Odeszła Sinéad O'Connor. Artystka - niespokojny duch zagubiony w meandrach swojej duszy. Pamiętam jako dzieciak zakochałem się w jej drapieżności wyrażonej na pierwszej płycie. Potem bywało różnie, tak jak różne były jej duchowe fascynacje. Fantastyczne śpiewała o swoim synku, gdy się urodził i wypełnił jej poszarpaną duszę szczęściem. Gdy to szczęście odeszło zaczęła gasnąć i ona. Dla mnie szczytem jej artystycznych możliwości nie są wyświechtane przeboje z lat 90-tych, ale płyta „How About I Be Me (And You Be You)?”, którą nagrała w 2011 roku i którą przechowuję niczym relikwię. Obok wielu kapitalnie wykonanych i zaaranżowanych utworów znajduje się tam najcudowniejsza piosenka o miłości jaką słyszałem. Obłożnie chora kobieta przeklina i obraża swojego mężczyznę próbując zmusić do tego aby ją zostawił i ułożył sobie życie. Utwór zwie się „Queen of Denmark” autorstwa Johna Granta wydanym 2 lata wcześniej na płycie pod tym samym tytułem. Kawałek stał się przebojem, ale nie wszystko musi być przebojowe.
Przychodzimy na ten świat na chwilę i chyba tylko po to aby kochać. Gdy miłość ginie giniemy i my. Gdy trwa – jest silniejsza od śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj