wtorek, 30 stycznia 2018

Moi przyjaciele

Andrzej
Mój zmarły prawie dwie dekady temu przyjaciel Andrzej był człowiekiem niezwykle uczynnym. Interesował się od zawsze historią i turystyką. W tej ostatniej dziedzinie był nawet przez wiele lat lubelskim autorytetem. Pomimo dzielącej nas sporej różnicy wieku rozumieliśmy się jak rówieśnicy. Andrzej posiadał także wielki dar do uczenia się języków. Sam nauczył się angielskiego na poziomie, który mógł wprawić w zachwyt niejednego zawodowego filologa, a w ostatnim okresie życia zaczął uczyć się hebrajskiego.
Był urodzonym społecznikiem i wiele wysiłków poświęcił w zbliżenie polsko – izraelskie. Badał amatorsko Holocaust i jego pozostałości. Jako pracownik budżetówki dorabiał sobie oprowadzaniem żydowskich wycieczek. Kiedyś będąc przewodnikiem jednej z młodzieżowych wycieczek z Izraela po Majdanku powiedział po angielsku: „W tym miejscu zginęło ok. dwustu tysięcy ludzi. Znając hebrajki usłyszał jak izraelski tłumacz mówi: „W tym miejscu zginęło dwieście tysięcy Żydów”. Wtedy Andrzej pozwolił sobie na pewną nieostrożność. Powiedział do tłumacza po hebrajski: „powiedziałem ludzi nie Żydów”. Więcej tego typu przewodnickich prac już mu nie zlecono. 
Po koniec życia twierdził, że z judeofila przekształcił się w jego przeciwieństwo. Decydowały o tym pogardliwe detale, które w końcu przepełniły czarę. Dla przykładu dwaj rabini zapłacili mu za cały dzień przewodnickich usług kilka złotych, które starczyły ledwie na paliwo. Nie uskarżał się. Czuł misję pokazywania miejsc i dzielenia się wiedzą. Jednak gdy powiedział o tym fakcie ludziom, którzy zaaranżowali całe przedsięwzięcie za kilka tygodni otrzymał list z USA. W kopercie zamiast korespondencji znajdowało się pięć dolarów. Nie mógł też zapomnieć dwóch młodych Żydów, którzy machali mu przed twarzą izraelskimi flagami w czasie całej wycieczki, a nikt z dorosłych nie reagował. 

Szewach
Było to w marcu 2002 roku. Po pracy idę przed lubelską starówkę na dworzec PKS aby dojechać do domu. Nagle na ulicy dostrzegam znajomą twarz. Podchodzę bliżej. Poznaję. Zbieram się na odwagę, przedstawiam się i mówię: 
- Panie ambasadorze zawsze chciałem pana poznać. Chciałem panu przekazać wyrazy wdzięczności za pana działalność na rzecz przyjaźni polsko – żydowskiej. 
Jego ekscelencja Szewach Weiss ściska mi rękę i mówi:
- Ja też się cieszę żeśmy się poznali i mam nadzieję, że od tej chwili będziemy przyjaciółmi. 
Nagle tuż obok mnie wyrasta jakby spod ziemi dwóch śniadych mężczyzn, którzy trzymają prawe dłonie za klapami marynarek. 
- Nie, nie. Wszystko w porządku. To mój przyjaciel Andrzej - powiedział pan ambasador. Rozstaliśmy się z moim przyjacielem jeszcze raz ściskając sobie dłonie. Jak dotąd nie spotkaliśmy się więcej.

niedziela, 28 stycznia 2018

Być dumnym i stać z podniesioną głową

Polski parlament zakazał używania kłamliwego określenia „polskie obozy koncentracyjne” co spotkało się z ostrą krytyką ze strony Izraela. O czym tu pisać kiedy wszystko jest jasne? Polacy ponieśli bezprecedensowe straty w wyniku II Wojny Światowej. Ginęli na wszystkich frontach nie licząc patologicznych i jednostkowych aktów stalowni zaporę dla dwóch zderzających się totalitaryzmów. 
Wiadomo, że w polityce – szczególnie demokratycznej nie liczą się fakty lecz emocje. Wywoływanie emocji ma z reguły jakiś cel i na tym celu pragnę się skoncentrować. 
Kevin McDonald w swojej ważnej pracy pt. „Kultura Krytyki” prezentuje dość istotną kwestię. Opisuje mechanizm tzw. „oblężonej twierdzy”. Ostry konflikt, poczucie zagrożenia nakręcają wewnętrzną grupową integrację danej społeczności. Wydaje mi się, że w przypadku histerii izraelskich władz ma to właśnie zjawisko w połączeniu z irytacją z rychłym fiaskiem od dawna lansowanej narracji o narodzie współodpowiedzialnym. Wiadomo także, że Izrael ma monopol na tragedię ludobójstwa i nie ma nic gorszego jak ktoś zabiera zdanie w sprawie Holocaustu bez ich wiedzy i zgodny. Żeby było śmiesznie, polskie władze uzgodniły dwa lata temu z nimi stanowisko w sprawie potępienia określenia „polskie obozy”, ale co to ma do rzeczy? 

