niedziela, 27 lutego 2011

To był program!

"Ludzie myślą, że to co na górze to elita. A na górze zbira się szumowina." R. Ziemkiewicz
Niestety Ziemkiewicz mylił się w innej kwesti. Naród nie oddzielił się jeszcze od szumowiny. Ale miło popatrzeć na młodego Pana Rafała.To był program!

czwartek, 24 lutego 2011

Plagiat czy inspiracja 2

O wtórności naszego show biznesu napisano już sporo. A oto kolejny dowód:


Nie muszę dodawać, że pierwowzór jest niedościgłym dla naszych wzorem dla naszych kopistów. Oczywiście nikt nie może powiedzieć, że ma prawa autorskie do dużych ludzi chodzących po mieście, ale niesmak pozostaje. Czy naprawdę wszyscy sądzą, że Polak to idiota i się nie połapie. Kilka miesięcy temu dodałem inne tego typu odkrycie.

A oto piosenka po Polski zespołu ze Słowacji. Tekst i muzyka niebanalne, wideo też.
Dlaczego u nas nie ma takich rzeczy? A no dlatego, że w branży muzycznej podobnie jak w filmie, adwokaturze, usługach kominiarskich i całej masie innych branż, rządzą kasty i kliki leśnych dziadków niweczących zawodową mobilność. Sytuacja w naszej piłce nożnej to także ilustracja tego dość szerokiego zjawiska.

środa, 23 lutego 2011

Największa katastrofa wszech czasów

Być może dla większości mało znaną personą związaną z Beatlesami jest postać tzw. Magicznego Aleksa.  Postać ta co prawda drugoplanowa, miała swój wkład w historię tej grupy. Ten interesujący się elektroniką młody Grek swoimi fantastycznymi pomysłami tak owładnął zwłaszcza Johna Lennona, że ten bez większego skrepowania sypał mu funtami na totalnie dojechane projekty. Założono nawet dla owego „geniusza” spółkę Apple Electronics. Prawdziwy jego dorobek był nader skromny i polegał na konstruowaniu różnych dojechanych gadżetów. Podjął się swojego czasu skonstruowania 72 śladowego magnetofonu, co na owe czasy byłoby wręcz sensacją. Miał także zaprojektować i wyposażyć studio Beatlesów. Nie muszę dodawać, że z tych ambitnych planów nic nie wyszło. Rachunek działań Alexa to ok. trzy miliony funtów. George Harrison nazwał wyczyny Greka „największą katastrofą wszech czasów” (the biggest disaster of all time). Ale to było ponad czterdzieści lat temu i od tego czasu wydarzyło się wiele.
Dlaczego o tym piszę? A no dlatego, że odnoszę wrażenie, iż nasza umęczona ojczyzna ma swojego Magicznego Alexa. Nazywa się też Alex. Dokładnie Aleksander Grad i jest ministrem skarbu państwa w rządzie J.E. Donalda Tuska. Jakiś wszyscy zapomnieli o zleceniach dla firmy małżonki. Nikt nie prowadzi śledztwa w tej sprawie, nikogo to już nie interesuje. Jego ostatnim sławnym popisowym było ściągnięcie słynnego katarskiego inwestora. Nawet swojego czasu poświęciłem temu wydarzeniu stosowną fraszkę. Od tamtej pory media są łaskawe dla Pana Ministra. Czyżby dostały taki rozkaz? O Klichu przecież aż huczy, Rostowski też ma swoje pięć minut. Pewne jest jedno, jeśli nie piszą o nim w gazetach i nie mówią w Telewizji, nieuchronny to znak, że w tym resorcie skarby właśnie teraz dzieją się jakieś cuda, o których dowiemy się kiedyś lub nie. Magia ma w końcu to do siebie, że ma swoje tajemnice, a mistrzom nie można przeszkadzać. 

Ten beatlesowski Alex żyje teraz gdzieś w Grecji w totalnym zapomnieniu. Pewnie nie wiedzie mu się najlepiej, bo ostatnio na aukcji wystawił pamiątki po Johnie Lennonie. Jak skończy nasz Alex? A kto to wie? Jedno jest pewne: sprzedawanych przez niego pamiątek po jego przyjacielu Donaldzie nie wystawi na aukcji, bo nikt ich nie kupi. 
Słowa Georga Harrisona pozostają ponadczasowe. To bez wątpienia "największa katastrofa wszech czasów."

sobota, 19 lutego 2011

Łańcuch

W jakimś włoskim mieście, wzorem chyba kultowego ciecia z ulicy Alternatywy Stanisław Anioła postanowiono zakazać wieszania prania w oknach domów w reprezentacyjnych ulicach. Tak powiedzieli w radio. Potem powiedzieli o olbrzymim sukcesie naszych posłów, którzy wreszcie zajęli się palącą kwestą długości psich łańcuchów przy budach. Podobno łańcuch nie może być krótszy niż trzy metry, a pies nie możne być na nim dłużej niż przez dwanaście godzina na dobę. Sprawdzaniem tego mają zająć się samorządy. Czyli będzie nowy urzędnik. Jak go nazwać? Może gminy łańcuchowy? Potem zajmie się sprawdzaniem temperatury w budach i certyfikacją myszy dla kotów. Ma być jeszcze w stosownej zakaz trzymania zwierząt dla ludzi się nad nimi znęcającymi. Ciekawe czy ta regulacja dotyczyć będzie także wszy i owsików? 
W ciekawych czasach przyszło nam żyć. Proces ten, jak pokazują powyższe przykłady nie dotyczy tylko naszego wesołego kraju. Co się dzieje? Politycy zajmują się jakimiś pierdołami, a sprawy poważne, jak chociażby beztroskie oddanie przyszłych pokoleń w niewolę lichwiarskiej międzynarodówce, nie mają dla nich znaczenia. Czy nie są świadomi tego, że być może nadejdzie czas, kiedy ludzie wywieszają ich na latarniach, gdy ów balon pęknie? Być może uczynią to na pożyczonych od podwórkowych Burów łańcuchach? Pożyjemy zobaczymy.

czwartek, 17 lutego 2011

Love Parade

Jutro w Lublinie zagości,
parada miłości.
Czy jakiś czort przeklęty
krzyknie: od dzisiaj święty?

poniedziałek, 14 lutego 2011

Wczorajsza "Młodzież kontra"

Z udziałem Stanisława Michalkiewicza. Ten materiał dedykuję moim przyjaciołom: Grzesiowi, który nie ma telewizora i Wojtkowi, który ciągle pyta "co to liberalizm".

niedziela, 13 lutego 2011

Epitafium dla pewnego ostatno zmarłego duchownego

Film "półkownik" godny obejrzenia. Cybernetyka społeczna w praktyce, nie w teorii.




Etos inteligencji w fasadowym kraju?

sobota, 12 lutego 2011

Ze wspólnego gara – rzecz o "unijnych funduszach"

Jest ponoć w Afryce takie plemię, które większość swej dziennej aktywności przeznacza na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Wyruszają więc tubylcy w całodzienną wędrówkę. A to jeden szczęściarz znajdzie kreta, a inny wykopie kilka dżdżownic, jeszcze inny znajdzie przysmak w postaci lokalnych bulw. Prawdziwym rarytasem jest upolowanie jakiegoś grubego zwierza, który wyróżnia się z reguły tym, że jest większy od wiewiórki. Wracają tedy myśliwi i zbieracze do swej rodzinnej wioski i wrzucają łup do wspólnego gara. Gar zawiera ciągle gotujące się resztki wczorajszych łupów, ale nie ma to znaczenia. Z gara biorą wszyscy – i duzi i mali. Wszyscy dostają według potrzeb. Tylko od czasu do czasu komuś trafi się jakiś bardziej kaloryczny fragment wyłowionego ścierwa. Nie ma zatem nic bardziej sprawiedliwego prawda?

Problemy są dwa:
  • Po pierwsze, strawa ta smakuje obrzydliwie i gdyby nie konieczność zapchania pustego żołądka, nikt przy zdrowych zmysłach nie skosztowałby tego lokalnego specjału.
  • Po drugie, społeczność taka nigdy nie dorobi się umiejętności hodowli czy uprawy roli, o umiejętności jedzenia z talerzy nożem i widelcem nie wspominając.
Podobnie też działa system dystrybucji środków publicznych, zwanych niekiedy unijnymi, o zaletach którego zapewniają nas od wielu lat propagandziści od lewa i prawa. Pierwszy problem polega na tym, że nie mamy tak naprawdę do czynienia ze środkami unijnymi, lecz z obietnicą spłaty zaciągniętego kredytu na określonych warunkach. Realizując inwestycję z projektu, nie ma ona i długo jeszcze nie będzie miała nic wspólnego z Unią, poza ustawioną tablicą informującą o tym, że inwestycja jest właśnie z tych środków finansowana. Ustawienie tablicy to warunek późniejszego zwrotu środków. 

A działa to tak:
Unia zatwierdza opracowane przez dany kraj programy operacyjne, w których tenże kraj zobowiązuje się do realizacji takich, a nie innych typów inwestycji, zgodnych rzecz jasna z unijną polityką. Unia zatwierdza programy operacyjne, które mieszczą się w ramach siedmioletnich okresów programowania. Polski rząd uradowany tym faktem zastanawia się jak sfinansować to dobrodziejstwo, gdyż pieniądze przyjdą (o ile przyjdą w ogóle) dopiero po rozliczeniu części programu. Pieniądze na realizację projektów, (a dokładnie ściśle określona część poniesionych wydatków) są zwracane po realizacji inwestycji. Czyli skądeś Rząd musi te pieniądze uzyskać. Podobno spora część dzieci zapytana, skąd biorą się jajka odpowiada, że z lodówki. Rząd zastanawiając się nad tym problemem, znajduje dostawcę środków w postaci Banku Gospodarstwa Krajowego. A skąd tenże bank czerpie te środki? Oczywiście z puli Ministra Finansów, a ten niechybnie z komercyjnego kredytu.

Z wielkim hukiem uruchamia się programy operacyjne, które „mają zbawić kraj i uczynić z niego krainę mlekiem i miodem płynącą”, informując oczywiście wszystkich, że dzięki „dobrodziejstwom Unii Europejskiej” jest to możliwe. Programów operacyjnych jest mnogość. Część z nich realizowanych jest na poziomie centralnym, część regionalnym, a jeszcze inne w systemie mieszanym. Wszystkie poparte stosownymi analizami, prognozami i wskaźnikami.

Dla łatwiejszego zilustrowania procesu posłużmy się przykładem dziarskiego wójta pewniej gminy, który uzyskuje wsparcie na budowę drogi. Po okresie wielkiej radości zdaje sobie sprawę, że na wykonanie drogi, a więc rozpisanie na nią przetargu potrzebuje pieniędzy. Pieniędzy w budżecie nie ma, bo budżet gminy podobnie jak budżet państwa to twór wirtualny, a zwrot środków z obiecanej na razie dotacji (podobnie jak w przypadku relacji państwo – Unia Europejska) uzyska dopiero wtedy, gdy rozliczy inwestycję. Co więc czyni ów wójt? Czyni to samo co państwo: bierze kredyt na obsługę, tym razem projektu. Oczywiście nie wie on często, że owe wsparcie nie pochodzi z Unii lecz z komercyjnego kredytu, który wzięło już państwo. Ale kto by się tam interesował takimi szczegółami? Trzeba przecież „budować nowe”, „modernizować kraj” i „wykorzystywać unijne środki, bo szansa się już może nie powtórzyć”. Przetarg na budowę drogi wygrywa uradowana firma, która często musi…. wziąć kredyt na realizację inwestycji, gdyż dopiero odebrana i rozliczona inwestycja podlega sfinansowaniu.

Łatwo jest więc zauważyć, że w przypadku grantów inwestycyjnych możemy mieć do czynienia z sytuacją, w której w grę wchodzą trzy kredyty, brane mniej więcej w tym samym czasie na tych samych pieniądzach. Oczywiście nikt nie bierze pod uwagę kosztów obsługi tych kredytów w bilansie zysków i strat naszego członkostwa. W takiej sytuacji nie ma zatem lepszego biznesu niż być… lichwiarzem. I to oni właśnie zyskują na całej zabawie najbardziej. Mamy do czynienia z pustoszeniem gospodarczym kraju, choć z pozoru jest odwrotnie, gdyż efekt w postaci zamówień publicznych oddziaływuje pozytywnie na kondycję firm, więc nikt specjalnie nie narzeka. O tym, że to efekt chwilowy nie trzeba nikogo przekonywać.

Wszystko to tworzy kolejne kręgi biurokratycznych piekieł, w których potrafią się poruszać wyłącznie osoby z tymże piekłem obeznane. Nic więc dziwnego, że na lep „unijnej kasy za darmo” łapie się wielu. Schwytani muszą korzystać z usług profesjonalnych firm założonych przez byłych urzędników. Mamy więc do czynienia z pseudorynkiem pseudousług. Jednak gdy zdamy sobie sprawę, że napisanie wniosku, który uzyska dofinansowanie kosztuje ok. 5% wartości samego projektu, mamy do czynienia już nie z pseudo pieniędzmi.

Paradoks: im więcej wykorzystujemy tzw. unijnych funduszy, tym bardziej jesteśmy zadłużeni i tym większej armii urzędników potrzebna do realizacji projektów i do zarządzania systemem. Nawet jeśli ktoś zdaje sobie sprawę z destrukcyjnej dla gospodarki i publicznych funduszy roli, jaką odgrywa owa „pomoc”, to siedzi cicho zahukany dogmatycznością propagandy.

Nie można oprzeć się wrażeniu, że całość przypomina zatem także bieg sztafetowy przez płotki. Po drodze istnieje tyle możliwości przewrotu, zgubienia pałeczki, czy kontuzji, że tylko prawdziwi zawodowcy są w stanie przebrnąć przez to wszystko bez szwanku. Oto kilka mniej lub bardziej istotnych problemów dotyczących funkcjonowania tej piramidy finansowej.

Problemy formalno prawne
Podstawową zasadą zwrotu wydatków w ramach tzw. funduszy unijnych jest zgodność z prawem realizowanych przedsięwzięć lub inwestycji. Wydaje się to proste i oczywiste, ale tylko z pozoru. Co w sytuacji, gdy prawo krajowe jest niespójne z unijnym? Oczywiście poniesione wydatki nie mogą zostać uznane za te podlegające zwrotowi przez Unię, a więc nie są „zcertyfikowane”. Beneficjent realizujący projekt na podstawie prawa polskiego nie poniesie z tego tytułu żadnego uszczerbku, lecz państwo zapłaci Komisji Europejskiej „frycowe”. Jakie są wielkości „niescertyfikowanych” dotychczas wydatków? Dokładnie nie wiadomo. Lecz dwie pozostają znane i obrazują dość dokładnie istotę tego problemu.
  1. Do niedawna obowiązujące w Polsce przepisy budowlane nakazywały w czasie procedury uzyskania pozwolenia na budowę przeprowadzenie analizy oddziaływania danej inwestycji na środowisko naturalne. Komisja Europejska stwierdziła, że taka sytuacja jest niedopuszczalna. Ich zdaniem tego rodzaju studium powinno być przeprowadzone przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji o realizacji inwestycji. W międzyczasie zaczęto już wiele prac na podstawie uzyskanych legalnie pozwoleń na budowę. Ile ten problem kosztował dodatkowo podatnika? Nie wiadomo, lecz kwoty na pewno szły w miliardy.
  2. Obowiązujące w Polsce Prawo Zamówień Publicznych okazało się niespójne z unijnym prawem o ochronie konkurencyjności. Chodzi o kwestę, czy wykonawca musi dysponować sprzętem i doświadczeniem niezbędnym dla wykonywania przewidzianych w zamówieniu prac i usług. Według przepisów UE, nie musi. Tak więc wszelkie przetargi, w których zamawiający wpisał ten warunek można uznać za niekwalifikowane z punktu widzenia europejskiego prawa. Według wstępnej oceny audytorów, tylko w okresie 2004- 2006 można zakwestionować z tego powodu minimum 2% wszystkich wydatków.
Oddzielny problem stanowi tzw. luka finansowa. Opiera się ona na prostej zasadzie mówiącej, że projekty przynoszące przychód powinny mieć ograniczony poziom dotacji. W praktyce, gdy przykładowy wójt chce wybudować kino, musi uwzględnić we wniosku ilość sprzedanych na organizowane tam seanse biletów w określonym czasie. W praktyce zamiast grantu mamy do czynienia z bardzo drogim kredytem, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie składałby takiego projektu. Zasada ta dotyczy szerszej gamy realizowanych projektów. Między innymi za przychód projektu kanalizacyjnego traktuje się zakup określonej ilości ścieków. Dlatego często gminy podejmują się realizacji tego typu inwestycji ze własnych środków.

Zaburzenie rynku
W przypadku tak szerokiego zakresu interwencji publicznej mamy do czynienia z zaburzeniem rynku. Jednym przykładem tego zjawiska jest windowanie cen, a to z powodu planowanej realizacji w tym samym czasie dużej ilości podobnych inwestycji. Gdyby nie interwencjonizm, zamawiający odczekaliby okres zwyżek cen i zrealizowali zamówienie po okresie owej „górki”. Niestety, pieniądze muszą być wydane zgodnie z harmonogramem.
Drugi przykład zaburzeń rynku dotyczy dotacji dla przedsiębiorstw. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy w danej miejscowości działają cztery drukarnie. Przedsiębiorstwa te uzupełniają swoją ofertę, wykonując nieco inne rodzaje usług. Nagle jedno z nich otrzymuje publiczną dotację. Oczywiście tworzy nowe miejsca pracy, kupuje maszyny i … wykasza z rynku trzy pozostałe firmy. Żywot tej firmy także nie jest prosty, gdyż warunkiem otrzymania dotacji jest często zwiększenie zatrudniania i utrzymanie go przez określony okres tzw. trwałości projektu. A co w sytuacji, gdy przychodzi dekoniunktura? Zwolnienie kogokolwiek jest niemożliwe, gdyż wtedy należy zwrócić uzyskaną dotację. Jedynym wyjściem pozostaje często znalezienie inwestora lub sprzedaż firmy. Dlatego ogłoszenie pt. „sprzedam firmę z dotacją” nie jest niczym niezwykłym.

Europejski Fundusz Społeczny
Waldemar Łysiak w powieści „Kielich” opisał scenę, w której samotny hinduski duchowny broni świątyni przed atakiem tłumu biedaków żądnych grabieży. Stał on na schodach do świątyni. Gdy tłum biedaków zbliżał się do schodów, kapłan wyciągał z sakiewki garść drobnych monet i sypał nimi w tłum. Biedacy zaczynali się wtedy kłębić, bić między sobą wydzierając rzucone miedziaki. Gdy sytuacja się uspokoiła, a tłum znowu zbliżał się niebezpiecznie do świątyni, kapłan czynił to samo. W ten sposób potrafił utrzymać się na swojej samotnej placówce wystarczająco długo, aż do czasu przybycia wojska, które w tradycyjny sposób rozpędziło ciżbę.
Podobnie działa najbardziej niebezpieczny z funduszy: EFS. Nie jest on niebezpieczny skalą środków, którą dysponuje, lecz jego z założenia ideologicznym charakterem. Powstał on bowiem już w 1960 roku dla zmiany struktury społecznej w Europie. Religą tego programu są bowiem tzw. „zasady równości”, które wyrastają w prostej linii z zasad kulturowego marksizmu. Wiele instytucji, organizacji i stowarzyszeń niczym ów kłębiący się tłum przed świątynią realizuje cały szereg projektów. Nagle okazuje się, że owe instytucje i organizacje nie realizują swoich celów statutowych, lecz cele przewidziane w programie, z którego czerpią środki. Społecznym efektem tego stanu rzeczy jest zauważalna fasadowość instytucji i pogłębiająca się przepaść instytucjonalna. Co więcej. Na miejsce zmutowanych instytucji nie powstają nowe, w wyniku czego przestrzeń instytucjonalna staje się pustynią.


W powyżej przedstawionych przykładach, obserwacjach, jak i w sposobie działania systemu interwencji publicznej mamy do czynienia z czymś, co nazywam efektem końskich klapek. Chodzi o to, że poza samym obserwowanym procesem, nikt nie widzi lub nie chce zauważyć zjawisk występujących obok, lub pośrednio mu towarzyszących.

Co zatem pcha naszych decydentów, tych dużych i tych małych w ową otchłań? Odpowiedź jest stara i banalna: propaganda, chciwość, ignorancja i chęć sukcesu. Poza tym jak mawiał niezapomniany prezes Ryszard Ochódzki: „Prawdziwe pieniądze robi się na wielkich, słomianych inwestycjach”.
Porzućmy zatem wszelką nadzieję na uzdrowienie czegokolwiek przez chore instytucje i chory z założenia socjalistyczny system. I nie chodzi nawet o to, że jesteśmy okradani w sposób perfidny. Chodzi także o to, że jesteśmy oszukiwani w sposób systemowy i to przez kolejne elity naszego kraju, których jedyną powinnością wobec nas winno być mówienie nam prawdy, a nie wciskanie propagandowego kitu. Największym problemem jest jednak to, że w ową „mannę z nieba” i „deszcz Euro” uwierzyli nieomal wszyscy.

P.S. Ponoć Indianie sprzedali Manhattan Holendrom w 1629 roku za szklane paciorki o równowartość ok. 24$. W tej transakcji obie strony były przekonane, że robią świetny interes. Holendrzy kupowali potężną połać ziemi za nie warte nic świecidełka, Indianie zaś sądzili, że także robią deal życia. Przecież nieba, ziemi i gwiazd nie można sprzedać ani kupić, należą do wszystkich. Ale jeśli ktoś chce zapłacić za coś takiego ładnymi koralikami, czemu nie. Tak więc cała transakcja przypominała bardziej sprzedaż Kolumny Zygmunta, a więc była bardziej wyrazem cwaniactwa Indian, a nie ich głupoty. Godząc się na uczestnictwo w tym systemie z jego dobrodziejstwami i wynikającymi problemami postępujemy podobnie jak Indianie. Jaką cenę zapłacił tubylczy lud za pazerność, krótkowzroczność i głupotę swoich wodzów? Przestali istnieć.

piątek, 11 lutego 2011

O zmarłym nic, albo dobrze

Więc nic. Tylko fakty. Odszedł arcybiskup Życiński. W Rzymie. Analogia nasuwa się sama. Pana Twardowskiego także dopadli w Rzymie. Jak umowa to umowa....

środa, 9 lutego 2011

Cytat znaleziony przypadkiem

"Unia Europejska jest skazana na niepowodzenie, gdyż jest czymś szalonym, utopijnym projektem, pomnikiem pychy lewicowych intelektualistów."

Margaret Thatcher

wtorek, 8 lutego 2011

Jak za pierwszej komuny

Prawda boli. Ale lepsza brutalna prawda niż najbardziej zakamuflowane blaga.

sobota, 5 lutego 2011

I gdzie tu wolny rynek?

Ostatnie kilka dni spędziłem w Krynicy pokazując dzieciom uroki górskiej zimy i pijąc obrzydliwe wody, mające wpłynąć pozytywnie na mój organizm. Cała wyprawa oczywiście wpłynęła negatywnie na stan mojej kieszeni. Ale kto by się tam przejmował? Jak zabawa to zabawa.
Jako nałogowy obserwator dziwactw wszelakich, szczególnie zainteresowała mnie zasada funkcjonowania tamtejszego systemu ekonomiczno – turystycznego. System ów, rzecz jasna nastawiony jest na optymalną i jak najgłębszą penetrację kieszeni przybyłych gości. Na przykład pensjonariusz lub turysta przybyły do monumentalnej pijalni wód zdrojowych wzniesionej w stylu wczesnego Gierka, uiszcza opłatę za miarkę leczniczego płynu wysokości 1,5 zł. Potem płaci jeszcze złotówkę za siusianie. Oczywiście nikt nie może zakazać pobierania opłat za korzystanie z toalety, ale nie ma to jak dwa razy pobrać opłatę za tę samą w sensie chemicznym H2O: przy wchłanianiu i wydalaniu. W całym miasteczku nie masz ani jednego miejskiego szaletu, są tylko w lokalach i restauracjach. W niektórych ta „usługa” kosztuje 5 zł!
I gdzie tu wolny rynek? Dlaczego nikt poza pijalną nie ustawił mobilnego kibelka i nie pobierał opłat za siusianie wysokości pół złotego? Natychmiast napojeni minerałami pensjonariusze ustawiliby się w kolejkę do takiego przybytku. A tak ludzie piją wodę, a potem idą sobie na spacerek, o czym świadczą żółte plamy na śniegu przy ścieżkach otaczających pijalnię. Jak widać w przyrodzie nic nie ginie. Minerały znów wracają do matki ziemi wraz z wodą, podlegając swojego rodzaju naturalnemu recyklingowi. Dodatkowo dookoła całego interesu unosi się owa niepowtarzalna woń, za wdychanie której gospodarz kwatery pobiera trzy złote opłaty klimatycznej od osoby na dobę. I się kręci, i nikomu nie przeszkadza, i wszyscy zadowoleni.

Wniosek: Przedsiębiorczość to podobno skłonność do podejmowania ryzyka i umiejętność wykorzystywania szans. Zwycięstwo nad socjalistycznym lenistwom wydaje się mniej skompilowane, choć równie karkołomne, co pokonanie ludzkiej głupoty.

wtorek, 1 lutego 2011

Jak to się robi?

"Minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski zwrócił się do szefów instytucji muzealnych położonych na terenie byłych obozów koncentracyjnych o usunięcie z adresów ich stron internetowych końcówek ".pl"" - donosi Rzeczpospolita. I nawet nie fakt odsłonięcia rąbka tajemnicy czym w istocie zajmuje się Ministerstwo Kultury skłonił mnie do refleksji. Minister ma jak zwykle dobre intencje. Chodzi o to, aby nikt nie  nazywał tym miejsc „polskimi obozami”.  Minister w piśmie skierowanych do szefów tychże instytucji zasugerował na jaką domenę zmienić adresy na inne z końcówką eu. 
Obozy były niemieckie. Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Ale w duchu politycznej poprawności  i realnego wasalizmu naszego rządu względem zachodnich braci, nie można tak powiedzieć. Naturalną konsekwencją powinno być nadanie tym instytucjom niemieckiej domeny "de". Ależ byłby skandal! Ale tu przecież chodzi o to, aby podlizać się tubylcom i przy okazji nie popaść w niełaskę u przyjaciół. Gdyby istniała domena „naz” wszystko byłoby proste. Bo przecież nawet dziecko wie, że obozy były nazistowskie, a nie niemieckie. Przecież powiedzenie, że obóz jet nazistowski nikogo nie obraża, bo nazistów już nie ma, podobnie jak komunistów. 
Pan minister mógł zaproponować oczywiście zmianę końcówki na np. "edu", charakterystyczną dla muzeów jako obiektów edukacyjnych, lub "org" - oznaczającą organizacje. Ale do tego trzeba poza pokładami politycznej poprawności mieć jeszcze wyobraźnię. 
A może pojawiły się jakieś nowe wytyczne?
"A tak mamy "Europejskie Obozy Koncentracyjne", to znaczy trochę polskie, trochę niemieckie, trochę rosyjskie czy angielskie. Wpisują się przecież na naszą wspólną, europejską nową świecą tradycję."
I tak niepostrzeżenie płynie ten lodowiec politycznej poprawności przeobrażając naszą codzienność i relatywizując historię, w taki sposób, że nim się nie spostrzeżemy, za niemieckie obozy koncentracyjne na terenie Polski, będziemy z Niemcami pospołu odpowiedzialni. Bo to europejczycy dokonywali tam eksterminacji tych nie europejczyków. A wtedy będzie można od europejczyków wziąć odszkodowania. Bo skoro może się zadłużać gospodarstwo domowe, samorząd terytorialny aż trzech szczebli, rząd i eurokokołchoz, czyniąc sumę tych długów na głowę obywatela niewyobrażalną, to czemu nie można brać odszkodowań jeszcze od europejczyków?