sobota, 13 marca 2010

Gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje

Ostatnie kilka dni z przyczyn ode mnie nie zależnych spędziłem w Warszawie. Zwykle przyjeżdżam tu na chwilę, na jeden dzień. Załatwiam co moje i zmykam do swojej podlubelskiej wioski, gdzie wszystko jest znajome, swojskie i przewidywalne. A tu? Blichtr miesza się z biedą. Miasto to zaszokowało mnie swoim chamstwem, pędem życia, kultem pieniądza i brakiem więzi.  Przez tych kilka dni pobytu nie spotkałem nikogo życzliwego. Nawet pomyślałem sobie, że miejsce to to jakby inny kraj, tylko  wszyscy posłują się tylko tym samym językiem. Jedni ludzie zamknięci są do wewnątrz, inni pędzą  nie wiedzieć gdzie i po co. Wszechobecny wyścig szczurów. Takie relacje możliwe są tylko w społecznościach, które jeszcze się nie ukształtowały, gdzie brak jest zaufania i każdego należy traktować jak potencjalnego wroga.
Bo rzeczywiście to miasto kipi i przypomina dworzec kolejowy jakby wszyscy byli tu przejazdem. Nawet mieszkańcy dworców też przecież czekają na ten swój pociąg. Inni rozsiedli się wygodnie w swych przedziałach pierwszej klasy i patrzą przez szybę wagonu na kłębiący się motłoch. Ktoś wsiada, ktoś wysiada. Jedni przyjechali przed chwilą, inni trochę wcześniej, ale wszyscy na chwilę.
Całe śródmieście i stare miasto spłynęło krwią. Wszędzie tablice i pamiątki eksterminacji. Wtedy właśnie umarła ta prawdziwa Warszawa, ta budowana od pokoleń. No może zeszła do katakumb. Potem została zasiedlona przez obcych wykorzystujących wolną przestrzeń i nadarzającą się okazję. Najpierw tych przybywających z  prowincji za chlebem i szukających szczęścia w wielkim odbudowywanym mieście. Ich  miejsce zajęły następne pokolenia przyjeżdżających po to samo, tylko lepiej wykształconych. Wszędzie prowizorka i to nie tylko budowlana. Prowizoryczne jest wszystko: interakcje, umowy, dane słowo. Jaźń fasadowa rozwinięta do poziomu niespotykanego chyba gdzie indziej. Wszyscy grają przed innymi. W tym kotle nie ma miejsca na podmiotowość.  Współczesny warszawiak to odrębny "subnaród" łączący w sobie wszystkie najgorsze cechy Polaków. Ale i budzący też współczucie. Nigdy nie widziałem tylu samotnych oczu. Od razu przypomina się Eleanor Rigby McCartney'a:
"All the lonely people
Where do they all come from?
All the lonely people
Where do they all belong?

Ah, look at all the lonely people"
Bo ci samotni ludzie gdzieś przynależą. Tylko już sami nie wiedzą gdzie. I nie potrafią się odnaleźć.  Ale być może takie są wielkie miasta? To cena jaką płacą za swoją "wielkomiejskość". No i kto by się przejmował refleksjami jakiegoś wieśniaka? To przecież też takie wielkomiejskie. Ale chociażby Kraków jest inny...

3 komentarze:

  1. Smutne, ale prawdziwe. W Warszawie prawdziwi Warszawianie stanowią mniejszość, większość to "Warszawiacy", nienawidzący "Warszawki".Część z nich zapewne ma kompleks niższości z tytułu miejsca urodzenia (no cóż, głupota nie zna granic), stąd chamstwo wobec całego świata i trudno spotkać życzliwych ludzi, choć tacy też w tym mieście mieszkają.

    Pozdrawiam - Michał Nawrocki

    OdpowiedzUsuń
  2. Eleanor Rigby - uwielbiam ten kawałek

    Równie prawdziwe sa dla mnie:
    - Pretender (The Platters) tyle że opowiada o miłości. Ale przecież można nieco uogólnić :)
    - Ghost of Corporate Future (Rgina Spector)

    Pozdrawiam
    Bartosz "BJ"

    OdpowiedzUsuń
  3. Bartku, nawet nie wiesz ile nas łączy...Nie tylko poglądy, gusta i zainteresowania. Zapewniam Cię.

    OdpowiedzUsuń

Jak masz ochotę to skomentuj