Zapisałem sobie w swojej komórce wyposażonej w GPS miejsce zamieszkania mojego kumpla, gdy byłem u niego z wizytą w pewną zimową noc. Ponieważ miał problemy z siecią i Internetem, a ja miałem problemy z wolnym czasem, w końcu nastąpiła ta „wiekopomna chwila”, gdy należało w to miejsce przybyć ponownie.
A więc włączyłem naprowadzanie, wsiadłem do samochodu i po półgodzinie błądzenia wykonałem "telefon do przyjaciela" i przeszedłem na ręczne naprowadzanie. Gdy znalazłem się na miejscu okazało się, że różnica między pierwotnym zapisem, a powtórną wizytą wynosiła 1,2 km.
I wszystko stało się jasne:
- GPS w komórce to gówno.
- Najważniejsza jest współpraca z wieżą, bez niej nigdy nie trafisz do celu.
- Gdybym miał pilotować w ten sposób coś innego niż mój samochód skończyłoby się to tragicznie.
Chociaż nikt ani nic nie zablokowało mi sterów wysokości, bo jak wiadomo samochód się po równym porusza, chociaż nikt celowo moich namiarów nie zmienił, ani nie obniżył rangi mojej wizyty z oficjalniej na prywatą (bo od początku była prywatna), poczułem się jakoś nieswojo.
Po wizycie udaliśmy się z moim młodszym synem do pobliskiego sklepu. On zapragnął lodów truskawkowych, ja zaś swą konsumencką uwagę skoncentrowałem na australijskim winie. Posiadało ono wszelkie zalety taniego wina: było winem, było dobre i było tanie. Tak więc siedzę sobie w domu, sączę wino ze znakiem kangura i rozważam wszelkie niuanse globalizacji w aspekcie importu wina i komunikacyjnych katastrof w aspekcie roli służb specjalnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj