Od października przestała obowiązywać umowa wiążąca mnie z wiodącym na rynku dostawcą Internetu, który dzierżawi drut dochodzący do mojego kompa od innego wiodącego dostawcy. Obaj uparli się, aby sprzedać także telefon. Mając tego kupczenia przypominającego kłótnię dwóch wilków, którzy dorwali jagnię i zastanawiają się czy lepiej zacząć ucztę do głowy czy od ogona, przypomniałem sobie, że „małe jest piękne”. W okolicy działa lokalny operator, który przy pomocy Wimax'a czy też innego Wi-Fi sieje sygnał i dobrą nowinę. A co tam? Niech zarobi oddolna inicjatywa, tym bardziej, że zaoferowana cena była nieco bardziej konkurencyjna. Co tam. Precz z kablami niech żyje radio! Po dwóch dniach nieustannych prób dodzwonienia się do „małej prężnej” w końcu telefon odebrał jakiś zaspany głos. „Mają pewnie tyle zamówień, że nie śpią po nocach” - pomyślałem. Pan powiedział, że przyjedzie jutro ekipa dokonująca pomiarów i ustali czy jest zasięg. Po trzech dniach przyjechało dwóch gości nieco starszych od moich synów i patrzących na mnie jak na geriatryka. Ten z mniej przekrwionymi oczami wszedł na dach aby dokonać specjalistycznych pomiarów zasięgu. Stanął na szczycie dachu, lewą dłonią oparł się o komin, prawą zaś przyłożył do czoła w taki sposób, aby kciuk dotykał krawędzi ucha i patrzył przez chwilę na horyzont, po czym stwierdził: - widać maszt będzie ze cztery kreski. Ten stojący na dole kiwnął ze zrozumieniem głową. O jakie kreski chodziło? Nie chcę wiedzieć. Starałem się za to zapamiętać ten ruchy i gesty fachowca, bo przypominały nieco rytuały jakiejś inicjacji. Panowie zgodnie stwierdzili, że jest zasięg i że przyjadą jutro zamontować co trzeba bo dzisiaj już się ściemnia. Faktem jest, że była siedemnasta. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że być może nie cały trefny alkohol z Czech został wykryty, ale gdy po kilku telefonach panowie znowu zjawili się za dwa dni w dobrej kondycji nie ukrywam, że poczułem ulgę. Tym razem przywieźli antenkę, zamontowali przy kominie, siedli na schodach i zaczęli wpatrywać się w ekran małego komputerka. Po piętnastu minutach stwierdzili, że wszystko jest O.K. ale muszą ustawić antenę na maszcie, i że wrócą za chwilę odpalić całość tego cudu techniki. Zwinęli kable oraz cały swój majdan i pojechali. Następnego dnia dowiedziałem się przez telefon, że nie ma u mnie zasięgu i po ptokach. I tak minął tydzień bez sieci. Nie mam powodów do narzekań. Dzieci odkryły ponownie książki i stare filmy o klasyce gier nie wspomnę. Zaczęliśmy więcej rozmawiać i cieszyć się ciepłą jesienią. W punkcie wiodącego dostawcy usług powiedzieli, że przekazanie im kontroli nad drutami potrwa jeszcze z tydzień i że ostatecznie może być sama sieć bez stacjonarnego telefonu. Wtedy - o ironio - przypomniałem sobie o takiej prawnej regulacji wprowadzonej kilka lat temu. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Teraz już wiem, że wolny rynek w usługach internetowych to fikcja. Przynajmniej w mojej okolicy.
W sumie pozostaje pocieszenie, że może mogło być jeszcze gorzej. Nie mam drugi tydzień Internetu, ale przynajmniej MŚP nie wzięło ode mnie kasy. Przypomniała mi się historia malarza pokojowego, który przychodził do klienta z pędzlem i wiadrem. Po kwadransie przygotowań stwierdzał, że musi wyjść na chwilę i poprosił o zaliczkę. Gdy otrzymał umówioną kwotę pozostawiał wiadro, pędzel i tyle go widzieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj