Artyści i jednocześnie właściciele prywatnych teatrów chcą pieniędzy od państwa za żałobę narodową w wyniku której musieli na chwilę zawiesić spektakle. Straty liczą w setkach tysięcy złotych. Można powiedzieć: bezczelność, draństwo, nie liczenie się wyższymi racjami. Tak to prawda. Można znaleźć analogię do słynnej petycji producentów świec. Można wreszcie popatrzeć na sprawę obiektywnie i tak jak niegdyś Cimoszewicz radził w 1997 roku powodzianom powiedzieć: „trzeba się było ubezpieczyć”.
Podobno nie jest sztuką znaleźć odpowiedź. Sztuką w poszukiwaniu prawy jest już samo postawienie pytania. Pytam więc:
Dlaczego podatnik ma dopłacać to prywatnego interesu i to na dodatek teatralnego? A przecież wiadomo że: „no business like show business”.
Otóż odpowiedz jest prosta i zaskakująca zarazem. Tego typu biznes jest u nas postawiony na głowie i tkwi głęboko w realnym socjalizmie. Większość teatrów w Polsce to teatry budżetowe. Sama Warszawa utrzymuje ze swej kasy (publicznej i samorządowej) 22 teatry! Berlin ma ich zaledwie 10, choć stolica Niemiec jak same Niemcy tonie w socjalizmie. Trudno w takiej sytuacji oczekiwać, aby mały, prywatny teatr wytrzymał konkurencję z dotowanym molochem. I tu tkwi źródło patologi. Pogłębia ją jeszcze fakt, że ci nieliczni, którzy postanowili pójść na swoje są nauczeni tego, że im się należy. Patologia „polskiej sztuki budżetowej” nie dotyczy wyłącznie teatru. Sięga także kina i innych sztuk wpływając negatywnie na artystyczną jakość. Problem ten został kiedyś świetnie opisany w Rzeczpospolitej z tekście Mariusza Cieślika pt. „Komu Joanna Szczepkowska pokazała pośladki?” Zachęcam do jego lektury.
Można pójść dalej.
Owi twórcy nauczeni zostali myśleć w stosowny sposób zgodnie z prawidłami tego chorego systemu, więc nie mają nawet najmniejszych skrupułów aby cofnąć rękę wyciągniętą po jałmużnę. Homo sovieticus w wersji teatralnej?
Kiedyś słyszałem chyba z ust Stanisława Michalkiewicza następujący dowcip:
Co należy zrobić?
Przestać dotować teatry za wyjątkiem jednego – wyjątkowego, narodowego. Zrobi się wtedy prawdziwy rynek. Ludzie będą chodzić na niedotowane przedstawienia. Te bardziej komercyjne będą przynosiły świetne dochody i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy pomysł wyciągnięcia ręki po publiczne pieniądze. Inna sprawa, że rozlegnie się wtedy wrzask wszelkiej maści budżetowo - artystycznych miernot. Ale dla kelnerów czy barmanów jest przecież zajęcie, a żadna praca nie hańbi.
Czy po atakach na WTC w 2001 roku właściciele teatrów na Broadwayu chcieli rekompensat? Pewnie nie! Na pewno zmienili repertuar i zaczęli grać sztuki patriotyczne na które waliły tłumy. Bo: „no business like show business”.
Podobno nie jest sztuką znaleźć odpowiedź. Sztuką w poszukiwaniu prawy jest już samo postawienie pytania. Pytam więc:
Dlaczego podatnik ma dopłacać to prywatnego interesu i to na dodatek teatralnego? A przecież wiadomo że: „no business like show business”.
Otóż odpowiedz jest prosta i zaskakująca zarazem. Tego typu biznes jest u nas postawiony na głowie i tkwi głęboko w realnym socjalizmie. Większość teatrów w Polsce to teatry budżetowe. Sama Warszawa utrzymuje ze swej kasy (publicznej i samorządowej) 22 teatry! Berlin ma ich zaledwie 10, choć stolica Niemiec jak same Niemcy tonie w socjalizmie. Trudno w takiej sytuacji oczekiwać, aby mały, prywatny teatr wytrzymał konkurencję z dotowanym molochem. I tu tkwi źródło patologi. Pogłębia ją jeszcze fakt, że ci nieliczni, którzy postanowili pójść na swoje są nauczeni tego, że im się należy. Patologia „polskiej sztuki budżetowej” nie dotyczy wyłącznie teatru. Sięga także kina i innych sztuk wpływając negatywnie na artystyczną jakość. Problem ten został kiedyś świetnie opisany w Rzeczpospolitej z tekście Mariusza Cieślika pt. „Komu Joanna Szczepkowska pokazała pośladki?” Zachęcam do jego lektury.
Można pójść dalej.
Owi twórcy nauczeni zostali myśleć w stosowny sposób zgodnie z prawidłami tego chorego systemu, więc nie mają nawet najmniejszych skrupułów aby cofnąć rękę wyciągniętą po jałmużnę. Homo sovieticus w wersji teatralnej?
Kiedyś słyszałem chyba z ust Stanisława Michalkiewicza następujący dowcip:
Pod kościołem siedzi żebrak, który od tego samego człowieka po każdej niedzielnej mszy otrzymywał tę samą kwotę jałmużny. Pewnego dnia dostał połowę tej kwoty. Zapytał swego dobrodzieja dlaczego tylko tyle? Tamten odpowiedział, że wysłał syna do szkoły i nie ma tyle pieniędzy co wcześniej.
- Dobrze, że syn poszedł do szkoły, ale dlaczego moim kosztem?! - powiedział żebrak
Co należy zrobić?
Przestać dotować teatry za wyjątkiem jednego – wyjątkowego, narodowego. Zrobi się wtedy prawdziwy rynek. Ludzie będą chodzić na niedotowane przedstawienia. Te bardziej komercyjne będą przynosiły świetne dochody i nikomu nawet nie przyjdzie do głowy pomysł wyciągnięcia ręki po publiczne pieniądze. Inna sprawa, że rozlegnie się wtedy wrzask wszelkiej maści budżetowo - artystycznych miernot. Ale dla kelnerów czy barmanów jest przecież zajęcie, a żadna praca nie hańbi.
Czy po atakach na WTC w 2001 roku właściciele teatrów na Broadwayu chcieli rekompensat? Pewnie nie! Na pewno zmienili repertuar i zaczęli grać sztuki patriotyczne na które waliły tłumy. Bo: „no business like show business”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj