czwartek, 30 września 2010

Alegoria centralnego planowania

Był sobie pewien parking. Nie za duży nie za mały, taki w sam raz. Tłoczył się na nim niezorganizowany gąszcz samochodów. Ale zawsze, gdy ktoś chciał wyjechać, ktoś inny uprzejmie go przepuszczał. Ów parking organizował się sam. Aż w końcu pojawili się tacy, co chcieli egzekwować swoje przywileje do miejsc parkingowych. Kolejny etapem było ogrodzenie tychże miejsc i postawienie barierek zamykanych na kluczyk umożliwiającym owym wybrańcom parkowanie właśnie w tych miejscach. I co się stało? Parking przestał być parkingiem. Pomijam już kwestie urwanych misek olejowych, przebitych opon i połamanych kluczyków, bo owe barierki to prawdziwe badziewie. Co przyniesie nadchodząca zima? Można się tylko domyślać.
Najbardziej boli jednak fakt kompletnej dezorganizacji przez pozorną organizację. Tak oto socjalizm w którym parzyło nam żyć od października 1939 roku marnuje zasoby i wszystko zmienia w parodię. A my - homo sovieticus - bo przecież w większości wyrośli i wychowani w owym socjalizmie nie zwracamy już nań uwagi. 

Trochę o tym ale na meta poziomie pisze dziś Rafał Ziemkiewicz w Rzeczpospolitej. Warto przeczytać. Czy rządy fachowców doprowadzą do takiego bałaganu jak na przykładowym parkingu? 

środa, 29 września 2010

Najbardziej odrażająca reklama jaką widziałem

Zdjęcie zrobiłem dzisiaj rano na jednej ulic miasta koło mojej wioski. Przedstawia ono fragment okazałej reklamy solarium. To że ktoś leczy przy pomocy naświetlania różne choroby, wcale nie znaczy, że musi je prezentować w pełnej
okazałości. 
A potem siedzi sobie taki medyk - przedsiębiorca i zastanawia się: "czemu ludzie do mnie nie przychodzą?" Przecież już dawno zauważono, że lepiej żyje ten portrecista, który upiększa swych klientów niż ten, który maluje ich takich jakimi są.

wtorek, 28 września 2010

„Fakty, wydarzenia, aluzje”




Opisując kilka dni temu retransmisję po blisko 30 latach koncertu z okazji 25-tej - okrągłej rocznicy powstania ORMO, wspomniałem o zapomnianym programie telewizyjnym z czasów staniu wojennego. Nosił on tytuł „Fakty, wydarzenia, aluzje”. O audycji tej nie wspomina prawie nikt, poza jakimiś wzmiankami na stronie IPNu. Nie uświadczysz jej na Youtube. W owym telewizyjnym programie emitowanym w okolicach dobranocki, puszczano zmontowane fragmenty audycji z „Głosu Ameryki” i „Radia Wolna Europa”. Miało to na celu pokazać jakimi łajdakami są opozycjoniści i, jakie opowiadają głupoty. Oczywiście to wszystko było to opatrzone stosownym komentarzem brodatego „redaktora” o niskim głosie. Tłumaczył on jak chłop krowie na miedzy wpatrzony w obiektyw kamery niczym Kaszpirowski to co przeciętny PRLowski leming ma myśleć. Program ten pamiętam z dzieciństwa. Jako notoryczny telemaniak łykałem wszystko jak leci, a że wybór nie był za duży, upodobałem sobie tę propagandową gadzinówkę. Na szczęście miałem rodziców, którzy wytłumaczyli, że to nieprawda.
Dlaczego nikt nie wspomina o tym programie? Puszcza się ciągle różne wspominkowe programy w ramach tzw. „propagandy sentymentalnej”, a tego programu jakoś nie uświadczysz. A warto byłoby go przypomnieć choćby dlatego, że SBcy przygotowujący taśmy, pieczołowicie je tnący i klejący byli w istocie pionierami polskiego rapu. Jakaż to perfekcja, zwinność i akustyczna wrażliwość musiała wyróżniać tych ludzi, którzy bez komputerów, samplerów i wszelkiej maści gadżetów potrafili „wyciosać” takie cacka? Byłby pewnie zbyt niewygodny, bo po okrągłym stole zapanował przecież sojusz tych co mówili i tych co montowali ich wypowiedzi.
Jest jeszcze jeden powód historycznej i medialnej amnezji na temat tej audycji. W tej chwili większość naszych mediów, w ramach tzw. programów inflacyjnych nie robi nic innego jak tylko powiela pomysł na ów program. Propaganda aż kole w oczy, a cięcia wypowiedzi, nagonki i komentarze autorytetów w dostateczny sposób usypiają ludzkie mózgi. Program ten zmutował jak socjalizm,, rozlewając się na prawie wszystkie stacje. Przytłoczył. Czasami tylko brak koordynacji, jakaś nieścisłość, albo pośpiech pozwalają odkryć manipulację, jak w przypadku wywiadu z dwoma domniemanymi autorami „smoleńskiego filmu” posiadającymi to samo nazwisko. Całe nasze pozbawione obiektywizmu media, to „Fakty, wydarzenia, aluzje”. Już nawet kreatywność co do tytułów programów powoli zawodzi medialnych didżejów. "Fakty" są w TVN, "Wydarzenia" w Polsacie, a aluzje? Wszędzie.

niedziela, 26 września 2010

Co zawierał plan lotu Tupolewa?

TVN takie rzeczy usuwa z YT, więc lepiej się pospieszyć w oglądaniu. Ale w skrócie, lot był wojskowy, z VIPami na pokładzie i z błędami niepozwalającymi na jego formalne zatwierdzenie. Określa się w nim lotniska zapasowe, jak również cel lotu. Nie określono lotniska docelowego, gdyż to pod Smoleńskiem nie ma właściwego statusu. Najważniejsze: był to lot wojskowy.

Edit 1 październik
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101001&typ=po&id=po01.txt

piątek, 24 września 2010

Dojrzewanie

"W pewnym okresie młodości litowałem się nad owrzodzonymi ciałami żebraków. Opłacałem dla nich uzdrawiaczy i kupowałem balsamy. Karawany przywoziły dla mnie z pewnej wyspy maści sporządzane z domieszką złota, które zabliźniają skórę na chorym ciele. Aż do dnia, kiedy przyłapawszy ich na tym, jak drapiąc się wdychają odór wydzieliny, podobni do człowieka, co wdycha zapach ziemi, aby wyrwać z niej purpurowy kwiat, pojąłem, że cuchnące rany są dla nich szczególnym bogactwem. Pokazywali jedni drugim zgniliznę ciała z dumą, pyszniąc się otrzymaną jałmużną, bo ten, co dostawał najwięcej, równy był we własnym mniemaniu wielkiemu kapłanowi, okazującemu wiernym najpiękniejszego idola. Jeśli godzili się na porady mojego lekarza, to w nadziei, że ciało tak zżarte złośliwym wrzodem obudzi zdumienie.
Tak więc kikutami torowali sobie drogę w świecie, a poddając swoje członki ablucjom, które zaspokajały ich dumę, wszelkie starania przyjmowali jako należny sobie hołd; skoro jednak choroba została opanowana, odkrywali, że są niczym, czuli się zbędni, i od tego momentu starali się przede wszystkim o nawrót choroby, aby karmić ją dalej własnym ciałem. Kiedy zaś znów mogli okryć się szatą nieszczęścia, w chwale i w pysze ujmowali w rękę żebraczą miseczkę i ruszali szlakiem karawan, w imię swoich nieczystych bóstw naprzykrzać się podróżnym."
Antoine de Saint-Exupéry "Twierdza" 

czwartek, 23 września 2010

Wyrób cementopodobny

Ostatnio poznałem człowieka, siedzącego "po uszy" w branży budowlanej. Opowiedział mi o produkcji cementu. Otóż w ramach tzw. innowacji (co po polsku tłumaczy się jako ciągłe, bezsensowne poprawianie czegoś co już dawno wymyślono), postanowiono do cementu dodawać tzw. wypełniacze. A co to wypełniacz? A no wszelkiej maści popioły, odpady i inne syfy. I tak cement, który zwykle składał się z czterech składników zaczął składać się z kilkudziesięciu. Oczywiście nie wpłynęło to w żadnej mierze na jego jakość. Wręcz przeciwnie. Po wsypaniu takiej substancji do wody, na wierzchu pojawia się od razu pływający popiołowy pył. W odpowiedzi na to masowe fałszerstwo (oczywiście zgodne z prawem i normami), ktoś nawet ponoć wpadł na pomysł i wypościł na rynek produkt pod nazwą: ”prawdziwy cement”, który cieszy się dużym wzięciem. I niech ktoś powie, że nie ma rynku!
Zapotrzebowanie na cement wywołane boomem inwestycyjnym spowodowało, że należało go produkować więcej przy minimalnych kosztach inwestycyjnych w produkcję. Pieniądz gorszy zawsze wypiera lepszy. Jak widać zasada ta dotyczy również cementu. Gdy z oszukanego cementu powstanie oszukany beton z ziemią zamiast kruszywa, siłą rzeczy powstanie z tego oszukana droga, wybudowana za oszukane Łunijne pieniądze.
No i mamy piętrowe oszustwo, do którego na każdym szczeblu ktoś dokłada trochę blagi i "substancji zastępczych" i "zastępczych wartości". I tak nurzamy się we wszechogarniającym kłamstwie.  Być może pierwszy PRL był nawet na swój sposób uczciwy? Nie ośmielili się nazwać co produkowali czekoladą lecz wyrobem czekoladopodobnym. Dziś nikt nawet nie miałby skrupułów. Na dawnym wyrobie tego typu widniałby dumny napis: "czekolada klasyczna". 

Zmiany, zmiany, zmiany

Podsłuchałem rozmowę moich synów. Młodszy mówi do starszego:
- Widziałem w telewizji gołą babę.
- Całą gołą?
- Nie. Miała czarne futrzane majtki.

Czy współczesne dzieci już nie wiedzą, jak wyglądają majtki? Kiedyś majtki to były majtki, a dzisiejszych skrawków materiał ze sznurkiem w pupie rzeczywiście można nie dostrzec.

Wnioski:
1. Następuje ciągła ewolucja znaczenia pojęć i rzeczywistość ciągle i bez przerwy trzeba redefiniować, bo "wszystko płynie" jak powiedział Pan Tarej, :-)
2. Lepiej czasem nie wiedzieć o czym rozmawiają dzieci,
3. Nie ładnie jest podsłuchiwać.

środa, 22 września 2010

Brezent

Państwo nasze nie jest w stanie sprawić, aby Rosjanie znaleźli kawałek brezentu. Brezent ma osłonić ale może też zasłonić. Nie będę tego komentować, bo w materiale powiedziano wszystko - odsłaniając.

wtorek, 21 września 2010

Trzeci wariant

"We wszystkich powyższych systemach – choć z różną siłą – rozległa, nieograniczona lub słabo ograniczona władza polityczna nie tylko wywołuje ryzyko poważnych załamań gospodarki, ale dodatkowo wypiera lub osłabia fundamentalnie ważne, systematyczne siły rozwoju, przede wszystkim rynkową konkurencję i, w efekcie, najważniejszą z sił – innowacyjność gospodarki."
Również w kapitalizmie zachodniego typu (reprezentowanym przez kraje OECD) poważne kryzysy i załamanie gospodarki nie są wywoływane przez wolny rynek, lecz mają źródła polityczne. Mam tu na myśli dwie kategorie: kryzysy fiskalne i kryzysy w enklawach socjalizmu."
Leszek Balcerowicz w Rzeczypospolitej  Kryzys finansowy czy kryzys myślenia?

Zdecydowanie kryzys myślenia i brak odpowiedzialności. Jakoś nigdy nie przepadałem za tym panem, ale nie mam argumentów, aby tym razem się z nim nie zgodzić. Krytykując obecny polityczny finansowy globalny porządek chłop się naraża. Do tego miedzy wierszami krytykuje naszą populistyczną miernotę polityczną, która budżet i fiskalizm traktuje jak dojną krowę do robienia większych czy mniejszych interesów. I nie chodzi tu wcale o PO, ale o system polityczno - gospodarczy funkcjonujący u nas od przeszło 20 lat. A testowanie tego nowego rozpoczęło się już w połowie lat osiemdziesiątych, gdy jak podaje w "Postkomunizmie" Jadwiga Staniszkis zaczęły powstawać spółki nomenklaturowe. Pierwszą z nich założył (o ile mnie nie myli pamięć) nie kto inny jak obecny wicepremier Waldemar Pawlak wraz z niejakim Waldemarem Świrgoniem, najmłodszym członkiem KC PZPR. Trudno więc się dziwić, że nikt przez te lata (nie licząc propagandowych zabiegów Buzka, które przyniosły w rezultacie odwrotny efekt od zamierzonego) nie podjął się zreformować podstaw funkcjonującego u nas PRLowiskeigo prawa i sposobu organizacji państwa. Nikt nawet nie próbował, bo znaczna część tzw. opozycji solidarnościowej to w istocie także marksistowskie sieroty lub ekonomiczni analfabeci, więc trudno się dziwić. Do tego nasze pozbawione elit społeczeństwo zostało ta zauroczyło się socjalizmem, że próba zmiany czegokolwiek wydaje się niemożliwa. 
Pitrum Sorokin twierdził, że są dwa sposoby reformy systemu społecznego: przez system nadrzędny, od którego ten reformowany jest zależny lub przez rozwalenie. Pierwszy sposób odpada, bo Łunia jest bardziej socjalistyczna niż białoruskie kołchozy. Pozostaje tylko druga ewentualność. Pan Balcerowicz już raz próbował rozmontować system. Skończyło się tylko jego mutacją. Mając wiedzę jak padają tego rodzaju układy, które do końca idą w zaparte i dopiero jakaś mało istotna sprawa uruchamia splot wydarzeń nie do powstrzymania, należy się spodziewać, że ludzie z pustymi garnkami wyjdą na ulicę. A kto wtedy będzie winien? Oczywiście kapitalizm! O tym przestrzega Balcerowicz bawiąc się w proroka. Więc może jest możliwy trzeci pośredni scenariusz, którego Sorokin nie przewidział, a mianowicie model łączony: runięcie systemu nadrzędnego? Zobaczymy.

niedziela, 19 września 2010

Rzucili mną o ścianę

Biegając przed chwilą pilotem po kanałach trafiłem na TV Kultura i przecierałem oczy ze zdumienia. W czasie najlepszej oglądalności ta stacja nadała retransmisję z uroczystego koncertu z 1971 roku z okazji 25 lecia ORMO. Jeśli więc ktoś ma jeszcze wątpliwości, że w publicznej telewizji zagościło nowe to właśnie powinien przestać je mieć. Rozumiem, że przy finansowej mizerii wyciąga się z archiwum co popadło. Ale ciekawe co by było, gdy któraś niemiecka telewizja nadała z pewnością sfilmowany koncert Filharmoników Berlińskich pod dyrekcją (powiedzmy) Herberta Von Karajana z okazji kolejnych urodzin Furiera. Skandal murowany! A u nas można puścić koncert ku czci ORMO i nikogo to nie rusza. Więc czekajmy cierpliwie na kolejne archiwalne retransmisje kolejnych Plenów KC, wizyt gospodarskich, na kolejne Telewizyjne Technikum Rolnicze i na Nurt. Potrzebne jest także pokazywanie generała w spawalniczych okularach i dziennikarzy w mundurach. W końcu dziennikarska młodzież musi mieć jakieś dobre wzorce. Był jeszcze SBcki program "Fakty, Wydarzenia, Aluzje", który warto rekonstruować. Był to program, w którym puszczano zmontowane i manipulowane audycje z "Wolnej Europy" i "Głosu Ameryki", opatrzone stosownym komentarzem brodatego SBka. Teraz nie ma już obu stacji, za to wrogiem medialnym nr 1, jest rozgłośnia z Torunia. Zamiast znienawidzonej "Wolnej Europy" "Radio Maryja"? A czemu nie? Misja kulturalna telewizji jak widać trwa, bo telewizja obok kina "to najważniejsza ze sztuk"! "Trzeba przecież demaskować te narodowe i katolickie zabobony!"
Jak widać nowa władza ma już ściśle ustalony plan i nie zamierza bawić się w żadne konwenanse. Być może za chwilę PO wskrzesi swe ochotnicze rezerwy? Jedno jest pewne, materiał ten zmienił w sposób zasadniczy moje poglądy: Należy jak najszybciej rozwiązać te tzw. „media publiczne”, bo jeśli tak ma wyglądać ich misja to dziękuję bardzo.

Jeśli ktoś nie wierzy, to chwyciłem za aparat i sfotografowałem to znamienne wydarzenie.
       

Piosenka o długu publicznym...

...i propagandzie.
Naprawdę polecam. Pokaż żonie, mężowi, dzieciom, sąsiadowi i listonoszowi, o dozorcy nie wspomnę! :-)

Szczyt bezczelności czy przesuwanie granic?

Jako osoba może i wykształcona, ale na pewno nie z wielkiego miasta tylko z małej wioski i nie z moda, no nie pierwszej młodości, w dodatku o typowo moherowych poglądach rzadko kiedy świadomie i z premedytacją oglądam telewizję. Oczywiście w opinii wykształconych, młodych z dużych miast ten fakt mnie pogrąża. Aby nie zostać jednak całkowicie skazanym na społeczną anatemę pragnę oświadczyć: mam telewizor! Wczoraj przy porannej kawie włączyłem „radio z lufcikiem” i na publicznej jedynce obejrzałem program „Weekendowy magazyn filmowy” no i wymiękłem. 
Najpierw pewien człowiek, przedstawiony jako reżyser opowiadał o swym nowym „projekcie”, czyli o filmie, w którym brat z siostrą się kochają i to wcale nie siostrzaną i braterską miłością. Film jeszcze nie powstał, ale z tego co artykułował, ów człowiek wynikało, że w grę w chodzi pokazanie w filmie jaki pięknym może być związek kazirodczy. „Artysta” powiedział w pewnym momencie coś niesamowitego. Otwórz stwierdził, iż chciałby, aby widz po wyjściu z kina nie był w pełni przekonany co jest dobre a co złe. Ów człowiek w swej naiwności powiedział aż za dużo. Zamiast pieprzyć farmazony jak większość tego typu wykształciuchów o „odwiecznym poszukiwaniu szczęścia”, o „pochwale odmienności” i o tym, że „musimy uwolnić się z obyczajowych zabobonów”, ten obnażył cały długofalowy program demoralizacji poprzez media. Bo o to przecież chodzi. Jak widać duch rozłamu w burżuazyjnej kulturze jeszcze nie zatriumfował, jak nauczał Antonio Gramsci. Ale rewolucja trwa, tylko z ekonomi przeniosła się na kulturę. Zapomnieć czym jest dobro a czym zło, zrównać jedno z drugim, doprowadzić między nimi do "ekumenicznego" dyskursu, to nie tylko polityczna poprawność, ale plan szatana, który nie porzucił jeszcze morzeń o zastąpieniu Boga. A że szatan widzi w człowieku  wyłącznie zwierzę, więc kpi sobie z nas jak tylko może czyniąc nas tym czym dla niego jesteśmy. Oczywiście wszystko idzie w tempie przypominającym płyniecie lodowca, więc trudno to zauważyć, ale wystarczy pooglądać na YT MTV z przed 20 lat i to dzisiejsze, aby się przekonać, jakie spustoszenie kulturowe powstało w ludzkich umysłach. Już nie ma tam muzyki,  nie ma wywiadów, są durne programy a'la Big Brother, lansowanie konsumpcji, schlebianie tanim gustom i prawie 90 - letni starzec otoczony blondynkami. O pedałach i wszelkiej maści innych zboczeniach nie wspomnę. Tego się już nie da oglądać. A jednak ktoś to robi. 
Czy ów "pan rezyser" był w szkolony w sztuce robienia kupy? Odpowiedz na to pytanie, co prawda w innym kontekście dał chwilę potem w tym samym programie sam Jan Nowicki, który opowiadając o filmach Wojciecha Hassa powiedział, że teraz jest trudniej robić filmy niż kiedyś, bo nie wystarczy być zdolnym trzeba być jeszcze sprytnym. Czy "pan rezyser" jest zdolny? Tego nie wiem, ale na pewno sprytu mu nie braknie. Gdy ktoś jest aż tak sprytnym, to zaiste trudno odmówić mu zdolności. Wieszczę mu wielką karierę. No chyba, że wszystko wróci do normalności.
Już pominę kwestę, że w takim kraju jak Polska nikt rozsądnie myślący nie dałby grosza na tak "ambitne" kino, więc prawdopodobnym sponsorem owej produkcji jest podatnik. Kiedyś krążył dowcip: "Jaki jest szczy bezczelności? Narobić komuś na wycieraczkę, zadzwonić do drzwi i poprosić o papier" Tu układ jest podobny: Ktoś robi ci kupę do głowy, a ty jeszcze za to płacisz. 

sobota, 18 września 2010

Czas i przestrzeń

To przecież nie jest drogi i nie wędrowca wina,
że wszystko się gdzieś kończy i kiedyś się zaczyna.


Roztocze. Droga na pewne wzgórze.

piątek, 17 września 2010

Z dedykacją dla Bartka

Na portalu zwolenników wolności prokapitalizm.pl, na którego gościnnych łamach mam przyjemność publikować od czasu do czasu swe teksty, znalazłem niezwykle interesującą wypowiedz Pana Rafała Ziemkiewicza. Nie są to być może żadne rewelacje, ale końcówka iście jak u Huxleya. 

A Matrix przestaje się przejmować już nawet zasadami arytmetyki. Ważne jest kto prosi, a kto się nie godzi. I znowu ktoś powie, że nie czepiam się PiSu ; -)

czwartek, 16 września 2010

Smutny finał

Gdy minie iluzja ich polityki
zostanie nam na chleb i na VATciki

środa, 15 września 2010

poniedziałek, 13 września 2010

Krzyż, burza i pustka

Zdjęcie zrobiłem w czasie zeszłorocznych wakacji na Roztoczu i kompletnie o nim zapomniałem. Teraz nabiera ono nieco innego znaczenia.

Alegoria

Jak najlepiej w alegoryczny sposób przedstawić obecną sytuację naszego kraju? Sądzę, że najlepiej będzie przedstawić sytuację, w której pewna grupa ludzi po przejściach zostaje zaproszona przez dalekich krewnych do luksusowej restauracji. Dobrze skrojone garnitury, roleksy na rękach i ten obezwładniający uśmiech uwiarygodniły ich do tego stopnia, że po dłuższych namowach wszyscy zasieliśmy przy wystawnym stole. Z początku nie szło najlepiej. Jednak po przystawkach atmosfera rozluźniła się do tego stopnia, że na stół wjeżdżały już całe półmiski. Po daniu głównym wszyscy przystąpili do degustacji win, a wtedy wylazła z nas rogata dusza. Nad ranem przyszedł kelner z rachunkiem i wtedy nastąpiło otrzeźwienie. Fundatorzy gdzieś zniknęli.
Sądzę, że jesteśmy właśnie na etapie dogryzania kości po głównym daniu. A co będzie po uczcie i gdy wyjdzie na jaw nieuchronna prawda o rozpłynięciu się sponsorów? Są dwa wyjścia: Wezwanie przez restauratora policji i odsiadka, lub jeśli restaurator będzie litościwy pozabiera nam zawartość kieszeni i karze odpracować o chlebie i wodzie spożyte i wypite specjały. Jedno jest pewne: już jesteśmy na łasce restauratora ale jeszcze jesteśmy tego nieświadomi.

niedziela, 12 września 2010

Kajmany

W pewnym mieście, gdzieś w kraju nad Wisłą nagle zapanowała anarchia. Przerażeni obywatele umykali z grodu a ci, którzy nie mieli specjalnie gdzie uciec przemykali chyłkiem chodzikami w nadziei na zdobycie czegoś do jedzenia i ocalenie życia. Terror buntowników stawał się rzeczywiście nie do zniesienia, a głód zaglądał coraz bardziej w oczy mieszkańcom i pustoszył już nie tylko ich kieszenie ale i wyposażenie domostw. Stary, poczciwy burmistrz nie mogąc już dłużej udawać, że ma coś do powiedzenia, spakował się i pod osłoną nocy umknął wraz z rodziną. Wsiadł do czarnej limuzyny. Zatrzymał się jeszcze na pobliskim wzgórzu, popatrzył po raz ostatni na panoramę miasta, na tlące się tu i ówdzie pożary. Nagle twarz mu sposępniała, gdy  utkwił wzrok w znajdującym się na sąsiednim wzgórzu cmentarzu.
- Zawsze mówiłem, że trzeba go zlikwidować i przenieść gdzie indziej – powiedział sam do siebie nim wcisnął pedał gazu i odjechał na wschód.
Na ulicach już od dawna grasowały bandy rabusiów i nawet nocne ciemności nie były im już potrzebne. Policja od dawna nie mogła nic poradzić. Gdy wieść o zniknięciu burmistrza rozeszła się po całym mieście, już nawet i ona poddała się marazmowi. Siedząc w obwarowanym komisariacie czekała trzęsąc się ze strachu, przed przybyciem bandytów i nieuchronną dekapitacją. Bandyci takiego zamiaru nie mieli. Wręcz przeciwnie, było im wręcz na rękę, że Policja siedzi cicho. Co więcej, bandyci połapali się już dawno, że terrorem nie wiele się wskóra. Przestali więc po pewnym czasie kraść. Potem już nawet surowo karano tych odszczepieńców, którzy mimo kategorycznego zakazu napadali na domy i nie dawali żyć w spokoju uczciwym obywatelom. W miejsce napadów wprowadzono powszechny haracz od bezpieczeństwa. Nawet nie wysoki, bo po co komuś grozić z naganem w ręku, kiedy wystarczy stały abonament? Przecież lepiej jest zabierać trochę, ale do skończenia świata, niż złupić kogoś raz a dobrze. Tak więc po stosunkowo krótkim okresie anarchii w grodzie owym zagościł porządek i nawet Policja przeszła na usługi gangów, robiąc to co do tej pory.
Było coś jeszcze. W piwnicy ratusza znajdowała się pancerna kasa, a w niej – jak głosili dobrze poinformowani – skarby nieprzebrane: złoto, diamenty i wszelkie kosztowności. Nic więc dziwnego, że zaraz po ucieczce burmistrza gangsterzy postanowili dobrać się do owych skarbów. Był jeden problem: gangów było aż cztery. Kasy - co prawda - nikt od dawna nie pilnował, bo wszyscy urzędnicy w trosce o swe życie dawno już umknęli, ale gdy jedna z band zabierała się do otwierania sejfu, mając wszelkie łomy, palniki, zapasy dynamitu, przychodziła inna grupa gangsterów i przeganiała tych poprzednich. I tak w koło. Oczywiście byłoby łatwiej dobrać się do skarbu, gdyby bandyci mieli klucz. Lecz ten zginął wraz z burmistrzem. W końcu po kilku krwawych potyczkach, gangi dały sobie spokój z pancerną kasą. Ustawili jedynie straże po to, aby nikt nie dobrał się samodzielnie do jej zawartości. Mieli w końcu ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba było podzielić strefy wpływów. Z czasem strażników zastąpiły kamery, z których obraz był widziany w siedzibach ganów. Gdyby nie pijackie gangsterskie legendy, o tym jak przejmowano w mieście władzę i o pancernej kasie ze skarbem już dawno by o całej sprawie zapomniano.
Wreszcie zapanował nowy ład. Mijały lata. Strefy wpływów zostały trwale podzielone, starych bossów mafijnych zastąpili ich synowie i wnuki. Gdy dynastie gangsterskie zaczęły układać mitologiczne historie o ich powstaniu i zawierać razem strategiczne mariaże, o skarbie w pancernej kasie już dawno zapomniano. A przypomniał sobie o tym pewien młody gangster z niebieskiego gangu, który chcąc pojąc za żonę córkę szefa gangu czerwonych, postanowił w starym stylu zdobyć jakiś zaręczynowy pierścionek. Mógł oczywiście pójść do byle jubilerskiego sklepu i nawet bez wyciągania „klamki” wziąć jakieś cacko, lecz przecież nie o to chodzi. W końcu jego klan kontrolował w mieście wszystkie sklepy jubilerskie, co było wynikiem gangsterskiej ugody z przed wielu lat. I tak gdy na kolejnej nakrapianej imprezie gangsterskiej, połączanej ze striptizem, usłyszał po raz kolejny znaną z dzieciństwa legendę, postanowił ją sprawdzić. O dziwo zapytani o skarb starzy gangsterzy nie chcieli o nim mówić.
- Po co rozdrapywać stare rany? - mówili. Wspominali także, że ich ojcowie zakazywali im kategorycznie ruszania skarbu. Ale dlaczego? Już i nawet starszyzna nie potrafiła sobie przypomnieć.
Lecz opór starych zachęcił tylko młodych z gangsterskich klanów do rozprucia, tej ostatniej nie rozprutej jeszcze w mieście kasy pancernej. Zaczęto badać sprawę. Okazało się, że sejf istnieje naprawdę i że jest nadal pilnowany! W końcu po długich dysputach postanowiono otworzyć ten „relikt przeszłości”, aby już nie pobudzał wyobraźni młodych. Postanowiono zatrudnić jakiegoś jubilera, który wyceni znajdujące się w środku drogocenne przedmioty i podzieli je równo między gangi. Wtedy wszyscy zapomną o sprawie. Długo trwały jeszcze negocjacje, aż ustalono w najdrobniejszych szczegółach przebieg całej akcji. Do środka weszło po dwóch bossów z każdego gangu, czyli ośmiu wygolonych, pozbawionych szyj osiłków w garniturach na miarę, jubiler o którego wybór toczyły się najdłuższe zmagania przy negocjacyjnym stole oraz kamerzysta rejestrujący wszystko, aby w czasie liczenia skarbu nie zniknął ani jeden diament w czyjeś kieszeni. Nie mogło zabraknąć oczywiście kasiarza ściągniętego za ciężkie pieniądze z odległego kraju, który postawił jeden warunek: nikt nie będzie rejestrował ani obserwował przebiegu jego pracy. Na ten warunek zgodzili się od razu wszyscy, bo przecież każdy ma swoje zawodowe tajemnice. Jedni strzegą jak skarb procedury robienia zaprawy do wmurowywania nóg ofiar przed ich wrzuceniem do rzeki, inni jak oka w głowie strzegą tajemnic wywoływania zawałów serca przy pomocy mieszaniny różnych ziółek. Więc jak tu się dziwić kasiarzowi? Cała delegacja o umówionej godzinie zeszła krętymi schodami do piwnic. Przedarła się przez gnijące fragmenty mebli i długie pajęczyny. W końcu dotarli na miejsce. Kasiarz gdy tylko znalazł się na miejscu, zabrał się do roboty. W tym czasie mistrz jubilerski rozłożył na specjalnie przygotowanym stole swe instrumenty. Mimo precyzyjnego planu czuć było poddenerwowanie, zwłaszcza wśród młodszych gangsterów. Zardzewiała kasa stawiała większy opór niż się z początku wydawało, jakby przyzwyczajona do swej roli skrywania skarbów, postawiła nie oddać tak łatwo swych tajemnic. Po kilku chwilach zgromadzeni gangsterzy mogli zobaczyć za co płacą umówione krocie zagranicznemu kasiarzowi. Po chwili kasa zaskrzypiała, a mosiężna klamka opadła otwierając wnętrze. W świetle latarek łyse głowy zaglądały do środka spodziewając się widoku błyskotek. Po chwili wszystko stało się jasne. Sejf był pusty. Już w głowach gangsterów zaczęły się roić myśli o tym, kiedy i kto z konkurencji zdołał go opróżnić, gdy jubiler wydobył z jednaj z półek starą tekturową teczkę i zalakowaną kopertę. Ułożył ze swą zawodową precyzją pożółkłe papiery na stole. Na kopercie widniało spisane odręcznym, starannym pismem: "Otworzyć gdy nadejdzie odpowiedni moment, a najlepiej nie otwierać wcale".
Łysi patrzyli na siebie nic nie rozumiejąc. Podejrzliwość ustąpiła miejsce wręcz dziecinnej ciekawości. Ich sytuacja była o tyle podła, że precyzyjny i na pamięć wykuty plan nie przewidywał takiej ewentualności. A wszystko komplikował umówiony wcześniej brak "klamki" pod lewą piersią.
- Co to znaczy, „odpowiedni moment”? - Wymamrotał gangster z zielonego gangu. Skupione na nim oczy pozostałych oznaczały jednoznacznie, że pozostali zadali sobie właśnie to samo, niedorzeczne pytanie. Po chwili wszyscy oczekiwali odpowiedzi, lecz nie wiedzieli od kogo.
- Nie będzie już chyba bardziej odpowiedniej chwili niż ta. - Powiedział jubiler, który właśnie spokojnie zwijał swój warsztat. Miał zapłacone z góry sowite honorarium za swą usługę, więc jego spokój był jeszcze bardziej uzasadniony. Widząc półotwarte usta całej ósemki postanowił rozwinąć swą myśl.
- Napis na kopercie sugeruje, że w środku jest coś ważnego, a nie jakaś błahostka. Macie więc panowie dwa wyjścia: albo schować te papiery powtórnie do sejfu, zamknąć go i nigdy nie otwierać – jak sugeruje napis, albo przeczytać komisyjnie zawartość chociażby tylko po to, aby nikt potem nie mógł powiedzieć, że wiadomość została podmieniona lub sfałszowana przez któregoś z was.
- Pierwsza ewentualność odpada. - Powiedział spakowany już kasiarz udający się w stronę drzwi. - ta kupa złomu już się do niczego nie nadaje. - Bezszyjcy natychmiast odruchowo zagrodzili mu drogę.
- Ja już swoje zrobiłem, zgodnie z umową i waszymi instrukcjami - powiedział z uśmiechem kasiarz odsłaniając w ten sposób niechcący wewnętrzną panikę łysego towarzystwa.
- Sytuacja jest nadzwyczajna - wymamrotał gangster z gangu pomarańczowych. Gang ten słynął z tego, że jego członkowie często się uśmiechali, lecz teraz nawet i im nie było do śmiechu. - Nikt stąd nie wyjdzie, póki nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania. Przecież jak wrócimy bez skarbu, nasi wypatroszą nam flaki!
- Więc co robimy? - powiedział jeden z czerwonych, podobnie jak reszta wpatrując się rozpaczliwie w jubilera i oczekując podpowiedzi.
- Biorąc pod uwagę opinię pana kasiarza możecie w tej sytuacji albo sprawdzić co jest w środku, albo spalić list bez czytania – powiedział jubiler.
- To co? Palimy czy otwieramy? - zapytał gangster z zielonego gangu.
- My jesteśmy za otwarciem – powiedzieli jednocześnie dwaj niebiescy – może w środku jest instrukcja albo mapa gdzie jest ukryty skarb? A jak spalimy to już się nigdy nie dowiemy. - Po tym nad podziw bystrym stwierdzeniu nie było już wyjścia. Ciekawość i chciwość ostatecznie przesądziły sprawę. Poproszono jubilera o otwarcie koperty. Ten precyzyjnie przeciął pożółkły papier i delikatnie wciągnął zapisane drobnym, odręcznym, starannym pismem kartki. Umieścił je na środku stołu, wokół którego zebrało się osiem łysych łbów.
- Czytaj pan. - powiedział uśmiechnięty pomarańczowy gangster. Rzemieślnik ujął kartkę i począł czytać:

„Szanowni Panowie
Zakładam, że jesteście panami, bo nie sądzę, aby świat zmienił się na tyle, aby kobiety zaczęły parać się gangsterskim rzemiosłem. Zakładam oczywiście także, że jesteście gangsterami, bo kto inny mógłby dorwać się do tej kasy? Nie wiem tylko kiedy to nastąpi. Zakładam także, że 10 - 20 lat wystarczy, aby gangi powyrzynały się lub zapanował pokój, a wtedy ktoś z ciekawości otworzy sejf i kopertę. Skąd to wiem? Ci, których bezpośrednio dotyczyła ta sprawa, zniszczyłby ten list bez czytania, więc jeśli go czytasz, szanowny gangsterze, znaczy to, że nie masz z czasami anarchii już nic wspólnego.
Na początek wpada się przedstawić. Nazywam się Waldemar Pilen i byłem niegdyś ostatnim burmistrzem tego miasta. Tak to ja, ten odsądzany pewnie od czci i wiary przez waszą propagandę tyran i satrapa, który doprowadził do wzrostu korupcji i zaniku praworządności.
„Dopiero oddolna inicjatywa obywatelska w postaci spontanicznie zorganizowanych gangów doprowadziła do mojego obalenia i przywrócenia rządów demokratycznych i obywatelskich. Dopiero teraz można oddychać pełną piersią wolności i praworządności.”
Ach, jak ja to znam! Ile to człowiek w swym życiu ponawypisywał tego typu propagandowych bzdur? Dlaczego więc miałoby coś się zmienić? Każda władza w tym mieście od przeszło 200 lat opiera się na kłamstwie, więc dlaczego nagle miałoby się coś zmienić? W chwili, gdy piszę ten list wygasają ostatnie ogniska oporu i za chwilę będę musiał opuścić ratusz, ale sam i to z premedytacją naważyłam tego piwa. Ale po kolei. Jeśli szukaliście w sejfie skarbu to niestety musieliście się rozczarować. Sam rozpuściłem o nim plotkę, która mogła stać się wręcz legendą. Skarb oczywiście był. Samodzielnie go zgromadziliśmy z Komendantem Policji panem Podstolińskim na lewych przetargach, łapówkach i wszelkich możliwych machlojach. Oczywiście nie trzymaliśmy go tu, ale w banku na Kajmanach. W pewnym momencie mieliśmy już obaj dość tego miasta, tych ludzi, tej pompy i nadęcia. Przyszła pora na rozpoczęcie nowego życia. Człowiek u władzy w takim systemie jest jak surfer, który musi płynąć cały czas na fali. Jeśli powinie mu się noga i nie wygra kolejnych wyborów, wpada w kipiel bez wyjścia. Wtedy rzucają się na niego wszelkie prokuratorskie sępy inspirowane przez polityczną konkurencję. A wszystko po to tylko, aby dany osobnik nie mógł się już wynurzyć. Dawni przyjaciele są wrogami, o ile w tym biznesie można mieć jakichkolwiek przyjaciół. Sam więc widzisz - drogi czytelniku - jak nasza profesja jest do siebie podobna. Dość już miałem serfowania. Mój jedyny przyjaciel i człowiek godny zaufania - Komendant Policji - mógł do pewnego stopnia kryć mi tyłek, zresztą robił to oddanie od wielu lat, ale on także miał już dosyć. Inna sprawa, że jeszcze rok i poszedłby na emeryturę. Nie było więc czasu, trzeba było działać.
Z kilku ze sprawdzonych z innych miast nieznających się policjantów uczyniliśmy w przeciągu kilku weekendów czterech zajadłych gangsterskich bossów. Nie było to wcale takie trudne, szybko poznali i przejęli środowisko, szybko przejęli też fragmenty konfidenckiej sieci, w końcu pracowali nie od dziś w policyjnym rzemiośle. Mieli dostęp do tajnych policyjnych papierów. Pozwalaliśmy im kraść, wcześniej obsadzając na stanowiskach posterunkowych i dzielnicowych największych idiotów, jacy tylko byli pod ręką. W ten sposób powołaliśmy do życia cztery gangi. Dlaczego cztery? Aby ciężko było się dogadać, aby przez jakiś czas lała się krew, aby żaden z gangów nie stał się dominujący. Zasada była prosta: Pełna bezkarność pod warunkiem 10% zysków na konto na Kajmanach. Cały czas przecież mieliśmy ich akta, wiedzieliśmy kim są i jak powstali. Gdyby dowiedziały się o tym gangsterskie doły los bossów i ich najbliższych współpracowników byłby przesądzony. Ale oni przecież mogli się dogadać, zabić nas i odzyskać papiery? Oczywiście, że mogli. Problem był tylko jeden: każdy z nich myślał, że jest jedynym policjantem pośród trzech prawdziwych gangsterskich bossów, więc dogadanie nie wchodziło w grę, a wewnętrzna walka pochłaniała ich na tyle, że nawet nikt nie myślał podnieść ręki na prawdziwą władzę. Każdy z nich ma też pełną świadomość co zawiera sejf. Gdy ich pozycja w mieście już targanym przez anarchię osiągnęła odpowiedni poziom, wiadomym było, że zechcą pozbyć się mnie i komendanta oraz odzyskać papiery.
My tylko na to czekamy. Za chwilę odjeżdżamy z komendantem w siną dal, zabierając swe rodziny. Mamy już nawet gotowe lewe dokumenty, przyznane obywatelstwa innych krajów, a że formalnie jesteśmy czyści jak łza, nikt nawet na granicy nie kiwnie palcem aby nas zatrzymać. Inną sprawą jest fakt, że po gangsterskiej rewolucji i tak nikt się nie dogrzebie do żadnych dokumentów nas obciążających, a nawet jak się dogrzebie to szybko je zagrzebie w dole wykopanym w lesie na swoje truchło tuż przed egzekucją. Zresztą panowie sami wiecie najlepiej jak to się robi. Potem gdy nadejdą już czasy jakiejś stabilizacji, staniemy się z moim przyjacielem w oczach propagandy głównymi sprawcami całego zamieszania i tchórzami uciekającymi przed ludową sprawiedliwością. Będzie to za wiele lat i nawet nie zdajesz sobie sprawy czytelniku, jak bardzo ta propaganda będzie bliska prawdy.
A oto proszę. W teczkach znajdują się legitymacje policyjne waszych pewnie już nieżyjących szefów, nagrania ze szkoleń dla waszych szefów, kopie przelewów, opis całej agentury policyjnej w przestępczym środowisku. Wszystko jak na dłoni. To oczywiście kopie. Oryginały są w dobrze ukrytym miejscu poza miastem. Są także mikrofilmy, ale nie napiszę gdzie. Jest jeszcze jedna kopia dokumentów ukryta na miejskim cmentarzu. Może ktoś znajdzie je przez przypadek? W końcu jesteśmy to winni tym skubanym przez nas wspólnie od pokoleń nieszczęśnikom. Któryś z panów pewnie zapyta, dlaczego dokumenty zestawiłem właśnie w sejfie w ratuszu, a nie zabrałem ze sobą? Uznałem – chyba słusznie, że tu „skarby” będą najbezpieczniejsze pod waszym czujnym okiem Panowie.
Co teraz zrobicie z waszą wiedzą to wasza sprawa. Ale wasi przodkowie doskonale wiedzieli, że ujawnienie tych dokumentów może kosztować ich utratę przywilejów lub życia, więc liczę, że dalsze cokwartalne przelewy będą spływać na moje konto w banku na Kajmanach jak dotychczas.

Pozdrawiam

jeszcze przez chwilę Burmistrz
Waldemar Pilen”



Jubiler położył na stole ostatnią stronę listu trzęsącymi się dłońmi. Wiedział co to oznacza. Posiadł wiedzę, której nie powinien mieć. W jednej chwili pożałował uczestnictwa w tej chałturze. Już nie ważny jest zarobek. Być może będzie musiał do tego interesu dopłacić więcej niż sądził? W pomieszczeniu panowała cisza przerywana co chwila tylko ciężkimi oddechami łysielców. O dziwo wszyscy zrozumieli ten list. Nawet nie wchodząc w jego meandry było jasne dla wszystkich, że posieli wiedzę bardziej niebezpieczną od karabinów maszynowych, które musieli pozostawić w swych samochodach.
- Trzeba było to spalić! - wymamrotał czerwony.
- Co teraz? - zadał pytanie kołatające się w głowach wszystkich pomarańczowy, któremu mniej było do śmiechu niż kiedykolwiek.
- Macie panowie kilka wyjść – przerwał głuchą ciszę kasiarz, który zdał sobie sprawę z tego co wcześniej pojął jubiler. - Możecie to ujawnić, aby dowiedzieli się o tym wszyscy i powiedzieć, że było jak było, że to dawno i nie prawda. Możecie też spalić te papiery, ale dopóki będą one gdzieś istniały, ktoś będzie nadal miał nad wami władzę. Będzie bolało, ale waszej władzy i tak nic nie zagrozi. - Mówiąc to wiedział, że jakaś forma ujawnienia to jedyne rozwiązanie, dzięki któremu będzie miał cień szansy na uratowanie własnej skóry.
- Jak to ujawnić? - powiedział jeden z zielonych – Przecież ludzie stracą do nas szacunek, to wszystko runie!
- Co ma runąć? Za mordę i po łbie! - grzmiał jeden z czerwonych gangsterów.
- Pan kasiarz ma rację – nadszedł z odsieczą jubiler, przerażony nieco faktem jak łatwo jest tą tłuszczą kręcić w prawo i w lewo. Postanowił więc dalej improwizować - Przed ujawnieniem trzeba tylko dorobić kilka „kwitów”, parę lewych policyjnych raportów, kilka notatek służbowych pokazujących, że to jedynie heroizm waszych przodków celowo i w przemyślany sposób podjęło współpracę z Policją, aby inwigilować ją do wewnątrz i obalić tego tyrana burmistrza. Oczywiście cały czas chodziło o walkę miasto-wyzwoleńczą! Trzeba też dorobić jakąś konfederację, że wcale wam o kasę nie chodziło, tylko razem postawiliście obalić tyrana.
- Ale ten tyran ma nadal wyciągi bankowe pokazujące, że mu płaciliśmy! - krzyknął
- Więc płacicie je dalej, tylko nieco mniejsze i czekajcie na to, kto upomni się o kasę. - powiedział kasiarz poirytowany już głupotą swych klientów. - Mam szwagra, który umie świetnie podrabiać dokumenty. Wystarczy mu powiedzieć o co chodzi, to część dorobi, a w części powstawia personalia tych co dawno gryzą glebę i zginęli z waszej ręki, zamiast waszych klanowych protoplastów. Historia przecież jest skomplikowana co nie? Żaden, nawet najbardziej bystry cwaniak się nie pozna.
- A ja ze swej strony - odezwał się nagle kamerzysta, o którym wszyscy już zapomnieli, także świadomy grożącego mu niebezpieczeństwa – proponuję zrobić to wszystko, a potem za jakiś miesiąc czy dwa umówimy się i nakręcimy scenę otwierania sejfu jeszcze raz i wtedy ujawnimy te dokumenty.
- Genialne! Świetne! - wykrzyknęli prawie jednocześnie jubiler i kasiarz, których perspektywa przeżycia jeszcze dwóch miesięcy napełniła takim entuzjazmem, że nie potrafili ukrywać już swych emocji.

Co było potem? Nowy plan wdrożono w najdrobniejszych szczegółach, o dziwo bez większych oporów gangsterskiej starszyzny. Zaraz po nakręceniu „dubla” z otwierania kasy, którą dostarczył oczywiście śmiertelnie przestraszony kasiarz, odbył się zjazd gangów powołujący Międzygangowy Komitet Miejskiego Porozumienia i Odkrywania Prawdy. Organizacja ta stała się zalążkiem pojednania i integracji gangów w jeden wielki wspólny gang.
I o dziwo nikomu z uczestników spotkania w podziemiach ratusza nie stała się szczególna krzywda. Kasiarz wraz ze swym szwagrem cały czas odkrywali nowe sejfy zawierające nowe sensacyjne informacje i historyczne dokumenty, a zwłaszcza o łajdactwach dokonanych przez byłego burmistrza. Jubiler robi do dziś wszelkie luksusowe wyroby na potrzeby wszystkich gangów. Wykonał także pierścionek zaręczynowy i obrączki dla owego młodego żonkosia, od którego zaczęła się cała historia. W wolnych chwilach opowiada dzieciom w szkołach o tym, jak był świadkiem najważniejszego historycznego wyrażenia ostatnich czasów: demaskacji zbrodniczej działalności byłego burmistrza. A kamerzysta? Ten chyba skończył najlepiej. Prowadzi wraz z familią miejską telewizję kablową i po dziś dzień kręci różne propagandowe programy na potrzeby władz.


Post Scriptorium

W luksusowo urządzonym pokoju z widokiem na ocean nie brakowało niczego, czego mogłaby się powstydzić nawet najbardziej profesjonalna klinika gdzieś na Manhattanie. W łóżku podłączonym do aparatury medycznej leżał wysuszony starzec. Dźwięki medycznej aparatury zagłuszała skutecznie unosząca się z głośników „Popea” Claudio Monteverdiego.
- Doktor prosił aby nie przeszkadzać Panu. W każdej chwili może nastąpić koniec. - Powiedziała pielęgniarka o blond włosach wypinając do przodu swój wydatny dekolt. Adresatem tych słów był młody, dobrze zbudowany mężczyzna w czarnym garniturze, którego strój nie pasował do panującego na wyspie klimatu. Powód noszenia takiego odzienia dla wszystkich był oczywisty: niebagatelnych rozmiarów rewolwer pod lewą pachą.
- Prosił, aby powiedzieć mu o tym bez względu na wszystko. To bardzo ważne. - powiedział mężczyzna tak poważnie, że nie było o czym dyskutować.
Ochroniarz podszedł do łóżka i bardzo powoli i wyraźnie wycedził wprost do ucha umierającego:
- Dostaliśmy właśnie nowe zdjęcia satelitarne Panie. Oni likwidują cmentarz. – Na twarzy starca pojawił się ostatni grymas uśmiechu.

5 zł za litr

Na ulicy wczoraj spotykam starą znajomą. Nie widzieliśmy się całe wieki. Nie wiedzieć czemu, nasza rozmowa schodzi na tematy historyczne. Zaczynamy rozmawiać o 500-leciu Grunwaldu. Mówię, że tam byłem. Ona na to, że podobno był koszmar. Był – odpowiadam. Ona, że miejscowi sprzedawali wodę ze studni po 5 złotych za litr. Co prawda tam nie była, ale tak słyszała bo jej powiedziała o tym koleżanka. A wtedy jakby mnie strzelił piorun. Powiedziałem, że to nieprawda, bo ludzie wcale nie chcieli pieniędzy, ale przy wężu z wodą ktoś ustawił plastykowy kubek i turyści sami zaczęli wrzucać z „co łaska”. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. A jakie w kolejce po wodę odchodziły patriotyczne dyskusje. Głowa mała! 
Przypomniałem sobie potem o „artykule” w Wyborczej i o tym, że padło tam stwierdzenie o 5 złotych za litr wody. 
Cała sytuacja uświadomiła mi tylko, jak łatwo można stać się ofiarą manipulacji, jak łatwo gówno wszelakie sączone jest do naszych głów. Jak niezbędne są obywatelskie media miedzy innymi po to, aby toczyć patriotyczne rozmowy. Za chwilę w naszym kraju 5 złotych za litr będzie kosztowała benzyna. O tym wiodący organ naszych okupantów jakoś nie wspomina.

Plagiat czy inspiracja?

1.


2.






sobota, 11 września 2010

Drzewo

Znalazłem na ted.com niezwykły wykład pewnego onkologa, który z rozbrajającą szczerością wyjawił kilka tajników tejże medycznej profesji. Mówił miedzy innymi o tym, że cała ta nauka nie posunęła się przez ostatnie 60 lat ani o milimetr. Ciągle nie są znane podstawowe mechanizmy powstawania nowotworów, a żeby było śmieszniej, wyleczenia zdążają się niezależnie od stosowanej terapii. Jednym słowem – syf. Tenże lekarz proponuje coś co musiało rzucić na niego anatemę innych onkologów. Mianowicie, cofnięcie się o dwa kroki wstecz i rozpoczęcie porządkowania tej dyscypliny przede wszystkim od stworzenia nowego języka opisującego choroby. Ten stosowany obecnie ma 150 lat i klasyfikuje nowotwory według miejsca ich występowania w organizmie (trzustka, wątroba, płuca itp.). Czasami watro cofnąć się aby poszukać nowej drogi. 
Polecam ten materiał.
Wykład ów, skłonił mnie od do pewnych szerszych refleksji. Człowiek ten, pewnie nie jest specjalnie lubiany przez środowisko, które obrosło instytucjami, tytułami i dotacjami choćby dlatego, że od 60 lat nie odnotowano istotnych zmian w metodach leczenia muszą być po prostu marnowane. Słowo prawdy w takich okolicznościach to "policzek w twarz dla całej organizacji". Człowiek taki w Polsce mógłby mieć powody aby obawiać się o swoje życie, a ostracyzm środowiska byłby tak wielki, że zaszyłby się  gdzieś na prowincji. Ale to Stany.
Czy tak nie jest z innymi dziedzinami naszego życia? Wmówiono nam, że musimy wierzyć w postęp, podczas gdy tak naprawdę od co najmniej 50 lat nie dokonano żadnego przełomowego odkrycia na skalę choćby maszyny parowej, a jedynie powiela się i udoskonala stare pomysły. Jesteśmy tylko zalewani co chwila nowymi gadżetami, które nie mają istotnej wartości dla zmiany jakości życia na świecie. Wystarczy poczytać o ilości wyprodukowanych ostatnio nowych leków na malarię aby się o tym przekonać. Ale ja nie o tym. 
Wyobraźmy sobie, że rozwój (celowo unikam słowa „postęp” bo to renesansowy mit, nic więcej) jest czymś w rodzaju drzewa. Gałęzie tego drzewa coraz bardziej się rozrastają i wyrastają z nich coraz to mniejsze gałązki. Gdy któraś z głównych gałęzi zacznie zbaczać w niewłaściwym kierunku, mniejsze gałązki mogą próbować skorygować ten kierunek wzrostu, lecz nie mogą go zmienić całkowicie. Gdy więc rozrost tego fragmentu drzewa idzie niewłaściwe w kierunku odwrotnym do słonecznych promieni, gałąź usycha. Drzewo cofa się w rozwoju, pozwala na chwilową stagnację jakiegoś swego fragmentu, aby rozwijać się dalej. W gospodarce taką ożywczą rolę pełnią upadłości. Pozwalają one otrzepać kolana i zacząć biznes od początku. 
Wszyscy mówią, że na leczenie raka trzeba więcej pieniędzy a nie mówią że trzeba uporządkować samą naukę. Ale jak pieniędzy jest więcej i więcej, komuś zależy na ich wydawaniu, a komuś na tym, że taki stan intelektualnego i innowacyjnego mazaru w tej dziedzinie trwa. Podobnie jest w przemyśle farmaceutycznym, który już dawno całkowicie wyeliminował wszelką małą innowacyjną konkrecję, pozostawiając na placu boju tylko wielkie korporacje. Powód? Procedura rejestracji leku i dopuszczenia go do sprzedaży pochłania tak koszmarne środki, że tylko kilka koncernów na świecie stać na odkrywanie nowych lekarstw. A biznes to biznes. Oglądałem kiedyś reportaż o człowieku, który zastosował powszechnie dostępny lek na depresję w trapi rzucania palenia. Odkrycie było wręcz sensacyjne. I co się stało? Ów lek na depresję zniknął z aptecznych półek. Dlaczego? Ano udziały w firmie tytoniowej miała ta sama spółka, która produkowała lek na depresję. Korporacje nie mają nic wspólnego z nowym rynkiem, a tylko on może wywołać spontaniczne i innowacyjne procesy. 
Przykład onkologii jest wskaźnikiem tego, że jesteśmy u kresu naszych cywilizacyjnych możliwości, bo już nie potrafimy się cofnąć, aby zacząć od początku. Niestety dalej będziemy umierać na raka, przez etatyzm i planowany odgórnie rozwój, który hamuje innowacyjność w tej dziedzinie i nie pozwala temu drzewu odrzucić niepotrzebne konary. 

czwartek, 9 września 2010

Gołodupcy

Nic dodać nic ująć

Atrakcyjne w treści ogłoszenie

Wszyscy wiedzą chyba, główny wątek „Misa” oparty jest na lipnym ogłoszeniu, dzięki któremu prezes Ochódzki i jego wspólnik kierownik produkcji Hochwander chcą znaleźć dublera do mało ważnej roli w filmie. Dubler jest potrzebny po to, aby Ochódzki mógł wyjechać na jego dokumentach do Londynu, w celu zabrania przed swą byłą żoną pieniędzy z założonego tam niegdyś wspólnego konta. Oczywiście Ochódzki nic nie mówi Hochwanderowi o koncie. Wciska mu za to kit o cioci z Londynu, nieistniejącym bracie bliźniaku, którego trzeba szybko znaleźć itp. To wiedzą wszyscy.
Mało kto wie jednak, że aby wykonać rekwizyt do filmu w postaci gazety ze zdjęciem, należało przejść przez procedurę kontroli cenzorskiej. Bo nie było ważne, czy ktoś wydrukował dwa egzemplarze gazety, czy kilka tysięcy. Pierwsza komuna niczego nie bała się tak jak pisanego słowa bez należytej kontroli, więc nie było rady. Ta dzisiejsza komuna również boi się wszelkiej myśli, lecz jest znacznie sprytniejsza. W przekazie medialnym tworzy pseudo pluralizm. Różne gazety piszą niby co tylko chcą, a tak naprawdę powtarzają propagandowe treści. W tym tumulcie giną przy okazji niewygodne dla władzy wywrotowe prawdy, więc urząd na Mysiej w Warszawie przestał być już komukolwiek do czegokolwiek potrzebny. Ale przepraszam za tę dygresję. 
Co więc uczyniono w „Misiu” aby posiąść gazetę z ogłoszeniem i uczynić z niej gazetowy rekwizyt bez konieczności przejścia cenzorskiego nadzoru? Zamieszczono w poczytnym warszawskim dzienniku ogłoszenie, że szuka się dublera. Genialne, proste, szybkie i tanie! Ogłoszenie w filmie jest lipne, jak lipna była ciotka z Londynu i  poszukiwania dublera. A prawdziwe bo to, że ludzie otwierając gazetę sprawdzali w lustrze czy przypadkiem nie są podobni do Stanisława Tyma! I tak miesza się "prawda czasu i prawda ekranu"!
Gdzie więc jest prawda, a gdzie fałsz? Gdzie jest prawda czasu, a gdzie prawa ekranu? „Miś” w metaforyczny sposób pokazywał prawdę o tamtych czasach, w których rzeczywistość była fałszywa i oparta wyłącznie na szwindlach. Kto teraz podejmie się nakręcić prawdziwy film o naszych czasach? 


Wiedza na temat ogłoszenia, jak i jego zdjęcie pochodzi z książki „Miś czyli rzecz o Stanisławie Barei” Macieja Łuczaka, Pruszyński i spółka, Warszawa 2003.

Obym się mylił

Jarosław Kaczyński udzielił kilka dni temu wywiadu dla „Gazety Polskiej” w którym określił sytuacje geopolityczną Polski. Nazwał nasz kraj kolonią Niemiec i Rosji. Nie powiedział nic nowego. Jedyna rzecz, która zadziwia to brutalna szczerość, nie spotykana na naszych salonach. I wszyscy zgłupieli do tego stopnia, że sam słyszałem w kunktatorskich mediach jak jeden poseł PO przekonywał, że Jarosławowi potrzebna jest opieka lekarska. Natychmiast jak jedne mąż zabrzmiały inne głowy z PO, SLD i PSL, że to skandal i zniewaga naszej racji stanu. Jakiej racji stanu? Gdy w co ważniejszych spawach Rosjanie i Niemcy rozmawiają ponad naszymi głowami, gdy nic nie robią sobie z naszych symbolicznych protestów w sprawie rury pod Bałtykiem, gdy mamy siedzieć cicho i pełnić ewentualnie rolę strefy buforowej na wypadek konfliktu między wschodnim a zachodnim sąsiadem, jaka racja stanu została naruszona. Ktoś w koloni powiedział, że jesteśmy właśnie kolonią? Co więcej. Docierające do nas sygnały o wręcz prawnym i instytucjonalnym zbliżaniu obu „bratnich” narodów (Rosja w NATO) powoduje, że Polska jako chociażby wyłącznie strefa buforowa przestaje być potrzebna. Dlatego nie dziwi zbiorowa panika części naszych figurantów, których wyłącznym zadaniem jest bujanie narodu i przekonywanie go o naszej suwerenności, że ktoś odkrył karty, których dotąd nie wypadało odkrywać. 
Z punktu widzenia alchemii politycznej Jarosław wykonał robotę wręcz genialną. Ponieważ pogorszenie się stanu gospodarki i totalne nieróbstwo naszych figurantów widać już gołym okiem, sondaże PO będą lecieć na łeb na szyję. Nie powstrzyma tego procesu już PiAr, więc plan jest następujący: 
Za chwilę pewien lubelski poseł PO w atmosferze skandalu wystąpi z tej partii, otwierając nową lewacko – liberalną, antyklerykalną formację. Celem tego zabiegu jest przejecie lewackiego elektoratu, który z braku laku musiał trzymać się towarzyszy z SLD lub innych bolszewickich pogrobowców. Zaś samo PO zacznie podawać się za partię prawicową. Z ust premiera będą się wtedy sączyć słowa o Bogu, Honorze i Ojczyźnie. Zacznie on pokazywać się transmitowanych przez TV mszach. Wszyscy członkowie tej partii otrzymają też rozkaz krzewienia polityki prorodzinnej. Oczywiście bez przesady. List do proboszczów był tylko pewną nieporadną próbą przełożenia tych celów strategicznych na działania przed wyborami samorządowymi.
Oczywiście po wyborach parlamentarnych nowa palikotowa lewica i prawicowa PO zawiązałyby koalicję, która przez następne cztery lata miałaby polityczną hegemonię w naszym politycznym teatrze. 
Dlatego ostra i prawdziwa dialektyka Jarosława jest majstersztykiem wytrącającym platformerskim strategom broń z ręki. Teraz akcja potoczy się już szybko. Kolejnym ruchem będzie próba wewnętrznego rozbicia PiSu, a jeśli to spali na panewce, przyjdzie być może kolej na fizyczną likwidację lidera PiSu. O tym zresztą już co poniektórzy wspominali na swoich blogach. Obym się mylił.

sobota, 4 września 2010

To rodzinne

Kiedyś krążył kawał – zagadka: „Co powstanie ze skrzyżowania węża i jeża? Odpowiedź: Drut kolczasty.”
Dziś miałem podobną sytuację. Przyszły do mnie moje latorośle i zapytała jak wygląda borsuk. Pokazałem natychmiast korzystając oczywiście z pomocy starego znajomego co ma wielkie google.  Gdy chłopaki ujrzeli borsuka w pełnej krasie padło stwierdzenie: „eeee to taka zebrowiewórka
Gdyby podobną metodę zastosować do analizy polityki? Hmmmm....
Jak na przykład można by określić wtedy rządzącą koalicję patrząc na partyjne loga? Możne byłby to: „wesoły ślepiec opalający się na łące”. Albo: "Głupi to ma szczęście". Już nie wspomnę o pewnym ludowym przesądzie, że gdy ktoś wdepnie w coś to ma szczęście. Ale ponieważ długo trwałyby spory, kto jest kto, więc lepiej zostawmy tę sprawę.
A gdyby tak zmieniła się koalicja i PO dogadałoby się z SLD, które jak wszyscy wiemy ma w logo „pastę do zębów”? Byłoby to ostrzeżenie: „Nie używaj tej pasty bo stracisz zęby jak ten uśmiechnięty”. Albo w praktyce należałoby dorysować do loga PO i SLD tylko szczotkę do zębów.

A jak określić w takim razie posła entomologa? Niech pomyślę. Wiem: „kornik sejmowy”. A co by się stało gdyby tegoż posła spotkać w restauracji? Byłaby to:”Ćma barowa”

Oj można by jeszcze tak długo. Jak wiadać to rodzinne.

Historia ma nos Pinokia

Anna Walentynowicz o Henryce Krzywonos.

czwartek, 2 września 2010

Różnica

Między salonem a plebsem różnica jest taka:
elita gra w salonowca a lud w dupniaka.

środa, 1 września 2010

Punkt odniesienia

Trafiłem na pewną stronę o niebanalnych i prawdziwych treściach. Czytam, czytam i jestem w szoku. Ale mój szok był jeszcze większy, gdy odkryłem, że to strona protestanckiego Kościoła Nowego Przymierza. Przyzwyczailiśmy się do tego stopnia, że pod wpływem kościelnej "piątej kolumny" nasi księża boją się lub mają zakaz angażowania się w politykę. Zderzenie zatem z duchownym aktywnym politycznie jest naprawdę szokujące! Konkordatowy kaganiec uczestnictwa księży w życiu politycznym jest koszarem, z którego nawet nie zdajemy sobie sprawy! Ale żeby to zrozumieć, trzeba zapoznać się z działalnością Pastora Chojeckiego.  Chodzi mi o pismo „Pod Prąd” redagowane przez tego odważnego i niezależnego lubelskiego duchownego. Gdy Kościół bał się zabrać głos nawet w sprawie krzyża przed pałacem, oni się nie boją.
Wniosek: Tracimy strasznie dużo przez zakaz lub brak politycznej aktywności naszych księży. Gdyby było inaczej stara czy nowa komuna byłaby rozsypana w proch! Sprytni są nasi wrogowie.