Wydaje mi się, że mamy do czynienia z pewną szerszą grą. Oto absurdalne wypowiedzi żydowskich polityków muszą wywołać w Polsce falę niezadowolenia, które będzie ściśle monitorowane i pokazane za chwilę światu pod hasłem: „a nie mówiliśmy”? Ma to szczególne znaczenie w kontekście Ustawy 447, która jest procedowana w USA. Gdy wejdzie w życie rząd USA będzie miał prawo wspierać żądania „organizacji holocaustu” w sprawie „zwrotu” bez spadkowego mienia pozostawionego przez ofiary niemieckiego szaleństwa. Zgodnie z polskim prawem majątek taki przechodzi na skarb państwa, a ofiary były polskimi obywatelami, ale kogo to obchodzi? Tak więc bodziec wywoła reakcję i wtedy światowa opinia publiczna poczyta i zobaczy jakim nazistami są Polacy i że słusznie trzeba im odebrać mienie. 
Jedyne zatem co można zrobić, to zachować spokój i bagatelizować sprawę. Doprowadzi to do prawdziwej wściekłości inicjatorów całej prowokacji. Spokojnie i bez emocji należy głosić więc swoją prawdę. Ona zawsze zwycięży. 

niedziela, 14 stycznia 2018

Syndrom rozwadniania

Wydaje mi się, że opozycja po zeszłorocznej rozpaczliwej próbie „ostatecznego rozwiązania kwestii pisowskiej” i żałosnych próbach piętnowania poczynań rządu postanowiła zmienić strategię. Co poradzić? Bundeswera za słaba, a armii europejskiej wciąż nie ma. Jak więc sprawić, aby znów zapanował porządek w Warszawie, gdy wszelkie poczynania przynoszą tylko blamaż i umocnienie się PiS w sondażach? Pozostaje strategia rozwodnienia, która wydaje się być właśnie wdrażania. 
„Zamiast palić komitety zakładajcie własne” – mawiał Jacek Kuroń, gdy z gorliwego bolszewickiego ideologa przekształcił się w opozycjonistę. „Nie walczmy z policją – wstępujmy do policji” - mawiali tak drodzy Kuroniowi zachodnioniemieccy trockiści inicjujący długi marsz przez instytucje w wyniku którego do niedawna praktycznie nie było na niemieckiej scenie polityczniej innych ugrupowań politycznych niż komunio – socjalistycznie. „Nie walczmy z PiS – wstępujmy do PiS” - gotów za chwilę powiedzieć jakiś opozycyjny strateg. „Tylko przez wstąpienie do PiS można coś załatwić w centrali” - pomyśli za chwilę niejeden myślący dalekowzrocznie ZSL-owski wójt, pragnący, aby po dwóch jego kadencjach syn przejął po nim rząd dusz w rodzinnej gminie. Idę o zakład, że w tej chwili kwesta przez wielu nie jest rozpatrywana w kategoriach „czy” tylko „jak”. 
Efektem ubocznym pęknięcia ściemy Okrągłego Stoły w wielu do tej pory zaczadziałych wizją odzyskiwanej w 1989 „wolności” jest nieustające wysokie poparcie dla PiS. Oczywiście ma na to wpływ także walka z przekrętami i socjalne nastawienie tej partii. Bez względu na przyczyny do PiS zaczynają przyklejać się różne mniejsze lub większe siły, a w jej łonie tworzą się zapewne kliki i podobnie jak w PZPR walka polityczna między ugrupowaniami przekształca się w zażartą walkę frakcyjną.
Proces przyklejania za pewne przyspieszy przed wyborami samorządowymi, gdyż PiS chcąc je wygrać musi zacząć sam z siebie przyciągać lokalne środowiska. Być może kwestię tą dostrzegli realni stratedzy opozycji i miast walczyć z PiS wysyłają do niego swoich delegatów? I tak wszyscy za chwilę staną się PiSem, a gdy wszyscy się nim staną PiSu już nie będzie. „Wszyscy chcą być super. A gdy wszyscy są super to nikt nie jest” - mawiał Syndrom – czarny charakter z filmu „Iniemamocni”. Proces się rozpoczął czego przejawem są według mnie zmiany w rządzie. Brzytwa przestaje być już tak ostra, cele i kierunek tak jasny i nie wykluczone, że radykalne reformy zastąpi tuskowa ciepła woda w kranie.
Oby tak się nie stało.

