Nie dalej jak wczoraj cała Polska obserwowała ostateczny dramat swej reprezentacji na mistrzostwach świata w piłce kopanej. Na początku było hardo, a potem wpierdol od jakiejś Kolumbii niczym we wrześniu 1939 roku. Najpierw „nie znamy pokoju za wszelką cenę”, potem wiara w Anglików i Francuzów, a później klęska i wstyd. I minister Bek opuszczający kraj po wejściu Rosjan i pytający, z goryczą wojskowych gdzie były te obiecane dywizje.
Ja jako permanentny i ortodoksyjny przeciwnik piłki nożnej od dziecięcia patrzyłem na ten cały ludzki dramat całkowicie obojętnie. Piłka nożna to przede wszystkim sport nudny, a mistrzostwa świata w tej grze to jakiś zbiorowe sado-macho i apoteoza owej nudy. Moja olanie tego całego zamieszania było i jest do tego stopnia całkowite i bezdyskusyjne, że wczoraj wieczorem, gdy rozpoczął się ten telewizyjny spektakl dla ubogich uznałem, że nie ma lepszej pory na zrobienie zakupów. A co, trzeba korzystać z uroków handlowej niedzieli całymi koszykami. Gdy przejeżdżałem między półkami z towarami śledziły mnie nienawistne spojrzenia załogi, która chętnie także wlepiłaby oczy w telewizor. Chwilami czułem się wręcz jak bohater jakiegoś filmu SF, w którym wszyscy wyginęli na jakiś dziwny wirus, a na całej planecie zostałem tylko ja. Efekt potęgowała powrotna droga do domu przez wymarłe miasto. Od czasu do czasu manifestował swą obecność jakiś zawiany kibic, który wpadł w pętlę czasoprzestrzeni na czas nie zdążył wrócić do domu. Podejrzewam, że ostatecznej klęsce około 22.00 na ulice polskich miast wyszło więcej takich futbolowych zombie marzącym tylko o tym, aby spożyć mózg jakiegoś Nawałki albo innego Lewandowskiego czy jak im tam. Ja w każdym razie jechałem niczym król przez prywatne miasto zatrzymując się tylko na światłach, które o dziwo jakimś cudem stały na posterunku zamiast czym prędzej wyrwać się ze swoich fundamentów i po serii podskoków wlepić swój reflektor w jakieś okno na pierwszym piętrze gdzie lśnił telewizor.
Po meczu większość rodaków przeżyło pewnie tylko wstyd i zażenowanie. Nie ma co rozpaczać bowiem problem jest systemowy i nie dotyczy wcale wyłącznie piłki nożnej, ale całej III RP, która dzielnie broni się przed kapitulującą na wielu frontach dobrą zmianą. Związki sportowe – w tym PZPN, który rządzi polską piłką, to nic innego jak stalinowskie skanseny utrzymywane z pieniędzy podatnika i niezłe przechowalnie do wszelkiej maści przyjaciół i znajomych królika. Ale to tylko tło do szerszego obrazu rzeczywistości. Do dekad nie dorobiliśmy się systemów selekcji talentów i wcale nie chodzi tu wyłącznie o sport, ale o naukę, sztukę i wszelkie inne dziedziny ludzkiej aktywności. W piłkę grają dzieci, które tatuś zapisze do klubu, a nie te które mają w sobie ikrę i chęć do gry. Artystami zostają dzieci artystów, prezenterami dzieci prezenterów, naukowcami dzieci naukowców nawet jeśli nie umieją czytać i pisać a z ust wycieka im ślina. „Markowi Złotnickiemu za zajęcie pierwszego miejsca” - brzmi dumnie puchar dawany wszystkim Markom Złotnickim we wszystkich komuszych instytucjach, które przez ostatnie dekady nie zmieniły się ani o jotę. I wszystko gra, tylko konfrontacja tego skansenu i systemu poklepywania się po plecach z zewnętrznym światem pokazuje jak głęboko jesteśmy w przysłowiowej „czarnej dupie”. Bez systemowego demontażu tego potwora starych instytucji nigdy nie staniemy się krajem nowoczesnym. Pora rozpocząć wielki marsz przez instytucje jeśli mamy zamiar jeszcze kiedyś coś znaczyć i przestać być upokarzanymi przez byle pieski przydrożne. I nie ważne pod jakim szyldem ów marsz zostanie przeprowadzony. Ważne aby na przedzie szli lidzie odważni i bezkompromisowi. Bo tu wcale nie o piłkę biega.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj