że Polska jest od wielu pokoleń miejscem nie nadającym się do normalnego życia, a wiec i prokreacji. 

sobota, 7 stycznia 2012

Plaga

Pamiętam scenę z dzieciństwa, w której jakiś dorosły opowiadał wspomnienia z wizyty z Związku Radzieckim. Opowiadający miał pracować tam na pewnej monumentalnej socjalistycznej budowie gdzieś mniej więcej na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W jednym z miast ojczyzny światowego proletariatu, w sklepie warzywnym zaobserwował dziwne zjawisko. Otóż przy zakupie na przykład kilograma ziemniaków i zapłaceniu za towar, sprzedawca odbierał jeszcze ze zważonej kupki jeden kartofelek i wrzucał go do specjalnej skrzynki z napisem: „dla głodującej Polski”. 
Historia wydaje się być mało prawdopodobną legendą miejską i gdyby nie oczywisty fakt, że ludziom propaganda może wmówić wszystko, pewnie zapomniał bym o niej. Lecz oto powróciła ona niespodziewanie z zakamarków moich wspomnień wywołana dziwną okolicznością. Otóż usłyszałem z gęgającego telewizora znajomą harmoszkę, na którą reaguję jak pies Pawłowa, będącą od 20 lat sygnałem wywoławczym pospolitego charytatywnego ruszenia. „Czyli znów się zaczęło” - pomyślałem i wtedy nagle powróciło to z pozoru niczym nie związane z Wielką Orkiestrą ziemniaczane wspomnienie. 
Po chwili zastanowienia sprawa była prosta, bo mechanizm obu „akcji” najprawdopodobniej jest identyczny. Nie dość, że jakiś pracujący niewolniczo w imię idei robotnik kupił coś do żarcia, to jeszcze system wyrwał od niego jednego kartofelka w imię jakiejś szczytnej internacjonalistyczno – humanitarnej idei. A co gorsza, on nawet nie był w stanie nic poradzić. Bo w ojczyźnie komunistów nie jest ważny cel, ważna jest rewolucyjna czujność, a jak grabić to na każdym etapie. Uczestnictwo w akcji pomocy dla głodujących polaków było tak oczywiste, że nikt już nawet nie pytał amatora ziemniaczków o zdanie, czy chce się podzielić. 
Generalnie nie mam nic przeciwko Owsiakowemu pseudo – spontonowi, gdyby nie kilka kwestii. Pierwsza, gdyby Owsiak i jego wesoła kompania mieli tylko zapłacić za udostępniony im (jak mniemam) za darmo czas antenowy całe przedsięwzięcie nie wyrobiłoby nawet na waciki do demakijażu i identyfikatory dla młodych pożytecznych. Do Orkiestry przyłącza się cała masa publicznych instytucji. Gdyby ktoś chciał organizatorom wystawić rachunek tylko za prąd zużyty przy organizacji koncertów byłby to prawdziwy koniec światła, a nawet jedne wat więcej. Odrębna kwestia po lega na tym, dlaczego pospolite publiczne ruszenie łącznie z czasem antenowym udostępniane jest tylko jednej organizacji, ale to zupełnie inna sprawa. Kolejny problem polega na tym, że ów świecki telewizyjny kaznodzieja – jak sam słyszałem w radio – ustala z ministerstwem zdrowia plany zakupów aparatury medycznej. To znaczy, że minister nie musi z budżetu wydać na dany rodzaj zakupów pieniędzy wiedząc, że zostanie on zakupiony z dobrowolnych składek obywateli w ramach powszechnej poprawy samopoczucia. Czyli, że pozyskane środki i tak trafią tam gdzie trzeba, a więc każdy ofiarodawca wspiera pośrednio budżet niczym człowiek radziecki kupujący ziemniaki. Ale o tym już kiedyś pisałem, więc być może zaczynam się powtarzać. Przepraszam.

Przy przedstawionych wyżej argumentach ten o tym, że jak chcę komuś pomóc nie potrzebuję Owsiaka, podobnie gdy chcę napić się piwa nie muszę kupować browaru, wydaje się banalny. Ale nie tylko radziecki styl i olbrzymie koszty tego współczucia budzą moje wątpliwości. W całym przedsięwzięciu chodzi o kulturowe utrwalenie nowej formy zbiurokratyzowanej centralno-planowanej etyki. To humanitarny totalitaryzm usiłujący sterować naszymi sumieniami zamiast pozwolić na ich samo-uszlachetnianie. To politycznie poprawy duch rozłamu w naszej kulturze wypychający powoli ze świadomości społecznej inne formy empatii. De facto sama idea tejże empatii w duchu politycznej poprawności zostaje zbagatelizowana, a przez to osłabiona. Ale to - jak donosi Rzeczpospolita - sprawdzona metoda działania. Gdy ktoś chce wolności lub niepodległości, ktoś inny może chcieć uwolnić słonia, przez co postulat uwodnienia kogokolwiek staje się banalny. Dziwne, że to ta sama osoba.
Tak więc rewolucja trwa. Tylko jak każda plaga nie zabija naszych ciał lecz paraliżuje nasze umysły.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Kwesta wiarygodności

Nic już nie rozumiem. Wystarczyło na kilka dni odciąć się od medialnych gęgadeł, a łatwo dojść do wniosku, że nasz polityczny półświatek stanął na głowie. I jak za komuny, nie jest ważne co napisano, lecz to, czego nie napisano. Podobno nasz umiłowany premier ogłosił się nie tylko eurosceptykiem, ale także powiedział w jakimś wywiadzie, że Łunia może się rozpaść. Podobno także wypuszczono Gromosława Czępińskiego, bo przedawniła się jego sprawa. A więc robi się już wesoło. Widać, że desperackie starcie Tusk kontra razwiedka wygrała ta druga i to walkowerem. Ale żeby mówić o upadku Łunii? Przecież jeszcze miesiąc temu było to absolutnym tematem tabu, a europejska integracja najważniejszym dogmatem naszej władzy. Oczywiście gęgadła za chwilę wszystko odkręcą i wytłumaczą lemingom niemal w orwelloskim stylu, że to była od początku taka zagrywka, a tak naprawdę to nasz premier od zawsze był kołchozu przeciwnikiem.
Tak naprawdę to jak za pierwszej komuny, mało ważne co mówi umiłowany przywódca, ważne aby klaskać. A kto nie klaszcze ten wypada. Ot i cała tajemnica. Gdyby było inaczej nigdy w ZSRR nie udałoby się przeprowadzić żadnej pierestrojki. Tak więc wszystko jest w należytym porządku. Tylko gdzie tu wiarygodność i autorytet władzy? To można jednak zawsze usprawiedliwić dynamiką naszego rozwoju - jak pisał nieodżałowany Jerzy Dobrowolski. Zmiany - zaiste - dzieją się tak szybko, że wystarczy wyłączyć telewizor na parę dni, aby nie wiedzieć jaka jest aktualna rządowa polityka.
Ale to jeszcze nic. Oto głównegęgadło III RP przedrukowało za Economist, że w 2012 roku naszaczęść europy zniechęcona do zachodu zamierza iść swoją drogą. Tego typu zapowiedzi przypominają do złudzenia propagandowe komunikaty jakiejś uciekającej armii, za pośrednictwem których wojskowi propagandziści przekonują zarówno żołdaków jaki i ogłupiałą tubylczą ludność, że to nie ucieczka, ale „planowe wycofanie się na ściśle ustalone obronne pozycje idealne do kontrataku”. Ktoś kiedyś powiedział, czym jest dyplomacja. Dyplomacja jest wtedy, „gdy zamiast usłyszeć sper...j, czujesz dreszcz emocji przed czekającą cię wycieczką”. Inny ludowy mędrzec zwraca uwagę na to, że szklanka może być do połowy pusta lub do połowy pełna, wszystko zależy od punktu widzenia. Więc jeśli gęgacze przekonują nas, że mamy iść swoją drogą, może to oznaczać tylko tyle, że stara Łunia chce nas po prostu wykopać. Ot i cała filozofia. Czyli istnieje dość duże prawdopodobieństwo, że nagła zmiana politycznych orientacji premiera to nie zagrywka lecz konieczność.
W końcu co ma powiedzieć wyrzucony z kosza w charakterze balastu pasażer opadającego balonu znajdującego się akurat nad morzem? Powie pewnie, że postanowił pobić rekord świata w samotnym pływaniu wpław. Wszystko przecież to kwestia wiarygodności.

niedziela, 1 stycznia 2012

Tak na Nowy Rok

Cały okres świąteczno – noworoczny poświęciłem na swoje ulubione zajęcie, czyli słodkie lenistwo oraz poddanie się swobodnym potokom myśli, inspiracjom, lekturze jak również przypomnieniu sobie dawno nie słyszanych dzięków. Dziś na przykład uruchomiłem swój gramofon i powróciłem do czarnych płyt przypominając sobie wszelkie młodzieńcze fascynacje. Odkryłem też przez tych dni, że im bardziej poławiają mnie rytuały codzienności, tym bardziej czas tego rodzaju „odcięcia” staje się coraz bardziej niezbędny.
Przez tych kilka dni lenistwa udało mi się przeczytać dwie książki. O jednej chcę jak najszybciej zapomnieć, a o drugiej będę pamiętał długo i pewnie nie raz jeszcze do niej powrócę. Pierwsza z książek to kolejne dzieło Umberto Eco pt. „Cmentarz w Pradze”. Totalne silnie naładowane ideologicznie dno składające się tylko z pseudo - erudycyjnych wodotrysków. Książki tego autora były zwykle dość pretensjonalne, ale „to coś” przekroczyło już wszystkie możliwe granice dobrego smaku. O ile wcześnie można było w książkach tego pana doszukiwać się jakiś światopoglądowych manifestacji, o tyle tym razem mamy do czynienia wręcz z salonowo – lewacką konstytucją. Dość tylko napisać, że cała intryga utkana na losach głównego bohatera – żydożercy, fałszerza, zdrajcy i kolaborator, którego finalnym dziełem jest przygotowanie na zlecenie Ochrany słynnych Protokołów Mędrców Syjonu. Za to druga książka, która płonęła mnie bez reszty to działo niejakiego Cormac'a McCarthy'go pt. „Droga”. Dla mnie jest to absolutna rewelacja i osobiste odkrycie. Gdyby pominąć w niej wątki ekologiczne mamy do czynienia z arcydziełem. Przez zdewastowany postapokaliptyczny świat wędruje ojciec z synem. Wydawałoby się prosta historia napisana oszczędnym stylem wręcz paraliżuje swym realizmem. Dwóch bohaterów książki to być może ostatni cywilizowani ludzie. Otacza ich totalny upadek i wyłącznie zwierzęce relacje. A oni wydają się być ponad tym wszystkim. Trwają. Wiedzą o tym, że wraz z ich śmiercią odejdzie wszystko. Jak sami mówią „niosą płonień”. Ta prosta przejmująca historia pozwala znaleźć to co w życiu najważniejsze.

Nie tak dawno temu odszedł przywódca Korei Północnej Kim Dzong Il. Telewizje całego świata pokazały płaczących mieszkańców tego głodującego zakątka świata będącego chyba jedynym już na globie reliktem komunizmu starego rytu. Pewni komentatorzy podkreślali, że rozpacz mieszkańców Korei nie koniecznie musi być udawana. Oczywiście, że nie. Jeśli systematycznie wmówi się ludziom, że żyją w najlepszym z krajów na świecie i że przywódca i ojciec narodu jest cudotwórcą, który poświęcił życie dla swego narodu – trudno dziwić się innej reakcji. My w odróżnieniu od północnych korończyków zdajemy sobie sprawę z rozmiarów dezinformacji.

A teraz chciałbym zaprosić na krótki wykład pewnego psychologa behawiorysty.
Jeśli jest tak jak w powyższym materiale, a sposoby manipulacji przełożymy na nasze polityczne życie okaże się jak łatwo jest zawiadywać ludzką tłuszczą, która będzie do tego w pełni przekonana, że ma nadal wolny wybór. Nasz świat pod względem propagandowej indoktrynacji nie różni się wiele od tego koreańskiego. Niestety, nadal będziemy skazani na samodzielne poszukiwanie prawdy, bo jak powiedział Józef Mackiewicz, tylko ona jest ciekawa. Ale prawda wyzwala z okowów wszelkiej tyrani, czy tej spod znaku politycznej poprawności czy stalinowskiego wykopaliska.
Dlatego należy unikać przewrotnych historii i pseudointelektualistów, a stawiać na historie proste, ale mówiące o kwestiach istotnych. Bo prawda lubi prostotę. I właśnie tej prawdy życzę wszystkim w 2012 roku.