W wolnych chwilach między kolejnymi falami upałów i deszczy podjąłem się iście stachanowskiego zadania. Ponieważ jako mieszkaniec wsi nie mogę liczyć na dobrodziejstwa służb zajmujących się ogrzewaniem, muszę mieć zapasy opału. Te trzeba gdzieś trzymać, a że stara szopa na drewno wymagała kapitalnego remontu, nie było wyjścia jak pod bacznym okiem towarzyszki małżonki począłem przygotowywać się do dawno już nie wykonywanych prac ciesielskich. I jakież było moje zdziwienie gdy na etapie kompletowania narzędzi odkryłem świętą prawdę wypowiedzią przez Pawlaka w filmie „Kochaj albo rzuć”, gdy kawaler przybyły do jego wnuczki postanowił spędzić z nią chwilę w samotności: „Dzieci w domu nie ma, a wszystkie młotki pogineli”. U mnie dzieci są, ale zajęte czym innym. Niemniej jednak stwierdziłem poważne braki narzędziowym wyposażeniu. Cóż było robić? Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy, to pojechać i kupić. Jednak gdy pomyślałem patrząc na starą, ponad trzydziestoletnią bułgarską wiertarkę mojego teścia z dałem sobie sprawę, że nie ma sensu inwestować w chińskie badziewie i należy skupić się na posiadanych zasobach. Gdy jeszcze myślałem sobie, że kupując badziewny młotek z „funkcją wyrywania gwoździ” sprzedawca policzy mi dodatkowo 23% VATu w intencji naprawy świata, pomyślałem sobie, że lepiej będzie pójść do sąsiada. pożyczyć wszelkie brakujące narzędzia. Chwilę potem gdy zdałem sobie sprawę, że stoję przed koniecznością wyprawy do sklepu samochodem tylko po gwoździe pomyślałem, że koszt akcyzy w benzynie przekroczy i tak opodatkowaną ich wartość. Powyrywałem więc gwoździe ze strych desek, gospodarskim sposobem mojego dziadka wyklepałem je młotkiem mojego sąsiada i z przerażeniem stwierdziłem, że nie potrzebuję nigdzie jechać, tylko zakasać rękawy i wziąć się do roboty.
Jaki stąd wniosek? Ano taki, że została przekroczona pewna bariera odporności na marnotrawstwo charakterystyczne dla okresów kryzysowych oraz nadmiernego fiskalizmu. Gdyby nie wysokie podatki i akcyzy, pewnie nie zawracałbym sobie głowy taką zabawą. A tak, doszedłem do wniosku, że jestem okradany i wolałem poświęcić swój wolny czas na zrobienie czegoś z niczego. Od razu przypominały mi się lata osiemdziesiąte i wakacje u dziadka, kiedy w ramach zabawy zrobiłem z brzozy drabinkę na stryszek. Ile przedsiębiorstw, instytucji i podobnych do mnie zwykłych zjadaczy chleba wcale nie na skutek kryzysu lecz fiskalnej głupoty postanowiło chłopskim sposobem zrobić coś z niczego, wykorzystując śmieciowe zasoby? Pewnie sporo. A ile z braku pieniędzy powstrzymało się od wszelkiej aktywności? Pewnie co najmniej drugie tyle.
Co zrobi rząd? Najprawdopodobniej nic. Będzie oczekiwać – jak na wierną prowincję imperium przystało – wytycznych z centrali. Nie jest zatem wykluczone, że za chwilę Komisja Europejska wyprodukuje dyrektywą zabraniającą klapania gwoździ argumentując to oczywiście kwestiami bezpieczeństwa, bo przecież taki gwóźdź nowemu nie dorównuje i jeszcze mi się buda na węgiel zawali. Poza tym można sobie młotkiem paluchy poranić i co wtedy? A to, że czyjś szwagier ma fabrykę gwoździ? To tak się złożyło...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj