Nie można w kraju zamieszkałym przez prawie czterdziestomilionowy naród jednocześnie rozmontować przemysłu, a społeczne skutki tego gospodarczego kunktatorstwa przełożyć na system ubezpieczeń i oczekiwać, że on nie padnie. Bardzo pilnie potrzebny jest ktoś, kto zapewni nam myślenie w horyzoncie nie dekad, ale stuleci. Ktoś, kto zajdzie pomysł na ten kraj i kogo nie wyśmieją hordy medialnych pajaców.
Wszystko wskazuje na to, że stoimy nad przepaścią, a jedynym zmartwieniem rządzących jest jak najdłuższe utrzymywanie nas w przeświadczeniu, że czekający nas z niej upadek, to tylko skok na bandżi. Wyobrażam sobie drania, który nawet będąc przy korycie wiedząc o tym, co za chwilę nas czeka nie powiedziałby o tym społeczeństwu kosztem swych przywilejów i apanaży. To nie trudne. Mamy ich właśnie u steru władzy, która zapętliła się już w kreatywnej księgowości. Nie chodzi im najprawdopodobniej nawet o utrzymanie się n politycznym firmamencie. Oni realizują plan powolnego rozłożenie kraju na łopatki. Jak w judo chcą wykorzystać siłę przeciwnika przeciw jemu samem. Chcą doprowadzić kraj do takiego stanu, że jedynym sensownym rozwiązaniem dla większości „obywateli” będzie poddaństwo, które w wielu obszarach naszego życia jest już faktem.
Przez kilkaset zaledwie lat ze wspaniałego, dumnego narodu uczyniono bezwiedne stado baranów kierujące się wyłącznie instynktem oraz obietnicą bujnej soczystej trawy rosnącej tuż za budynkiem miejskiej rzeźni.