Od razu pragnę zaznaczyć: nie znam się na militariach i wojnie, poznałem tylko Wietnamczyka, który to widział i spróbuję jak najwierniej oddać jego relację. Myśmy też przeżyli kilka podobnych wojen. Ostatnia rozpoczęła się dokładnie 65 lat temu w Warszawie. Chwała bohaterom!
Mój kolega ma na imię Wok i mieszkał w Hälsingborg'u, ale marzył o Kanadzie. Ciekawe gdzie się teraz podziewa? Muszę go odszukać. To było w 1995 kiedy miałem przyjemność gościć w pięknym królestwie Szwecji. Wok wraz z rodziną wyemigrował za chlebem z rodzinnego Wietnamu kilka lat wcześniej. Jeszcze nie miał Szweckiego obywatelstwa, uzyskał je dopiero 2 lata potem. W tej chwili jest w wieku ok 55 lat. Ja byłem wtedy na początku studiów i pojechałem do Szwecji zarobić na studencki „kieliszek chleba”. Przyjeżdżałem tam przez kilka lat i zdążyliśmy się w Wokiem i jego rodziną odrobinę zżyć. Co teraz porabia? Nie wiem. Urwał nam się kontakt. Ale do dziś wspominam jego niesamowity bimber ryżowy (szukaliśmy w całej Szwecji odpowiedniego gatunku ryżu) i jego włochate ogórki (niestety nie przyjęły się w Polsce). Wok był prostym wiejskim chłopakiem z talentem do języków, dlatego udało mu się opuścić ojczyznę do której bez przerwy tęsknił. Ale ze swojej pracy, (a pod koniec naszej znajomości wiodło mu się już całkiem nieźle) utrzymywał grono dalszych i bliższych krewnych w Wietnamie. Dlatego jak czytam czasami o modelu europejskiej rodziny i przypominam sobie jego rodzinne fotografie i jego wspomnienia o prapradziadkach, to chce mi się śmiać. Tam rodzina, to firma, ZUS, ośrodek pomocy społecznej, instytucja militarna w jednym. A na historię kraju spoglądają przez pryzmat historii rodziny. To jest niesamowite.
Dla mnie jego opowieści o wojnie z Amerykanami były szczególnie cenne. Bo nauczyły mnie, że to co widzę w TV czy kinie to często tylko propaganda.
Punktem, który nas zbliżył do siebie – o ironio – były dość zbliżone losy Polaków i Wietnamczyków. Oni też mieli zabory – tylko Chińskie, (kilkaset lat) itd. analogii było więcej.
Jak wyglądała wojna wietnamska jego oczami?Mówił, że właściwie całe jego życie to jakaś wojna. Wczesne dzieciństwo – Francuzi (do których za ich okrucieństwa do tej pory żywi nienawiść). Nie chciał na ten temat mówić. Widocznie kryła się za tym jakaś duża rodzinna tragedia. Ale co ciekawe, nawet do Amerykanów nie żywił takiej nienawiści. Mówił, że Amerykanie byli po prostu durniami takimi, że aż trudno sobie to wyobrazić. Ale o tym za chwilę. Potem, gdy był już w wieku poborowym Wietnam walczył z Kambodżą i ją rozgromił rozwalając Czerwonych Kmerów. Tam Wok był żołnierzem. To co opowiadał o tej wojnie - to dopiero horror. Mówił, że czasami budzi się w nocy i widzi sceny, które sobie aż trudno wyobrazić. Może tylko relacje z obozów koncentracyjnych dają na ten temat mgliste pojęcie.
Musimy pamiętać, że jego relacje mogą być także stronnicze, ale dwa przeciwstawne stronnictwa mogą przedstawić dopiero w miarę obiektywny obraz.
Francuzi Jego zdaniem z Francuzami mieli największy problem, gdyż oni uważali się tam za kolonialnych panów, byli tam nieco zadomowieni i mieli układy z lokalnymi elitami. Naród był rozbity i podzielony na grupy interesów. Jak wspomniałem, pomimo moich licznych próśb unikał rozmów na ten temat. Zaciskał tylko zęby. Mówił o Francuzach bardzo brzydkie rzeczy. Generalnie chodziło o to, że wszystkie francuskie kobiety musiały uprawiać zawód nie wymagający specjalnych kwalifikacji. :-)
AmerykanieGeneralnie twierdził, że to debile, tchórze, i było wśród nich naprawdę niewielu – jak to określał - „wojowników”. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę dowódcy wietnamscy, dopasowując do tego strategię wojenną.
Liczono na to, że Amerykanie nie wytrzymają tej wojny finansowo. Jak twierdził Wok, utrzymanie jednego żołnierza wietnamskiego dziennie to był wydatek rzędu pół dolara. Natomiast amerykańskiego kilka tysięcy. I tu mieli rację. Filozofia Sun Tzu zwyciężyła.
Przede wszystkim dlaczego piszę, „armia wietnamska”? A no dlatego, że jak twierdził mój przyjaciel, była to wojna narodowo - wyzwoleńcza. Totalna, w której walczył cały naród: starcy, kobiety i dzieci. Nie miało to nic wspólnego z komunizmem, który był etykietą. Wtedy tego nie rozumiałem, ale dziś gdy patrzę na współczesne Chiny, wiem o czym mówił: Konfucjusz w opakowaniu. Twierdził także, że współczesne problemy Wietnamu to skutek wyniszczających wojen oraz celowej polityki wielkiego kapitału. Ale to dygresja. Po stronie Amerykanów pozostały dawne elity kolonialne i ci, którzy mieli w tym interes. Po pewnym czasie znaczna część i tych „rodaków” poparła "północ". Dziś rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego – to coś bardzo podobnego.
Wyobraź sobie sytuację - mówił Wok - gdy pod pilnie strzeżony obóz amerykański w nocy podchodzi biedny, wygłodzony, przemarznięty, półnagi 10-latek i prosi o coś do jedzenia, bo zgubił się w lesie i nie wie jak trafić do domu. Wpuszczają go do środka. Dowódca oddziału chce z nim porozmawiać. Mały zostaje nakarmimy, okryty kocem i wprowadzony do namiotu dowódcy, gdzie przebywa jeszcze kilku oficerów. Mały trochę gada po angielsku, więc może coś tam „chlapnąć”. Chłopak dostaje się do środka. Zaczyna się miła rozmowa. Malec widzi stojący w kącie namiotu karabin maszynowy, chwyta go i po chwili w namiocie jest 5 – trupów. Za sekundę szósty – on sam. Na czy polegał numer? Jak twierdził Wok, 10-latek to tam już całkiem dorosły mężczyzna, może nie fizycznie ale psychicznie. Od 6 roku życia musi pracować i był nauczony, że gdy ojciec umrze (jeśli był najstarszy) będzie głową rodziny.
Z tak nastawionym narodem nie można wygrać. Oczywiście, im wojna trwała dłużej Amerykanie uczyli się coraz więcej i nie pozwolić na takie „kwasy”. Skąd wzięły się późniejsze procesy o pacyfikację wietnamskich wiosek? Jaką pacyfikację? - mówił. Oddział wchodzi do wsi i wszyscy są potencjalnymi żołnierzami. Jak długo jesteś w stanie wytrzymać psychicznie takie napięcie? - pytał. Ale szalony żołnierz to też powód do powrotu do kraju, albo na wyjazd do Sajgonu na podleczenie. A tam są knajpy, dziwki i inne życie! Amerykanie to buraki (rednecks) – twierdził. Większość z nich nie potrafiła się wysłowić nawet w ojczystym języku.
Jak udało im się tę wojnę wygrać?Przede wszystkim musimy pamiętać, że Amerykanie byli na obcym terenie, poruszali się tam jak na księżycu, bali się tropikalnych chorób jak Niemcy tyfusu. Najmniejsze zadraśnięcie było traktowane jako początek przyszłej choroby. Dlatego też zakładano niepozorne pułapki raniące stopy. Zadraśnięta noga Amerykanina oznaczała co najmniej 2 tygodnie w szpitalu polowym albo powrót do kraju. W jego opinii, Amerykanie specjalnie symulowali bojąc się dżungli. Byli oczywiście twardziele z kilkoletnim stażem w wojaczce i oni byli naprawdę niebezpieczni. Reszta to „kurczaki”. Jak twierdził przeciętny Amerykański żołnierz potrzebował 3-4 miesiące na aklimatyzację, poznanie klimatów i nadawał się do walki. Przyszedł mi teraz na myśl Cejrowski, który mówił, że chodzenie po dżungli amazońskiej to pestka – z przodu idzie Indianin. Tam nie było Indian. Jeśli zranił sobie stopę, albo dostał "sraczki", albo napił się wody z potoku, trafiał do szpitala. Jechał też często do domu, a jego miejsce zajmował nowy żółtodziób, który nic nie czaił i można było go wodzić za nos.
Ach, jeszcze jedno: nawet tereny podbite przez amerykanów tak na dobrą sprawę nigdy przez nich podbite nie były. Były całe olbrzymie połacie kraju, wioski itp. gdzie nigdy nie widziano Amerykanów. Oni po prostu bali się panicznie dżungli, chodząc tylko po głównych drogach. To coś takiego jak Niemcy u mnie na Lubelszczyźnie. - Jak więc widać, można łatwo znaleźć wspólny język z gościem nawet tak obcym kulturowo. :-).
Najgorszą rzeczą było jak spotkały się dwa oddziały w lesie przez przypadek i wtedy była jatka. Ale to naprawdę była rzadkość. Amerykanie przechodzili koło całych wietnamskich oddziałów pod nosem nawet ich nie zauważając. Część Amerykanistach „maruderów” naprawdę bardzo chciała być zraniona.
- Różnica w kosztach i kulturze
Wietnamczycy to surowy chłopski naród nie potrzebujący wielu rzeczy do przeżycia. Trochę jedzenia, od czasu do czasu trochę alkoholu, przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Amerykanie sprawdzali dla swych oddziałów nawet pitną wodę (w puszkach), bo ta, która była mogła być zatruta. Jak ognia bali się nawet moskitów.
Gdzie jest amerykańskie obozowisko? Czuć było na odległość – tak śmierdziało. Gdy szli przez las nawet „szczerbate węże uciekały, a o tym, że idzie oddział wiedziano kilometr wcześniej". Nieomal cały transport do oddziałów odbywał się drogą lotniczą.
Wyposażenie: Amerykanie mieli „zbyt wiele niepotrzebnych przedmiotów”, a dodatkowo nie umieli rozniecić ognia czy żyć bez prądu. Wiadomo było, że nawet największa na świecie potęga nie jest w stanie wytrzymać tego finansowo. Ranny żołnierz musiał do końca życia być utrzymywany. Widać było w relacjach Woka wschodnią filozofię i inną perspektywę czasową:
"Ile by nas okupowali? 20 – 30 lat? Nikogo na to nie stać. Gdy ciężko ranny w przyrodzenie Amerykanin wróci do domu, do końca życia będzie dla kogoś ciężarem i nie będzie mógł mieć dzieci, czyli jego synowie nie wrócą tu, aby z nami walczyć" – mówił. Przedstawiciel narodu, który po raz pierwszy od prawie 1000 lat ma jedno pokolenie bez wojny ma prawo tak twierdzić.
"Poza tym do bezpiecznego miejsca musi go donieść dwóch kolegów. Czyli jeden facet pozbawiony jaj – to trzech wrogów nieobecnych na polu walki" - ciągnął dalej.
- „Zabawki” czyli innowacyjna prostota
Wymyślano najróżniejsze konstrukcje bojowe. Gdy Amerykanie się na nie "uodpornili" pojawiały się nowe "patenty". Wielu technicznych asportów po prostu nie rozumiałem, bo rozmowa po angielsku - wietnamsku nie jest w stanie przenieść wiele technologicznych aspektów. Ale pamiętam kilka.
Generalnie wszystko co pozostawiali Jankesi stanowiło podstawę do konstrukcji "czegoś". Np. łuski od pocisków były przerabiane na ładunki wybuchowe lub stanowiły ich wkład. Były takie miny urywające jądra lub raniące narządy płciowe. Niewielki ładunek umieszczony w łusce po pocisku przeciwlotniczym: bardzo duże ciśnienie wyrzucało przez wąski otwór strumień odłamków po nastąpieniu. Odłamki były metalowe, ale też z owoców jakiejś rośliny przypominającej orzechy.
Pociski hukowe. To dopiero czad! Wietnamczycy zauważyli, że ogłuszenie też zwalnia ze służby, więc konstytuowali ładunki (też na bazie łusek, ale artyleryjskich), w których komora ładunkowa stanowią tylko część. Reszta to było „pudło rezonansowe”. Gdy coś takiego odpalono wszyscy w okolicy mieli popękane bębenki w uszach. Reszta, która próbowała „fikać” niestety ginęła. Do mniejszych tego typu "zabawek" używano puszek po amerykańskim żarciu. Doszło do tego, że dowódcy nakazywali Amerykańskim żołnierzom zabierać ze sobą puste puszki. Wtedy taki klekotał jak owca z dzwonkiem i prosił się aby go sprzątnąć.
Ranienie stóp. Dlaczego na Amerykańskich filmach weterani mają często pourywane nogi albo jeżdżą na wózkach? To proste: mieli pecha i byli za blisko obok specjalnie masowo produkowanej (oczywiście także chałupniczo) bomby nastawionej na ranienie stóp. Ci co byli dalej, byli wycofywani z pola walki w obawie o infekcję, zaś ten kto odpalił ładunek albo ginął albo tracił nogi. Wok porównał Amerykanów do jakiegoś lokalnego gatunku gęsi chodzących stadami.
Było jeszcze coś na bazie beczki po ropie i coś co spadało z drzewa i śmierdziało. Ale nie pamiętam szczegółów.
Stosowano także przedziwną strategię walki w dżungli. Podpuszczano Jankesów. Grupa żołnierzy Wietnamskich zostawiała na ścieżkach ślady. Można było policzyć, że szło pięciu ludzi w butach wojskowych. W Amerykanach skakała adrenalina. Tymczasem pięciu Wietnamczyków niosło na plecach kolejnych pięciu. Gdy Amerykanie próbowali ich dogonić spotykali grad pocisków.
Były jeszcze oczywiście słynne tunele. Ale to standard ich strategii obronnej.
Generalnie Wok twierdził, że walka z Amerykanami w dżungli to był kabaret. Przez pewien czas nabierali się na kozie racice przymocowane do stóp żołnierzy Wietkongu, uznając ich za stado kozic, albo na specjalne buty z odwróconymi podeszwami. Gdy oddział szedł w jedną stronę tropiący ich Amerykanie lecieli w drugą. Pamiętam, że podobny numer opisywał Suworow w "Akwarium". Można w takim razie domniemywać, że Wietnamczycy mieli niezłych doradców z GRU.
Amerykanie mieli straszliwszą przewagę w otwartym polu i potrafili się tam bić. Ale dowództwo Wietnamskiej Armii unikało tego rodzaju potyczek. Jankesi królowali także na niebie.
Potem zrozumiałem jego opowieść, gdy obejrzałem „Byliśmy żołnierzami” Ta bitwa była prowadzona w zachodnim stylu, przy wsparciu lotnictwa i artylerii dlatego Amerykanie wygrywali wszelkie spektakularne potyczki.
Amerykanie kochają dziwki i to azjatyckie. Większość z nich stanowiła sieć agenturalną. Dotyczyło to zwykłych „trepów” jak i oficerów wysokiego szczebla. Generalnie, za nim podjęto decyzję o zbombardowaniu napalmem jakiegoś obszaru, Wietnamczycy już o tym wiedzieli. Miało to znaczenie w dostarczaniu zaopatrzenia na front. Szlak Ho Chi Minha Wok porównywał – chyba słusznie – do nitki mrówek dostarczających pożywienie do mrowiska. Gdy zostanie przerwana, mrówki znajdują inną drogę, a ścieżek są setki.
Więcej na
http://pl.wikipedia.org/wiki/Szlak_Ho_Chi_Minha większość zgadza się z relacjami Wok'a.
Kampucza (Kambodża)
Oddzielną opowieść Woka stanowiła relacja z wojny w Kampuczy. Był wtedy frontowym żołnierzem, a nie dzieckiem przenoszącym wiadomości sztabowe. To zupełnie inna historia. Obraz, który roztoczył przede mną wymagałby dosłownej relacji. Przytoczę tylko tyle:
- Wyobraź sobie jezioro, albo staw, w którym gotuje się woda. Bo z wody po horyzont unoszą się bąbelki jak z gotującej się wody. Wyobraź sobie, że to wielki kocioł z zupą. Zupą z trupów. Myślisz widząc to, że pod spodem jest piekielne palenisko i to diabły gotują tę potrawę. Ale to nie diabły to ludzie. Tuż pod powierzchnią w tropikalnym klimacie trwa rozkład tysięcy ciał. Smród nie pozwala oddychać, przenika przez ubranie, wnika w Ciebie na kilka tygodni. To nie wojna, to nie rzęź, to bestialstwo na własnym narodzie. - Tak to mniej więcej opowiedział.
Wiele lat potem obejrzałem dokument w publicznej TV, w którym "marksistowski" rząd Socjalistycznej Republiki Wietnamu utrzymuje specjalny ośrodek zatrudniający zawodowe media. Zajmuje się on kontaktami z duchami poległych żołnierzy, aby odnaleźć ich groby. Bo tylko dusza rytualnie pochowanego żołnierza dozna zbawienia. Ośrodkiem kieruje emerytowany generał Wietkongu.
Jaki marksizm? Może raczej
Ubik Dick'a? Ich kultura jest tak stara i silna, że my możemy tylko patrzeć z otwartymi szczękami. Było to ze 2 lata temu. Stanął mi przed oczami Wok. Była druga w nocy. Chwytam za telefon. Dzwonię do Szwecji. Słyszę znajomy "bełkot". Nowa lokatorka nie wie gdzie jest mój przyjaciel. Może wrócił do ojczyzny, może jest w upragnionej Kanadzie?
Znajdę Cię, tak jak twoi rodacy znajdują duchy swych zmarłych bohaterów!
p.s. Tekst ten dedykuję dla i bez ich inspiracji pewnie nigdy by nie powstał