piątek, 16 stycznia 2015

Bractwo ukojenia

Niniejszym informuję, że skończyłem właśnie nową książkę. Jest ona teraz w fazie leżakowania, po czym przejdzie do fazy poprawek, cięć i uzupełnień. Kiedy premiera? Nie wiem. Publikacja "Rekonfiguracji" nauczyła mnie, że pośpiech nie jest w tej materii właściwy.
Książka nosi roboczy tytuł: "Bractwo ukojenia".

7 komentarzy:

  1. Ja jestem tu nowy i jestem dopiero na etapie powolnego wsiąkania w Rekonfigurację.
    Jak rasowy konserwatysta wolałbym trzymać ją w garści i przekładać papierowe stronice ale z pobieżnego dochodzenia wynika, że takiej możliwości jeszcze nie ma.
    Ale może kiedyś na półce staną "Dzieła zebrane" pana Andrzeja. Serdecznie tego życzę. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pisanie to dla mnie bardziej udręka niż powód do chwały, bo coś się ciśnie do głowy, czasu na to nie ma, a żyć z tego się nie da. Ale bardzo dziękuję za ciepłe słowa i witam jednocześnie. Mam nadzieję, że dotrwa Pan do końca "Rekonfiguracji". :-)

      Usuń
  2. Powolne wsiąkanie w "R"jest możliwe tylko do pewnego momentu. Potem powieść pożera człowieka jak cybernetyczny WORM. Rzadko dane jest mi poczucie zderzenia z czymś tak gęstym i ważnym.
    Długo zastanawiałem się jak spec od "planowania strategicznego" mógł wypuścić w system (internet) tak jasną instrukcję na przetrwanie dla WORMA. Przecież On teraz wie o swoich słabych stronach - został przez Pana ostrzeżony. A chyba ma Pan świadomość, że szczypta S-F w tej prozie to tylko alibi dla zagęszczonej diagnozy tego co już dziś i co jutro.
    No i po tych długich dumaniach stwierdzam, że miał Pan jednak rację. Bo tak naprawdę Pańska proza to swego rodzaju WORM, który rozpełza się po Systemie i kąsa kolejne jednostki, które napotka na swej drodze i zaraża myśleniem, odwagą i nadzieją.
    Trzeba jedynie spowodować, by ofiar Rekonfiguracji było jak najwięcej, co od wczoraj staram się sprawiać.

    pozdrawiam


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za te słowa i za uwagi. To dla mnie naprawdę ważne. Przyznam szczerze, że już myślałem, że nikt tego nie czyta, a tu proszę taka niespodzianka.

      Usuń
  3. i okruszek dorzucony do doskonalenia produktu:
    s.93 dół strony jest "po jej rekcji" powinno być "reakcji"

    OdpowiedzUsuń
  4. Znalazłem artykuł o efektach eksperymentu z "R". Poczułem się lekko zawiedziony. Jedna uwaga - ilość ściągnięć może być większa niż ilość czytelników (ja ściągnąłem ją ze trzy razy bo tyle urządzeń użyłem by ją przeczytać). Uwaga druga - być może do rozważenia w przypadku drugiego tytułu. Gdyby umieścić w internecie powiedzmy 2/3 książki, a przesyłać zakończenie wraz z podziękowaniami na e-maila umieszczonego w tytule przelewu po otrzymaniu niewielkiej wpłaty (10-15-20 zł). Efekt finansowy byłby może lepszy. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest takie proste jak wygląda. Robiąc tak, a zwłaszcza podając cenę czynię coś, co można określić formą sprzedaży. Natychmiast okazałoby się, że czynię to nielegalnie, bo nie mam założonej działalności gospodarczej o profilu handlowo - wydawniczym i nie wystawiam paragonów fiskalnych. Życzliwi znaleźliby się na pewno. Nie wszystkim podobało się to co napisałem. Poza tym byłby dodatkowe koszty. Na przykład zakładając działalność musiałbym wykazać, że jakaś minimalna część mojego mieszkania jest obszarem na którym powadzona jest działalność, a wtedy płaciłbym wyższy podatek od nieruchomości za ten "kawałek podłogi". Gdy zdamy sobie sprawę, że musiałbym prowadzić księgowość, to się to już kompletnie nie opłaca i musiałbym dopłacać do swojego hobby. Wybrałem więc rozwiązanie optymalne. Po 1 wykorzystałem lukę prawną w ustawie o zbiórkach publicznych z 1936 roku, która mówi o tym, że pozwolenia wymaga: zbieranie datków w gotówce lub naturze. Prawo nie mówi o wpłatach na konto. Tak więc każdy może legalnie zbierać pieniądze wpłacane na konto, zakładając dobrowolność wpłat i to, że nie jest określona ich wielkość. Mamy więc do czynienia nie ze sprzedażą lecz darowizną na której zebranie nie jest potrzebne pozwolenia. Po 2 przepisy skarbowe mówią to tym, że podatek od darowizn należy zapłacić, gdy ich suma od jednego darczyńcy stanowi niecałe 10 tys. zł. Tak więc jest to jedyne legalne rozwiązanie.
      Wrzucając "R" do sieci chciałem aby ludzie ją naprawdę przeczytali, bo wydawało mi się, że mam coś ważnego do powiedzenia. Gdybym nawet znalazł wydawcę, który podjąłby ryzyko wydania książki debiutanta, to nakład byłby niski i najprawdopodobniej spora rzesza obecnych czytelników "Rekonfiguracji" nigdy by do niej nie dotarła w medialnym jazgocie. Nawet przy bezpłatnym udostępnieniu jest to lektura niszowa. Co by było, gdyby trzeba było jeszcze płacić?
      Wydaje mi się, że w tej chwili jakiekolwiek szacunki czytelników i ilości pobrań nie mają sensu. Ten blog to nie jedyne miejsce w którym książka jest dostępna, a ludzie przesyłają ją sobie emailem. Tylko na jednym portalu z cyfrowymi książkami, który zgodził się nieodpłatnie promować "R" kilka lat temu, liczba wejść na jej podstronę przekroczyła 10 tys. Audiobook zrobił też swoje. Nad dystrybucją straciłem więc kontrolę. Pytanie czy strategia, którą przyjąłem była słuszna? Mimo wszystko wydaje mi się, że tak. Przede wszystkim chciałem zweryfikować, czy taka forma publikacji ma sens, bo nikt inny wcześniej tak nie zrobił. Gdyby okazało się, że "to działa", pewnie w moje ślady poszliby inni autorzy. Teraz przynajmniej wiadomo, że nie ma to sensu - przynajmniej na razie.
      Nie traktuję swego pisania jako sposobu na życie, a pieniądze to słaba motywacja do podjęcia tej aktywności. W Polsce z literatury żyje garstka ludzi, a czytelnictwo nie jest na jakimś imponującym poziomie. To dla mnie bardziej hobby. Są ludzie, którzy na swoje pasje wydają olbrzymią kasę. Ja inwestuję tylko trochę wolnego czasu. Poza tym prawa autorskie działają jeszcze przez 70 lat po moim zejściu, więc jeśli ktoś będzie chciał to kiedyś wydać, może moim dzieciom albo wnukom wpadnie kiedyś trochę grosza? To że jestem całkowicie niezależny ma też swoje dobre strony. Kiedyś powiedziano mi, że w "R" nie miałaby szans na wydawniczym rynku, bo jest za gęsta i jest tam za dużo pomysłów. Wydawca zmusiłby mnie żebym napisał 5 tomów każdy po 500 stron i rozmył wszystko. A tak mamy coś na kształt manifestu, który być może ktoś zapamięta dłużej niż przeciętną książkę. Poza tym wystąpiłby problem z klasyfikacją, bo tak naprawdę nie wiadomo jaki to gatunek, a coś niestandardowego to komercyjne ryzyko. Tak więc dobrze jest jak jest. Jak zrobię z innymi książkami? Jeszcze nie wiem. Na razie nie mam czasu na ich napisanie zajęty codzienną gonitwą.
      Bardzo serdecznie pozdrawiam

      Usuń

Jak masz ochotę to skomentuj