wtorek, 9 stycznia 2018

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Sylwestrowy szwindel

W noc sylwestrową zaczęły dziać się cuda. Miast przestraszonych zwierząt na różnego rodzaju noworocznych koncertach ludzkim głosem zaczęli mówić a nawet prawie śpiewać różni muzyczni weterani. Jak jest popyt to musi być i podaż. Okazało się, że w Zakopanem wystąpił totalnie nie przygotowany artysta z zespołu, który nie istnieje od 10 lat – pod jego marką rzecz jasna, a w dwóch miastach wystąpił zespół Kombi w zupełnie innych składach. Żeby było śmiesznie chałtura goniła chałturę. Ale co tam pijany widz się nie domyśli. Ważne, że grają i strzelają. 
Wróćmy jednak do mojego odkrycia dotyczącego zespołu Uniting Nations. Grupa wystąpiła w Zakopanem, a tak właściwie pod ich szyldem wystąpił jeden członek tego zespołu i wyraźnie widać było, że nie radzi sobie z występem, tak jakby robił to po raz pierwszy od 10 lat. Na innej scenie w innym mieście wystąpiła grupa Venga Boys, a ich występ przypominał żenujący taniec teletubisiów. Ale co tam. Popyt określa podaż. Droga złotówka i zapotrzebowanie na gwiazdy zrobiło swoje. Impresaria nagabywani przez organizatorów wyciągnęli z każdej możliwej szpary coś co da się nazwać gwiazdą. A kogo to obchodzi czy ten ktoś jeszcze potrafi śpiewać i się ruszać ile przeszedł odwyków i ile ma wymienionych bioder. Nazwisko to nazwisko. 
Rozmowa menadżera z byłym członkiem Uniting Nations, który „wystąpił” jako grupa w towarzystwie jakiejś dziewoi nie trafiając nawet w playback mogła wyglądać tak:
- Ty, jest interes do zrobienia. 
- Jak?
- Dzwonili do mnie z Polski. Robio sylwestra w jakiejś dziurze z górach. Pojedziesz, pokiwasz się, tylko tekstu nie pomyl. 
- Stary no co ty? Przecież ja prowadzę warsztat samochodowy. Wypadłem z biznesu prawie 10 lat temu. 
- Oj, nie marudź. Płaco jak za zborze. Pokiwasz się, pokręcisz po scenie. Nie dość, że zarobisz to jeszcze się wódki napijesz. Oni to prawie Rosja ale w UE. Gwiazdę poudajesz i może jeszcze jakiś towar wyrwiesz. Wystąpisz jako Uniting Nations, bo oni nie wiedzą, że się z Paulem pokłóciliście.
- No właśnie co będzie jak się dowie? 
- Nic się nie dowie. A jak się dowie to odpalimy mu działę co by gębę zamknął. Poza tym sprzedałem już cię w pakiecie z innym chłamem. Laskę dołożę i dwóch gości z klawiszami więc nikt się nie połapie. Wchodzisz?
- No nie wiem.
- 15 tys. funcików płace za 5 minut wstydu.
- Przekonałeś mnie.
- Wyjazd pojutrze. Tylko się teksu naucz.

Prawdziwym fenomenem okazał się podwójny występ Kombi i Kombii w dwóch miastach. Okazuje się, że zespół bez Skawińskiego, ale z Łosowskim jest „na prawie”, więc w wyniku popytu się reaktywował. Nie wchodząc w szczegóły prawdziwym liderem grupy z lat 80-tych był łysy dżentelmen za syntezatorami a nie wokalista i basista. To on także napisał większość repertuaru z tego okresu. Jednak koledzy postanowili go zwolnić i grać bez niego. On zablokował ich plany, a oni nie idąc w ślady Perfectu i prawnej batalii woleli dodać jedną literę do nazwy i chałturzyć ile wlezie. Sytuacja z Kombi i Kombii przypomina tą z początków Pink Floyd, gdy trzech (według niektórych czterech bo nie wiadomo czy Gilmur był wtedy na już pokładzie czy nie) członków grupy "zwolniło" swego lidera - Syda Barreta, który miał już wtedy poważne problemy z głową. Po prostu nie przyjechali po niego któregoś dnia jadąc na koncert, ale do końca płacili mu tantiemy wcale nie z powodów etycznych tylko dlatego, że on lub jego ewentualny pełnomocnik mógł puścić ich z torbami, albo założyć zespół od nowa tak jak zrobił z Kombi Pan Sławomir.

Po co w ogóle o tym piszę? 
Wszystko to pokazuje tylko jak nisko upadliśmy. Brakuje nam czegoś takiego jak honor. Wygrała cywilizacja lichwy w której chęć zysku pokonała jakiekolwiek wartości. Jeśli tak dzieje się jawnie w szołbiznesie, jaki stan patologii moralnej musi ogarniać inne branże? Nie jest to rzecz jasna problem wyłącznie Polski lecz całej cywilizacji postłacińskiej. 

P.S.
Wszystkim życzę jednak Szczęśliwego Nowego Roku, w którym jak mam nadzieję znajdę więcej czasu na pisanie. To moje Sylwestrowe postanowienie - nie szwindel.