Pamiętam z dzieciństwa starszą sąsiadkę wracającą z niedzielnej Mszy Świętej, która spotkała inną sąsiadkę:
- Mówię pani, jak się dzisiaj ładnie odprawiało - powiedziała po rytualnym dzień dobry.
Wczoraj się ładnie odprawiało. Miałyśmy „mszę demokracji”: rytuał wyborczy. I nie ma znaczenia, że większość ludzi nie poszła do kościoła demokracji, bo pogoda była grillowa. Ważne, że i tak wszyscy odtrąbili sukces: jedni, którzy podobno wygrali, zacierali ręce, że są niedościgłym wzorem europejskiej poprawności i zawstydzili całą Europę. Drudzy, że tak naprawdę to oni wygrali, a trzeci, że to oni wygrali, bo jeszcze nigdy tyle nie mieli. Sukces pierwszych to tak naprawdę powód do refleksji skąd w tym kraju tylu nieszczęśników i jak ono na co dzień radzą sobie z zakupami w osiedlowym sklepiku.
Ale to tak naprawdę nie jest ważne. Ważnie, że można dalej podtrzymać mit o tym, że lud tubylczy ma wiele do powiedzenia, choć większość, która nie poszła ma najprawdopodobniej inne zdanie. Dopiero drukujące się właśnie rachunki za prąd przekonają wiecznie uśmiechniętych, że nie warto jest łazić jak większość. Ciekawe czy gdyby frekwencja wyborcza oscylowałaby w granicach 5 procent dalej nasza polityczna szlachta gołota do wynajęcia mówiłaby o trumfie demokracji i o tym, że teraz to oni tamtym pokarzą...
Nieodżałowany Janusz Rewiński miał jeszcze za pierwszej komuny skecz o strajkujących murzynach. Pasuje, jak ulał.
Odnoszę wrażenie, że stoimy przed jakimś przesileniem, które musi nastąpić w miarę szybko, aby lud tubylczy znów mógł uwierzyć w jakiś mit założycielski, który nadejdzie po okresie błędów i wypaczeń. System się zresetuje, nadzieja podskoczy. Tylko realne odsetki za kredyty zaciągnięte na bzdety i podatek inflacyjny - pozostaną.