Mój świętej pamięci teść opowiadał kiedyś historię. W czasach zamierzchłej komuny miał on okoliczność pracować w pewnej fabryce. Do fabryki miał przyjechać afrykański kontrahent, który był zainteresowany kupnem produkowanych tam urządzeń. Dyrekcja fabryki otrzymała informację, że gość ma przylecieć danego dnia o danej godzinie na lotnisko. Trzeba go było stamtąd odebrać i odwieść do zakładu, gdzie czekało na kontrahenta godne przywitanie. Ale ponieważ w państwie socjalistycznym logistyka była na najwyższym światowym poziomie, ktoś wpadł na pomysł aby wysłać po gościa na lotnisko zaopatrzeniowca, który i tak ma być w Warszawie. Była zima i dwudziestostopniowy mróz. Afrykański gość wysiadł z samolotu i doznał termicznego szoku. Było odziany w cienkie palteczko, pewnie najgrubsze jakie można sobie w jego ojczyźnie wyobrazić. Po odnalezieniu go przez zaopatrzeniowca został metodą języka migowego, wsadzony na pakę do nieogrzewanego Żuka blaszanka. Po przybyciu na miejsce i otwarciu kalpy okazało się, że Afrykańczyk jest nie tylko zziębnięty, ale także kąsa witającą go delegację. Nie było wyjścia: szybki telefon, karetka i szpital psychiatryczny. Oczywiście potem były wyjaśnienia, noty dyplomatyczne, wizyty różnych wysoko postawionych towarzyszy itp.
Gdy minister Rządu RP mówi że sprzedał stocznię, to znaczy że mówi. Gdy rzecznik rządu mówi, że mieszka w okazałej willi w zamian za nad nią opiekę. Czy to znaczy, że chyba nie jest rzecznikiem. Czy praca na rządowym stanowisku w połączeniu z pracą dozorcy jest czymś złym? Ale wszyscy doskonale wiedzą, że to także lipa.
Czasami czuję się jak ten murzyn: chętnie bym kogoś pokąsał. I to wcale nie z powodu szoku termicznego. To szok kulturowy. Gdzie kończy się PR a zaczyna przyzwoitość?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj