niedziela, 15 września 2013

Koteria

Dookoła tyle się dzieje, a mnie opanowało blogerskie lenistwo. Być może dlatego, że nie ma czasu na refleksję przy wszelkich odejściach, dojściach woltach i demonstracjach. Jedno jest pewne: wszystko to nie wygląda dobrze. Nikt nie ma dobrego pomysły na Polskę i ciągle tkwimy w chocholim tańcu socjalistycznych fiskalnych dyrdymał. Tymczasem w kraju nic się generalnie nie zmieniło od czasów późnego Gierka. Ciągle te same kliki i środowiska doją budżet, do którego od dawna nic nie wpływa, bo nic nie produkujemy na skutek kolonizacji, a dalsze zadłużanie przestaje być metodą. Tak oto oddajemy się sami w jasyr globalnych emitentów papierowego pieniądza. Ktoś powie: „Nic się nie zmieniło? Pleciesz pan głupoty.” A ja jednak swoje. Dowodów jest cała masa. Oto dla przykładu w wczorajszy wieczór dla celów antropologiczno – poznawczych postanowiłem obejrzeć w TV relację z Finału Festiwalu filmowego w Gdyni. Usilne naśladowanie gali Ocarów aż biło po oczy wiochą i prowincją. Ale to nie przeszkadzało przyjaciołom i znajomym królika, którzy coraz bardziej przygarbieni wprowadzali na salony swoje dzieci i wnuki. Transmisje na żywo mają swój eksplanacyjny urok. Jedna z nagrodzonych aktoreczek powiedziała: „Dziękuję ci tato” - wskazując ręką na widownię. Aż przypomniał się mi tytuł filmu: zaklęte rewiry”. Ale nie to było najbardziej porażające. Na scenę weszła pani prezes Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, która oświadczyła z rozbrajającą szczerością, że ta budżetowa instytucja dofinansowała wszystkie finałowe filmy, więc jest ona bardzo szczęśliwa. Jaki stąd wniosek? Ano taki, że przedsiębiorcy wiedzą doskonale, że na kinie zarobić się nie da, nie tylko dlatego, że Polacy to inżynierowie Mamonie i nie chodzą do kina na filmy polskie, lecz także dlatego, że inwestycja w film to wyrzucanie kasy w błoto i duże ryzyko. Po co finansować z własnej kasy coś, co hojnie dofinansuje podatnik? Żadne ryzyko, a jak kino będzie ambitne i postępowe, to jeszcze nagrodę jakąś dostanie i salon pochałturzyć pozwoli. Tak oto to, co powinno być elementem rozrywkowego biznesu, stało się niczym z pierwszej komuny ideologicznym narzędziem w ręku państwa. I co? Zmieniło się coś? W „Polactwie” Rafał Ziemkiewicz zawarł tezę o tym, że budżet finansuje to, czego normalnie człowiek nigdy by nie sfinansował z własnych pieniędzy. I tak oto publiczna służba zdrowia zawsze będzie cierpieć na brak kasy, bo ludzie za zdrowie i życie i tak zapłacą, na lewo, pod stołem, prywatnie, ale zapłacą, bez względu na to, jaka będzie wielkość zdrowotnej składki. Za produkcję ambitnych filmów, na które nie pójdzie pies z kulawą nogą, bo pod płaszczykiem awangardy ukrywają często warsztatową miernotę nikt także nie dałby złotówki. No chyba, że jest ona wyrwana im przez państwo przemocą w formie podatków i ofiarowana „artystycznej” klace. Dlaczego protestujący związkowcy chcą zwiększenia minimalnej płacy, a nie wstrzyma finansowania ideologicznych i pseudoartystycznych dyrdymał, które w normalnych warunkach byłyby hobbistycznym elementem artystycznego undergroundu? Nie mam pojęcia. Dlaczego nikt nie szuka ograniczenia roli państwa i pozostawia przestrzeni dla oddolnej aktywności? Czyżby niezmienne od prawie siedemdziesięciu lat koterie były, aż tak mocne? Konieczne jest sukcesywne ograniczanie roli państwa w przestrzeniach nie tylko artystycznych. Za tym może pójść oddanie ludziom kontroli nad ich pieniędzmi. Ale co w sytuacji, gdy rozmiary realniej budżetowej dziury są tak wielkie, że nie wystarczą już jakiekolwiek reformy? Zmiana mentalności i rozbicie klika to zadania na najbliższe lata. Kto jednak podejmie się wysprzątania tej augiaszowej stajni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jak masz ochotę to skomentuj