czwartek, 28 listopada 2024

Czy rządzą nami szaleńcy?

Z pozoru wiele wskazuje na to, że tak. Szaleniec jednak jest nieobliczalny. Może zmieniać zdanie, kluczyć, gdyż obłęd wywołuje chaos, brak logiki i konsekwencji. Tu jednak mamy do czynienia z bezsensowym, ale tylko w naszej prospektywnie działaniem. Jeśli tak, to jest jeszcze gorzej, bo mamy do czynienia z nieświadomi (raczej) i ślepymi wykonawcami jakieś zewnętrznej polityki. Tłumienie "zwinności" rozwojowej poprzez regulacje takimi jak Zielony Ład jest destrukcją Europy jaką znamy. Nawet europejski (niemiecki) przemysł został poświęcony w tym procesie. Bo tu nie chodzi o Polskę czy Europę. Tu chodzi o gospodarczy układ euroazjatycki od Władywostoku po Lizbonę, w którym Europie przydzielono rolę turystyczno - rozrywkową. Europejskie puste plaże są bowiem według mnie marzeniem prawdziwych bankiersko – arystokratycznych elit, które za chwilę może się ziścić. Dlatego nie inwestuje się energetykę, bo energia w takiej ilości w Europie postprzemysłowej będzie niepotrzebna. Chiny mają zająć się produkcją przemysłową i technologiami, Ukraina i Rosja produkcją rolną, a kolej na zastąpić transport morski eliminując z geopolitycznej układanki imperium morskie. Wygaszane są więc właśnie inne zbędne funkcje danych obszarów. Jest to proces na kilka dekad, być może stulecie. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ma to sens... Ograniczenie haraczu za ochronę szlaków handlowych, rozlicznie się w dowolnej formie, a nie narzuconej walucie, eliminacja konieczności przewożenia surowców poprzez produkcję tam, gdzie owe surowce są. Same plusy. Tylko aby owe plusy nie przysłoniły minusów. Bowiem z naszej perspektywy przerażające jest to, że przy stoliku, na którym są właśnie rozkładane karty nowego ładu my nie jesteśmy podmiotem. Jesteśmy biernymi zasrańcami. Jak mamy przerwać, to trzeba znaleźć niszę - jedną lub kilka i dopasować się do zalej układanki mając z tego jak największy profit, a nie być podwykonawcą, wasalem wasala i się jeszcze cieszyć z jakiś odpadków rzucanych na stół przez jaśnie państwo. Niestety takiego planu nie wypracuje przejęta przez agenturę wydmuszka państwa. Musimy mieć niemal natychmiast zaakcentowany powszechnie opis rzeczywistości i wynikający z niego plan, a do tego potrzeby jest wizjoner, ale gdzie go szukać? Naszym głównym atutem są węzły logistyczne, które za chwilę będziemy oglądać przez płoty niczym Indianie pozamykani w rezerwatach i polska strategiczna "zwinność". Tymczasem, do układanki należy dodać realizowaną z wielką konsekwencją politykę migracyjną, która ma na celu wychodnie nowego zhomogenizowanego człowieka, nowego Europejczyka zrodzonego z wielu kultur i ras. Za chwilę więc nie będzie nas. Będzie masa idealnie przygotowanych do swej roli kamerdynerów i zabawiaczy.

Wypada mieć tylko nadzieję, że niczym cygan nie damy się doraźnie powiesić dla dobrego towarzystwa i nie damy się wrobić w rolę ochotnika na wojnę w obronie starego status quo, które już nie istnieje. Teraz trzeba być sprytnym, mądrym, roztropnym i umieć policzyć imię bestii.

piątek, 1 listopada 2024

Przypowieść o genialności marketingowych odkryć


Praprzyczyną wszelakiego sukcesu jest zaobserwowanie czegoś, co umknęło uwadze innych. Zwrócenie uwagi na nową potrzebę, na inny sposób dystrybucji, dziwne zachowanie klientów czy przekaz marketingowy trafiający w same sedno. Potem wszystko jest oczywiste, ale na początku jest ów sowizdrzalski spryt ocierający się o szaleństwo. Za takim wariatem, który dla przykładu postanowił rozcieńczyć wino z wodą i rozlać w butelki, bo zdał sobie sprawę, że ludzie w Australii lubią pić taki kompocik do obiadu, ale nie chce im się mieszać obu płynów poszli rzecz jasna inni. Tylko przez kilka lat firma rozrabiająca wino miała pół rynku australijskiego wina pod swą kontrolą. 

W genialnym i ponadczasowym radzieckim filmie SF pt. „Kin Dza Da”, dwóch dżentelmenów teleportuje się na planetę Pliuk w galaktyce Kin Dza Dza właśnie. Plantę zamieszkują na pozór upośledzeni ludzie z niesłychaną smykałką do handlu. Dwóch najwcześniej napotkanych niemal od razu postanawia zrobić na przybyszach interes. Wyglądają tak samo licho i niedbale, ale pochodzą z dwóch klas społecznych. Jeden to plaszczanin czyli szlachcic (partyjniak), a drugi to pacak – pokorny plebejusz.  Jak siebie rozpoznają? To proste. Mają specjalne urządzenie. Gdy na czymś w rodzaju pen-driva skierowanego na danego delikwenta kropka zaświeci się na zielono znaczy, że to pacak. Jak na pomarańczowo – mamy do czynienia z plaszczaninem i wszystko jasne. 

Antonio Gramsci – wybitny włoski działacz rewolucyjny, który – jak przystało na wybitnego działacza rewolucyjnego - połowę swego żywota spędził w więzieniu wpadł na to dlaczego robotnicy nie popierają rewolucji. Mają wpojoną burżuazyjną kulturę i w niej są wychowywani. Trzeba zniszczyć więc ową kulturę i wtedy lud pozostanie przy ideałach rewolucji – głosił. Tak naprawdę chodziło o to, że jak źle opłacany robotnik poprawił swój los, to za żadne skarby nie chciał już być proletariuszem tylko burżujem właśnie. Awans społeczny był głównym źródłem motywacji do pracy, bo nie wszyscy chcieli tkwić w biedzie, a nie wielu miało skrupuły wyrównywania ekonomicznej przepaści w trybie rewolucyjnym, czyli do złodziejstwa i przemocy. Rzecz w tym, że gdy robotnik trochę się odkuł robił wszystko, aby o swoich plebejskich korzeniach zapomnieć. Bo ludzie się od siebie wiele nie różnią. Chcą dostatniego, spokojnego życia i żyć tak, aby coś zostawić swym dzieciom. 

I to właśnie odkrył Donald Tusk, albo jego srogo opłacany doradca i nikomu nic nie powiedział. Pacaki, którym za rządów PiS zaczęło się żyć nieco lepiej, na skutek nie tylko socjalu, czy uszczelnienia wycieku kasy z VAT, ale i dobrej koniunktury nie potrzebowali już więcej socjalu. Potrzebowali czegoś więcej co dostarczył im Donald. Potrzebowali utrwalenia się w przekonaniu, że już pacakami nie są. Donald zamienił urządzenia części z nich na takie, które zamiast zielonej kropki zaczęły pokazywać różową. I te właśnie pacaki awansowane na plaszczan zaczęły odnosić się z pogardą do innych pacaków. Towarem, który dostarczył Polakom salon na masową skalę stała się nagle symboliczna przynależność do elity, to tych lepszych. To nic, że szef łoi cię na kasę, stać cię na najgorsze ścierwo w markecie tuż przed końcem terminu ważności, ale jesteś kimś lepszym. I tak, w sprytny sposób na socjalnych plecach Jarosława, Donald dostał się do władzy, z którą od roku nie wie co ma zrobić. Oczywiście to są wyłącznie manewry, które z prawdziwą polityką ani władzą nie mają nic wspólnego, bo obie partie są tworami wykonawczymi politykę na wyższym poziomie, a nasze państwo nie jest i nie było suwerenne, ale podobnie jak z rozcieńczanym winem warto docenić kunszt marketingowy odkrywców nowych zjawisk. Można się pocieszać, że taka sztuczka na masową skalę działa tylko raz i ponownie trudno ją skutecznie wykorzystać, ale za odpowiednią kasę znajdą się z pewnością tacy, którzy będą mieli w zanadrzu inne z pozoru szalone rozwiązania.

piątek, 25 października 2024

O zachowaniu się przy stole

Gdy poważni drapieżnicy zaspokoją swój apetyt resztki nieogryzionych kości zostawiają pomniejszym mięsożercom. Ci, gdy też zaspokoją swój głód pozostałe szczątki zostawiają padlinożerców lub owadom, których larwy potrzebują także pokarmu. Po zjedzonym zwierzęciu po dość krótkim czasie nie pozostaje praktycznie nic poza bielejącymi kośćmi. Jednak przesadzenie o losie rozpoczyna się znacznie wcześniej jeszcze za życia ofiary. Osobnik będącym chorym lub starym znacznie częściej staje się ofiarą drapieżników. Jeśli jest w miarę młody do śmierci w łapach drapieżnika może pośrednio doprowadzili jakaś zaraża. Mniej więcej ten sam przebieg ma zbiorowe okradanie. Efekty ciężkiej pracy wielu pokoleń są po woli konsumowany przez stado gangsterów, które po nasyceniu się pozostawia nieco pola dla pomniejszych amatorów wyżerki. Co jednak musi nastąpić najpierw? Najpierw musi pojawić się wirus ideologii, który zainfekuje wszystkich i osłabi ich do tego stopnia, że staną się łatwym łupem. Pierwszym wirusem atakującym dana społeczność jest wirus "mam prawo do", potem przychodzi jego szczególna mutacja: wirus "ja też chcę" zwany wirusem powszechnego dobrobytu. Dopóki gangsterzy wypłukują złoto z powietrza wszystko idzie pięknie i bez żadnych problemów. Wszyscy przyzwyczajają się do gratisów oferowanych przez system, na który idą pieniądze nie tylko z podatków, ale także z pieniędzy pożyczonych. Sztuczka polega na tym, że te pieniądze nie istnieją naprawdę. Nikt nie pojął trudu, aby je wypracować, lecz po prostu jest stworzył z niczego. Za ten realnie nie istniejący, bezwartościowy towar trzeba zapłacić tym co jest realne: pracą lub majątkiem zgromadzonym przez przodków. Przecież żaden demokratyczny polityk nie powie: nas na to nie stać, bo wyborcy go znienawidzą. Ale nie tylko oni. Przy dystrybucji nie wypracowanych a pożyczonych dóbr żywi się cała masa larw, które gotowe są podnieść bunt, gdy pojawi się perspektywa zabrania papu. System, dlatego pierwej runie, a nie zreformuje się.

Po PRL odziedziczyliśmy dokładnie taki sam grabieżczy system, który charakteryzował także - może w mniejszym stopniu, ale jednak także II RP. Nic się w istocie nie zmieniło. I to nic, że ów model stał się europejskim standardem. Bogate państwo tworzą bogaci obywatele, a nie "demiurdzy" w garniturach robiący słomiane wielkie projekty za nie swoje pieniądze.
Wiele wskazuje na to, że ów łupieżczy system za chwilę runie i albo przekształci się w totalną niewolę, albo powróci na chwilę do normalności, aby lud tubylczy mógł odbudować nieco sadło. Bo cała rzecz najdziwniejsza i za razem odmienna od zwierzęcego truchła, że co jakiś czas na wybielałych już do szczętu kościach znów odrastają włókna mięśni i zbiorowy organizm budzi się do życia. Jest więc pewne, że gdy znów staniemy na nogi po nowym okresie "błędów i wypaczeń" znów przyjdą drapieżcy, aby dobrać się do naszych zasobów. Nie ważna jest forma i sposób w jaki dobiorą się do nas. Ważne jest abyśmy byli na taki atak zawsze przygotowywani i świadomi, że on nastąpi.

p.s.
Przez przypadek dowiedziałem się, że jeśli ktoś brudnego i cuchnącego sępa, to znaczy, że przed chwilą jadł posiłek. Sępy wbrew pozorom niezwykle jak na ptaki dbają o higienę. Zaraz po posiłku myją się starannie i pielęgnują swoje pióra. Strzeżmy się więc karykaturalne zadbanych facetów w garniturach z drogimi zegarkami na ręku oblanych wodą kolońską.

wtorek, 1 października 2024

Abordaż

Ludzie chcą ładu. Jeśli rządzący rozsadzają porządek na którego szczycie stoją, to podcinają gałąź na której sami siedzą, a więc pozbawiają sami siebie statusu władzy. Istnieje zatem tylko jedna hipoteza: władza, która robi to co robi, nigdy nią nie była. Była projektem nastawionym na destrukcję. Trudno oczekiwać od torpedy, aby przejęła kontrolę nad statkiem, do którego zmierza. Tak samo trudno oczekiwać od piratów przejmujących statek, że chodzi im tak naprawdę o pracę w roli załogi i dowiezienie ładunku do właściwego portu.
Nie ważne czy destrukcja ma na celu destrukcję jako taką czy organizację nowego ładu. Najciekawsze jest to, że całość tego abordażu dokonuje się w systemie demokratycznym. Czy wybrańcy obiecali swym wyborcom totalną rozpierduchę? Najciekawsze jest to, że tak.
Jedyną nadzieją jest to, że suweren wypowie wynajętym politykom warunki umowy. Lecz na to jest już chyba za późno. Suweren jest najprawdopodobniej podobnie jak państwo ofiarą całego abordażu. Gdzie są i były narzędzia i instrumenty zapobiegające degrengoladzie? Podobieństwo do rozwalenia Jugosławii wydaje się wręcz modelowe. Zamiast nacjonalistycznych bytów podważających status quo systemu federacji mamy tożsamy konflikt na bazie instytucji w miarę zintegrowanym narodowościowo organizmie państwowym. To jedyna różnica. Niemieckie służby działają na sprawdzonych schematach. Czy w państwie nie było i nie ma bezpieczników zapobiegających tego typu akcjom? Jeśli są lub były to podobnie jak władza działają wbrew swym instytucjonalnym interesom, chyba że ich interes od dawna jest gdzie indziej, a sprawy już są dano przesadzone i za chwilę objawi nam się nowa mądrość etapu.

czwartek, 29 sierpnia 2024

Przepis na słodzoną herbatę

Zakładany deficyt budżetowy na przyszły rok stanowi ok. jednej trzeciej przychodów państwa. Idziemy więc ostro w kierunku scenariusza greckiego. Pospołu socjalni patrioci razem i na przemian z uśmiechniętymi ślepcami doprowadzają do tego, że ostatnie instytucjonalne fragmenty państwa rozpuszczą się niczym cukier w herbacie. To początek końca, który nie dokona się przy pomocy obcych czołgów, ale przy pomocy braku przelewu na konto pracowników państwowej administracji. W podobny sposób dokonał się kres państwa Romanowów: wszyscy mieli wyrąbane na dogorywające państwo, bo jego funkcjonariusze nie mieli na podstawowe potrzeby, a władzę mógł wziąć ten kto chciał i miał na to ochotę. Bolszewikom realnie wystarczyło kilkuset marynarzy i grupa uzbrojonych po zęby łotewskich najemników. Tu wszystko przebiegnie nieco bardziej finezyjnie. Po prostu nie do końca określona struktura będzie wydawać polecenia z mocą dekretów. Jak nie zrealizujesz – nie dostaniesz na żarcie. Proste. Nagle okaże się, że pozapaństwowa masa upadłościowa da się błyskawicznie zreformować, a rządni swojego haraczu lichwiarze sięgną po majątki pospołu państwowe jak też skołowanych byłych obywateli. A wtedy demonstruj, pisz, się bulwersuj. Jak będziesz podskakiwać, to władza przejdzie do etapu dołów z wapnem dla niepokornych, którzy zaczną znikać w bliżej nieokreślonych okolicznościach. I tak się robi historię: osiąga się dalekosiężne cele nie swoimi rękami.
Tylko jak do tego doszło? To proste: państwo, którego nie stać na określony poziom usług socjalnych uruchomiło je przy jednoczesnym upośledzeniu systemu prawno -administracyjnego pozwalającego bezkarnie kraść. Tak więc już w zalążku III RP był zawarty syndrom jej upadku. „Bękarta Traktatu Wersalskiego” istniejącego wyłącznie dzięki wdrukowanej kulturowo woli ludu tubylczego i z jego przyzwyczajenia można po prostu wyłączyć w dowolnym momencie. Oczywiście trwa to chwilę. Guzik został wciśnięty w momencie przyjęcia Traktatu Lizbońskiego. Od tego czasu zaczęła się powolna ale systematyczna erozja struktur państwa. Tylko kto o tym dziś pamięta? Za chwilę cała masa „patriotów” niczym przedstawiciele wielkiej emigracji w XIX wieku płakać będzie nad losem umęczonej ojczyzny tworząc podwaliny pod kolejne powstania, których zadaniem będzie tylko „wystrzyżenie” z owcy, którą jest lud tubylczy wzrastającego runa nowych elit tak, aby niewola była skuteczna i ostateczna. Rozpuścimy się więc jak cukier w herbacie, aby inni zachwycali swe podniebienia jej smakiem. 

poniedziałek, 12 sierpnia 2024

Ten zegar stary

Nasze państwo jest jak stary zegar na ratuszowej wieży, który jest  rozregulowany do tego stopnia, że nikt nie zwraca uwagi na jego wskazania. Wiadomo bowiem, że bez względu na to co pokazuje ów podpsuty mechanizm i tak nie jest to prawdziwa godzina. Co więcej, gdyby zegar stanął, to dwa razy na dobę wskazywałby czas właściwy. Gdyby nawet jego błąd pomiaru był stały, dałoby się oszacować, która jest naprawdę godzina. Tymczasem to niemożliwe w sytuacji, gdy rzesze zegarmistrzów na zmianę wkładają między tryby różne przedmioty lub oliwią tryby ponad miarę. W końcu, gdy nikt nie będzie zwracać na niego uwagi, a bijące kuranty będą wywoływać tylko irytację wszyscy - na czele z zegarmistrzami przestaną traktować go poważnie, a zegarmistrze przestaną go nakręcać. Dojedzie w końcu do tego, że ze starego zegara pozostanie tylko zdobny cyferblat. A wszyscy wyrobią sobie nawyk patrzenia na inne wierze lub własne czasomierze. 
Na razie jednak istnieje jeszcze nawyk zerkania na ratuszową wierzę. Zarówno przechodnie jak i zegarmistrze widzą potrzebę podpięcia wskazówek pod inny sterowany zdalnie mechanizm. Pomysł racjonalny, lecz tylko w sytuacji, gdy ów mechanizm byłby punktualny, a tymczasem on waruje jeszcze bardziej niż stary zegar. Wymyślano więc nie tylko podpięcie się zewnętrzny mechanizm, ale wprowadzenie zakazu noszenia własnych zegarków, dopóki nie powstanie nowa wieża z czterema zegarami na szczycie. W praktyce będzie ona przypominała tą znajdującą się w centrum panoptykonu, ale tego nie wiedzą jeszcze ani przechodnie ani większość zegarmistrzów.

niedziela, 11 sierpnia 2024

Za pychą zwycięscy kroczy porażka

Wraz z obserwowanym początkiem klęski niemieckiego systemu przemysłowo – militarnego, który zrodził się pod koniec XIX wieku, dokonuje się na naszych oczach także ostateczny koniec kolonialnej Europy. Obserwowane intensywne działania agentury w krajach skolonizowanych czy działania będących w sojuszu z Francją Niemiec mają charakter rozpaczliwej próby utrzymania status quo. Wiele wskazuje na to, że chiński walec rozjedzie dawne kolonialne potęgi, a osłabione trudną sytuacją wewnętrzną i walącym się systemem monetarnym Stany Zjednoczone nie mają siły na interwencję w Europie, której nie stać na utrzymywanie na własny koszt armii. Zwycięstwo w wyborach Trampa może przyspieszać tylko ten proces. Dobre czasy już nie wrócą. Niemcy po wojnie miały idealne warunki rozwojowe, o których inni mogli tylko pomarzyć: Rozwinięty i wbrew pozorom wcale nie zniszczony niemiecki przemył, powracające do kraju (wyprowadzone w odpowiednim momencie przez zwolenników faceta z wąsikiem) kapitały, tanie surowce z Rosji i zapewnienie bezpieczeństwa militarnego bez znaczących kosztów przez armię USA. Czego chcieć więcej? A, być może jeszcze tylko dostęp do globalnych rynków przy reputacji producenta luksusowych dóbr wysokiej jakości. To wszystko mieli Niemcy od połowy XX do drugiej dekady XXI wieku. Anglia i Francja – chciały się ogrzać przy niemieckim sukcesie, w czym wtórował projektu Unii Europejskiej. Do puli obie nieco zaśniedziałe potęgi dorzuciły kolonialne dziedzictwo, a więc relacje, rynki zbytu i tanie surowce. Kwestia ta z naszej perspektywy – kraju nieukształtowanego, na dorobku, który z danej potęgi nie zachował żadnej instytucjonalnej ciągłości wydaje się abstrakcyjna. Lecz utrata owego kolonialnego dziedzictwa przesądza w mojej opinii o trwałym końcu europejskiego ładu. Dawne kolonie – formalnie niepodległe pozostały pod silnym cywilizacyjnym i ekonomicznym wpływem centrali w Londynie i w Paryżu. Wpływy tam zapewniały nie tylko zbyt na produkty ale i tanie surowce. Teraz na naszych oczach ten fundament „Pax Europa” jest podkopywany przez Chińczyków, Rosjan i kraje BRIX. Absolutnie niedorzeczny pomysł ograniczenia w Europie produkcji rolnej na rzecz importu żywności z Ameryki Południowej jest tego najlepszym przykładem, gdyż przegrywający w globalnego pokera europejski system kładzie właśnie na zielony stolik ostatnie rodowe srebra. Globalna potęga morska jaką niewytopowe wciąż pozostaje USA nigdy nie wchodziła głębiej w struktury lądowe ograniczając się do wybrzeży, portów i dyktatury pieniądza. Wejście w interior to przedsięwzięcie trudne, długotrwałe, ale przesadzające o trumfie. Biurokratyczny przeregulowany bałagan w Europie, zaszczepiony bakcyl zarazy ideologicznej w wielu obszarach, korupcja i napięcia wewnętrzne mają tylko związać siły dawnych kolonizatorów i poprzez osłabienie nie pozwolić na utrzymanie swojej pozycji na rozległych zamorskich terytoriach. Temu tak naprawdę miała służyć strategia lizbońska i wszelkie zielone łady: rozpaczliwej próbie narzucenia podległym terytoriom nowego rozwojowego ekologicznego paradygmatu pociągającego za sobą sprzedaż dóbr, które są tak naprawdę im nie potrzebne – jak na kolonializm przystało. 

I o owe „podległe terytoria”, a nie o nic nie znaczący „półwysep na północy” jak Europę miał nazywać Mao toczy się gra. Odcięty od kolonialnych korzeni i amerykańskiej protekcji uschnie grzęznąc w lokalnych konfliktach i tyle. 

Co poszło nie tak? Niemców i ich sojuszników zgubiła pycha zwycięzcy. Przenieśli produkcję do Chin szczególnie w sektorze maszyn i urządzeń dla przemysłu, który to sektor pozostawała ich „rodowymi klejnotami” od XIX wieku. Odpuścili innowacyjność, której brak przełożył się w konsekwencji na konkurencyjną zapaść. Ulegli podnoszącej radykalnie koszty eko-indoktrynacji i ideologizacji – czyli polegli do własnej broni. 

A na tym jeszcze nie koniec. Widać wyraźnie, że następny etap upadku będzie polegał na detonacji wielu wewnętrznych konfliktów, które przeszły już z fazy inkubacji do fazy dojrzałości. Na własną prośbę stara Europa zafundowała sobie konflikt religijno – rasowy, który dojdzie do głosu w kolejnych pokoleniach i w sytuacji radykalnego obniżenia poziomu życia. Wydaje się, że w tej kwestii zrobiono rękami postsowieckiej agentury absolutnie wszystko. Do tego wszystkiego dojedzie konflikt ekonomiczny wywołałby ekopolityką i kryzysem energetycznym na własną prośbę. Ceny energii nie tylko wywołają frustrację w nieogrzanych domach ale doprowadzą do upadłości całą masę małych i średnich firm. Trzecia zasadnicza (po kulturowej i energetycznej), ale mało omawiana kwestia to nakładająca się na powyższe procesy globalna cyfryzacja i automatyzacja, które nie tylko zmienią kraje w policyjne softotalitaryzmy, ale przede wszystkim doprowadzą do radyklanego zaniku miejsc pracy. I co najciekawsze w tej kwestii, podobnie jak w dwóch pozostałych w wyniku sprytnie i profesjonalne przeprowadzonej inżynierii społecznej jesteśmy całkowicie bezbronni.  Jednak o ile energetyczne i etniczno – religijnie konflikty będziemy w stanie, szczególnie w czasach chaosu, jakoś ominąć przyjmując strategię na przetrwanie, to ta ostania kwestia może być dla zabójcza. Lektura oficjalnych polityk krajowych, europejskich i globalnych skłania do refleksji, że żyjemy nie tylko w kraju ale i w świecie ludzi uśmiechniętych. Po prostu na cyfrowe turniami nie przygotowuje się racjonalnych dalekofalowych polityk. Pewnego dnia po prostu w bezbronnych i zahipnotyzowanych ekranami społeczeństwach pojawią się instytucie zombie i absolutny zanik podmiotowości. Wszyscy w wyniku pojawiania się gwarantowanego dochodu podstawowego wprowadzonego przy powszechnym poklasku jako panaceum na problemy masowego zaniku pracy staniemy się funkcjonariuszami systemu, a więc jego obrońcami, wyzbywając się swej wolności. Polityczne gierki ponad naszymi głowami wydają się być w tym kontekście tylko zasłoną dymną autentycznych problemów.

Co więc wypada nam czynić, poza zachowaniem „bezsilnej jasności umysłu”, jak mawiał Nicolás Gómez Dávila? 

Przeczekać i przetrwać. Z homogenicznego chaosu, który ma być „nowym otwarciem” nowego porządku wynurzą się jako względne całości tylko te społeczeństwa, które zachowają cywilizacyjną strukturę i nie dadzą się mentalnie zniewolić. Jako naród - wydaje się, że jesteśmy w tej kwestii wyćwiczeni jak mało kto. Ostatnie trzysta lat otwartej i skrytej walki z systemem zrobiły swoje. Dlatego jesteśmy niebezpieczni. Nie jest bowiem ważne jak powstrzymać chaos, bo tego nie jesteśmy w stanie zrobić. Ważne jest to, jak złagodzić jego skutki i jak wyłonić się z niego jako realny podmiot w świecie działającym już na innych zasadach. Podmiotem będziemy tylko wtedy, gdy owych nowych zasad nie damy sobie narzucić.

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

W krainie podatkowych baśni

W mediach - jak na sezon ogórkowy przypadło - pojawiła się informacja o tym, że mają być opodatkowane przydrożne kapliczki i krasnale ogrodowe. Informacja została błyskawicznie zdementowana przez określone ośrodki propagandowo - wykonawcze. Należy pamiętać jednak o zasadzie księcia Gorczakowa, która głosi, że należy wierzyć wyłącznie w zdementowane informacje. Z pewnością za takim postulatem fiskalnym stoi lewica, a to przynajmniej z dwóch powodów:
- po pierwsze niczym wampir słońca i czosnku lewica nie lubi kapliczek,
- po drugie przy każdym krasnalu, który jak wiadomo siedzi na końcu każdej tęczy jest garnek ze złotem. I o te garnki ze złotem - jak podejrzewam - w inicjatywie podatkowej ośrodkom propagandowo - wykonawczym właśnie chodzi. Ten potencjalny fejk jeśli miałby być prawdą, to i tak nie ma szans na wdrożenie z bardzo prostej przyczyny. Krasnale ze złotem siedzą na końcu tęczy, więc jeszcze nadgorliwym urzędnikom skarbowym przyszłoby do głowy po tęczowymi flagami szukać krasnali, a po co to komu? Zwinęli by jakichś działaczy pod pozorem ukrywania garnków pełnych złota. Idąc tym tokiem rozumowania można przygotować kilka innych inicjatyw podatkowych. Akcyza od wina w koszyczkach Czerwonych Kapturków z uwagi na kolor kapturka nie wchodzi w grę, więc z bajkowych lewicowych postulatów fiskalnych pozostają: 

  • nałożenie koncesji na handel zapałkami - nie będą nieletnie na mrozie handlować,
  • podatek od zabicia smoka - pal licho rękę księżniczki, ale pół królestwa!, 
  • podatek od królowych śniegu - kobiety nie powinny handlować dragami,
  • podatek od drewnianych chłopców - dość sztywniaków na imprezach,
  • podatek od hodowli kaczek - szczególnie brzydkich,
  • podatek od domków z piernika - i tak gnoje jedzą za dużo słodyczy, a piec Baby Jagi emituje za dużo CO2,
  • podatek od dywanów - nie wiadomo, który może okazać się latający, a wtedy pal licho podatek drogowy.

Pewnie można podać znacznie więcej interesujących inicjatyw podatkowych, na o podatku pod trzech świnek dla hodowców świnek morskich nie wspominając. Pytanie, czy to nie jest przygotowanie gruntu pod prawdziwy fiskalizm, a cała akcja jest po to, aby gdy wejdą ludzie też myśleli przez jakiś czas, że to bujda. W końcu bajka o tym, że zabiorą ci wszystko i będziesz szczęśliwy nie została jeszcze do końca opowiedziana.

niedziela, 4 sierpnia 2024

Man from Another Time

Jestem niewątpliwie człowiekiem z innej epoki. Kto pamięta dziś film Rejs? Ja tak. W jednej ze scen przychodzi Missisipi (tak nazywano na planie filmu Leszka Kowalewskiego - aktora grającego poetę) do Stanisława Tyma grającego fejkowego kaowca z informacją, że w damskiej ubikacji napisanej jest: głupi kaowiec.* Wtedy kaowiec pyta go: co pan robił w damskiej ubikacji?

Wielu obserwatorów zwraca uwagę na olimpiadę i na to, że w trakcie bokserskiej rywalizacji kobiet, facet pobił jakąś babkę. Jak w przypadku kaowca z Rejsu nie jest dla mnie istotny fakt pobicia, tylko co robi damski boks na olimpiadzie? Co to w ogóle za dyscyplina? Kobiety walczą przecież drapiąc się po twarzach i wyrywając sobie włosy, a nie na pięści. Może jeszcze damskie podnoszenie ciężarów?** Odmianę tego sportu pamiętam z pierwszej komuny, gdy do sklepu coś rzucili i rzesza pań biegła z pełnymi siatami na przystanek autobusowy, aby zając bardziej strategiczne miejsce. Wtedy to był wyścig z ciężarami. No i mamy nową dyscyplinę a’la strong woman. W męskiej odmianie tej rywalizacji nazywa się to spacer farmera czy jakoś tak. Ale to jeszcze nie jest dyscyplina olimpijska. Stanie się nią niewątpliwie razem z MMA. Może pora założyć już Polski Związek Spaceru Farmera, bo jak widać dosycona to historyczna. Ale to były zupełnie inne niezrozumiałe z dzisiejszej perspektywy czasy, gdy za atrybut zwycięstwa w rywalizacji o dobra wszelakie mógł uchodzić wieniec z papieru toaletowego. 

Jaki ideologiczny walec musiał przetoczyć się przez wszystkie sportowe instytucje? Nie rozwalcowuje on ich jednak na rewolucyjny placek lecz przejmuje i czyni z nich ich karykaturę. Kto za dekadę będzie chciał uprawiać sport? Wariat i osoba skrajnie budząca się na gwarantowanym dochodzie podstawowym. No, chyba że będą z tego tytułu dostępne dodatkowe punkty na lepsze jedzenie albo na jakieś frykasy…

Jak widać strategia wielkiego marszu przez instytucje Rudiego Dutschke została dopasowana do nowych czasów i możliwości. Nie należy w rewolucyjnym widzie zwalczać instytucji, należy je infekować poprzez długi marsz przez nie i przejmować jako narzędzia utopijnego procesu.

Czy w procesie formowania nowego człowieka my ludzie ze starych czasów jesteśmy całkowicie bezbronni? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tak. Nawet nie potrafimy określić precyzyjnie centrum sterującego tym procesem, a co dopiero z nim walczyć. Walka jest jednak możliwa. Może przyjąć postać strategii na przetrwanie. Inna kwestia, że chyba nie mamy innego wyjścia. Bo po co w ogólne oglądać jakąś olimpiadę? Są bardziej istotne sprawy na tym świecie. Np. jakaś cholera w tym roku niszczy ogórki. Liście żółkną i tyle. Nie ma na to łatwego sposobu. Inny poważny problem to ślimaki, które zżarły mi w ogródku liście ziemniaków i musiałem wczoraj przeprowadzić przyspieszone wykopki. To są realne doniosłem problemy.

Kiedyś w telewizji królował serial pt. "Merlin". Była tam zła wiedźma, której nie dało się pokonać. Tymczasem był na nią sposób. Wystarczyło się od niej odwrócić i o niej zapomnieć. Wiedźma straciła swą moc i rozpłynęła się w powietrzu. Na coś takiego wpadł w Misiu Wujek Dobra Rada, który radził dzieciom co zrobić, gdy Tomek Mazur przeklina. „Udajcie, że nie słyszycie” – uczył Wujek. To samo wypada i nam - ludziom z innego świata: skupić się na tym co naprawdę ważne i wyłączyć wszelkie propagandowe szczekaczki. Pytanie: kto wytrzyma dłużej?

* Fabuła tego filmu wymaga kiedyś omówienia, bo pewnie młodzież rozumie z niego tyle co z Bogurodzicy, ale warto wspomnieć, że kaowiec to pracownik kulturalno- oświatowy, którego rola było zabawianie ludzi na wszelkiego rodzaju turnusach i imprezach. Kaowiec tym różnił się od współczesnego animatora czy wodzireja, że jego praca miała czasami podtekst ideologiczny, więc w praktyce pełnił on niekiedy rolę oficera politycznego, którego może nie należało się bać, ale należało się wystrzegać.

** O kurde, też jest w programie olimpiady!


EDIT: 
Przypomniała mi się komedia sprzed 40 lat pt. "Top Secret!" z Valem Kilmerem w roli głównej, a w nim pamiętna scena wręczenia odznaczeń przez NRDowską olimpijską reprezentację kobiet w pływaniu.  

Big picture czyli ćwiczenie intelektualne

Gdy czytamy historię sprzed 100 lub 200 lat widzimy tylko główne procesy, główna narrację, która została zdeterminowana późniejszymi wydarzeniami. Nie widzimy niuansów, wahań, zastanowienia nad dokonanymi wyborami, rywalizacji frakcji, czy wreszcie wpływu agentury i lobbingu nie koniecznie jawnych gremiów. Nawet gdy przyjrzymy się historii najnowszej też z reguły obowiązuje jedna, jedynie słuszna narracja i uproszczenia. Nie chcę rozdrapywać ran i zastanawiać się nad historycznymi meandrami czy podawać przykładów zawiłości i wręcz kłamliwych uogólnień. Zastanawiam się tylko jak za 100 lub 200 lat jacyś historycy opiszą nasze czasy? Jakie główne uogólnienie zwycięży?

Wszystko zależne będzie od tego jak potoczą się losy świata i najbliżej okolicy. Nie bez powodu mówi się, że zwycięzcy piszą historię.

Pytanie: czy w ogóle będzie coś takiego jak historia tego kawałka świata i zamieszkującego go ludu traktowana jako ciągłość? Być może nastąpi "wielkie otwarcie" nowego paradygmatu pod nowym sztandarem, a My jako wspólnota będziemy traktowani tak jak obecnie plemię Wiślan czy innych Polan? Nie wiem, bo nie wiem jacy zwycięzcy ułożą wiodącą narrację. Mam jednak głębokie przeczucie, że jednak nasz naród i państwo przetrwa obecne i przyszłe "zawieje i zamiecie" tak jak przetrwał te wcześniejsze i wreszcie przestanie się kundlić dorabiając się prawdziwej podmiotowości, prawdziwych służb specjalnych plewiących ze struktur państwa agenturę. Przy takim założeniu nasze czasy opisane będą przez historyków jako postsowiecki dryf. Dla wszystkich stanie się jasne, że rosyjskie imperium owładnięte zbrodniczą ideologią i niewydolnością gospodarczą wycofa się z Europy Wschodniej tylko z pozoru pozostawiając teoretycznie niepodległe swe satelity pod wpływem silnie i masowo zakonspirowanej agentury. Być może w przyszłej historycznej narracji rolą agentury nie będzie dokonanie przewrotu czy kunktatorstwo, lecz przeze wszystkim wejście w struktury wrogiego bloku i nie tylko jego osłabienie sprzyjające przyszłemu przejściu. Być może struktura agentury tkwiącej w biznesie i administracji będzie dla przyszłych historyków nie tylko metodą na powrót w „naturalną” przestrzeń obecności, ale nową strategią ekspansji. Być może tak zostaną opisane nasze czasy? Ale jeśli tak, to czyniący to historycy muszą żyć czasach załamania się wschodniego systemu. Jeśli opiszą nasze czasy jako fazę niepokojów na obrzeżach imperium, oznaczać to będzie, że wschodni system przetrwa. Imperia rodzą się u upadają. Budowa „wielkiego projektu” wspólnoty od Lizbony po Władywostok wymaga jednak poniesienia olbrzymich kosztów na utrzymanie spójności. Dlatego dotychczas ponosi fiasko. Być może główną narracją historyczną opisującą nasze czasy będą próby budowy euro – azjatyckiej czy raczej azjatycko – europejskiej wspólnoty od XVII do XXI wieku?

Co daje powyższe intelektualne ćwiczenie? To tylko dowód na to, że Sting miał rację: „historia niczego nas nie nauczy”. Big picture ją uogólnia i fałszuje, gdyż jest tworzony w paradygmacie faktów dokonanych przez tych, którzy wykorzystują ją instrumentalnie do własnych celów. 

piątek, 2 sierpnia 2024

Kolejny taki rejs

Sytuacja ogólna przypomina bójkę pijanej załogi na tonącym statku. Całość potyczek obserwują nieświadomi dziury w pokładzie pasażerowie kibicujący jeden lub drugiej drużynie. Z pozoru wydaje się, że obie rywalizujące drożny toczą zaciekłą wojnę o to, która z nich przejmie dowodzenie na statku i lepiej nim pokieruje. Nic bardziej mylnego. Bitwa toczy się o szalupy ratunkowe, których jest niewiele i wystarczy ich tylko dla zwycięzców konfliktu. Załoga wie więcej, bo sama jeszcze przed wojną na śmierć i życie wycinała coraz większą dziurę w pokładzie i przekonywała pasażerów i siebie samych o tym, że pompy dają radę wypompować wodę a oni, gdy tylko ustalą właściwy kurs i rozliczą się z jego przeciwnikami wnet załatają dziurę i będzie po problemie. Rzecz w tym, że pompy od dawna już stoją, bo zabrakło do nich paliwa. Obok kotwiczy nieco większy statek, który chętnie przejmie całą linie wycieczkową zanim jego nie przejmie wielka flota płynąca ze wschodu. I nie jest ważne, że obie części załogi oskarżają się wzajemnie o stan statku. Proces tonięcia jest nieuchronny i niezależny od bójki, a na rozpaczliwe próby łatania dziury jest już za późno. Za chwilę spora grupa pasażerów dowie się, że tonie, a załoga już dawno odpłynęła w szalupach lub wyskoczyła w kapokach do kipieli. Na szczęście przepływający obok niby przypadkiem statek idzie z pomocą tonącym pasażerom. To luksusowy wycieczkowiec. Po wejściu na jego pokład pasażerowie dowiadują się, że nie są częścią wycieczki i muszą pracować na pokładzie na swoje wyżywienie. Przyjmują to w pokorze czekają aż statek zbawienie do najbliższego portu. Jeszcze nie wiedzą, że wycieczkowiec zawija do portu, a oni zostaną tam sprzedani jako niewolnicy. Właściwie zostali sprzedani już dawno przez wcześniejsze zmiany załogi, ale kto już o tym pamięta. Gdy się dowiedzą, być może podniosą bunt, ale raczej skończy on się katorgą lub rzezią. Wtedy być może część z nich dojdzie do wniosku, że bójka załogi była tylko przedstawieniem teatralnym mającym na celu zasłonięcie kwestii dziury w pokładzie, zaś statek wycieczkowy wcale nie przepływał tamtędy przypadkiem. Ale co z tego? Byli swego czasu na pokładzie pasażerowie, którzy mówili, że statek dziwnie się przechyla, ale obserwacja mordobicia pijanych marynarzy była bardziej zajmująca i nikt ich nie słuchał. W końcu kapitan wie najlepiej.

A za wiele lat potomkowie dawnych kapitanów będą siedzieć na luksusowych wyspach, pijąc drinki z palemką i lejąc łzy wspominać będą jaki to był wspaniały statek i jacy dzieli byli na nim pasażerowie.

niedziela, 28 lipca 2024

Deja vu

I życie to pasmo niespodzianek. Już myślałem, że temat jest wyplantowany do cna, a tym czasem wraca niczym nawałnica z nową siłą. O tym co mogło być przyczyną dziwnego zbiegu okoliczności w wyniku którego powstała ta pewna piosenka napisałem kiedyś nawet skromne opowiadanie. Mało kto pamięta, ale ja tak jak się kończy film Pola Śmierci  przedstawiający realia rządów Czerwonych Khmerów w Kambodży. Opisy tego dramatu znam z drugiej ręki, gdyż kiedyś poznałem Wietnamczyka, który jako młody żołnierz Vietkongu wkroczył do tego pięknego kraju. W każdym razie w filmie na zakończenie, gdy już pokazują się napisy rozbrzmiewa co? Piosenka Lennona "Imagine" niczym na Olimpiadzie w Paryżu. Już wtedy, gdy cztery dekady temu powstawał ten film dla jego autorów było więc oczywistością o czym mówi ta piosenka i jak się kończy postępacka utopia. Przecież lider Czerwonych Khmerów Pol Pot kończył studnia na Sorbonie, więc cała analogia zatacza koło - chciałoby się rzec olimpijskie. A tym czasem TVP zawiesza dziennikarza, który podzielił się z widzami oczywistością o komunistycznej piosence w kraju, który ma wpisany w konsytuacji zakaz promocji komunizmu. I czynią to ci, którzy jeszcze nie tak dawno temu mieli ja wypisaną na koszulkach.
Mam nieodparte wrażenie, że to już było, że kiedyś już to przeżyłem. Mam wrażenie, że widziałem jak w obawie o reakcję "centrali" lokalni figuranci podejmują się przeprowadzić prewencyjnie radykalne działania represyjne. Być może jak w Matrixie pojawienie się zwanego z francuska zjawiska zwiastuje awarię systemu? Być może miał rację Kisiel w swej słynnej wypowiedzi o Francji? Wszystko staje się czytelne i jasne. Tylko skąd to dziwne uwielbienie do monumentalnych plenerowych widowisk z okultyzmem i bolszewizmem w tle? Nie ważne czy otwierają tunel czy olimpiadę wszędzie musi być ten sam chłam, baba z brodą i wrażanie, że kiedyś już to widziałem. Być może zwyczajnie kończą im się już pomysły i nie ma już czego dekonstruować, więc przyszła pora na autodekonstrukcję? Być może hydra zaczyna zjadać zwój ogon i staje się parodią samej siebie? 

wtorek, 23 lipca 2024

Set Them Free

Z uwagi na liczne pytania czytelników pragnę poinformować, że gołąbkowi Romkowi odrosły piórka i niczym radziecki aparatczyk, który trafił na zachód i przy pierwszej możliwej okazji "wybrał wolność". Wyskoczył przez okno dachowe na dach, pochodził po nim przez chwilę, po czym wzbił się i poleciał do domu. Jeszcze przez kilka dni przylatywały gruchające gołębice... Istnieje hipoteza, że mieszka gdzieś w okolicy, ale to do Romka nie podobne. W końcu to gołąb pocztowy, a szlachectwo zobowiązuje. Jak drzewiej śpiewał Sting na swojej debiutanckiej płycie: "jeśli kogoś kochasz - uwolnij go". Mam nadzieję więc, że jest szczęśliwy bez względu na to co porabia. Zastały po nim tylko nasionka i kupa wspomnień. O innych kupach nie wspominając.

niedziela, 21 lipca 2024

Instynkt przetrwania

- Co masz? Bo ja mam kartofle na końskim nadwozie.
- Ja mam trochę niepryskanego rzepaku i tłoczę sobie olej na zimno.
- Po ile masz ten olej?
- A co to znaczy po ile za worek kartofli dostaniesz ode mnie litr oleju.
- No co ty? Potargujmy się trochę. Doktorze pomidory z tunelu i będziemy kwita.
- A ty co masz?
- Dwie nieobrączkowane blondyneczki w chlewiku na swoim zbożu chowane.
- O ty przebiłaś wszystkich! Kiedy świniobicie?
- Mój stary chce jakoś na jesieni, a drugą przed świętami zaszlachtować.
- Rozbiłeś bank. 

Chodzili razem do klasy przeszło czterdzieści lat temu i od czasu do czasu spotykają się aby wymienić wiedzę i małe co nieco. Oni wiedzą co jest dobre i co zabija. Dziwna amerykańska grypa z Chin w połączeniu z paniką i kuracją genetyczną stręczoną przez system skutecznie przywróciła obrót tym co naprawdę cenne. Siadają sobie bez komórek w jakimś fajnym miejscu i wspominają stare czasy. Nie wiedzieć kiedy weszli w rolę swych rodziców i choć ciężko im się do tego przyznać, próbują swatać swoje dzieci. Kiedyś tego nie rozumieli. 

Każda żywa struktura od bakterii po skomplikowane ludzkie cywilizacje usiłuje tworzyć struktury obronne przed realnymi zagrożeniami. Być może poznanie mechanizmów tego procesu jest najlepszym sposobem na wykrycie istoty samego zagrożenia, które nie przedarło się jeszcze do świadomości, za to jakaś zbiorcza podświadomość już szuka mechanizmów przetrwania. Doby Bóg jest mądrzejszy niż nam się zadaje. 

Gdy prawie 15 lat temu postanowiłem stworzyć zwartą i w miarę atrakcyjną wizję najbliższej przyszłości jako ostrzeżenie dla bliźnich, nawet przez chwilę nie spodziewałem się tego, że czasy systemowej ale zgodnej z logiką gotowania żaby zagłady nadejdą tak szybko. Na szczęście pozostał jeszcze ruch oporu. Szkoda, że skromny, niszowy i angażujący głównie tych, którzy wiedzą co sypią aby plon był należyty. Ich zagłada także wpisana jest w logikę korporacyjnego przejmowania wszystkiego co materialne. To kwestia pokolenia, a może dekady? Kto wie? Choć pewna wiedza o syfie dostarczanym nam w jedzeniu staje się coraz bardziej powszechna. Ostatnio mój przyjaciel opowiadał mi o maszynie do zbioru wiśni. Niby nic: wibrujące ustrojstwo przymocowane do pnia powoduje, że wiśnie spadają na ułożoną na ziemi plandekę. Genialne w swej prostocie: grawitacja w służbie człowieka. Jednak aby wiśnie spadały kilka dni przed zbiorem należy spryskać je ustrojstwem powodującym, że ogonek na którym wisi wisienka staje się skłonny do złamania. Oczywiście preparat staje się potem śladowym gratisem występującym wszędzie tam, gdzie same wiśnie. Ale ważne, że interes się kręci. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że trudno wyobrazić sobie sytuację powrotu do normalności szczególnie w sytuacji gdy kilka dekad temu rozmontowaliśmy praktycznie małe gospodarstwa rolne.

sobota, 20 lipca 2024

Teoria wielkiego spamu

- A to nam zabili Ferdynanda – powiedziała Pani Millerowa do Szwejka, który wyraźnie nie był w temacie, bo sprawy polityczne go specjalnie nie interesowały. Ale jeśli ty nie interesujesz się polityką, to ona zainteresuje się tobą – jak uczy dalszy rozwój akcji powieści Jarosława Haszka. Mało zabrakło, aby historia się powtórzyła i na jakaś pani Millerowa wprowadziła jakiegoś Szwejka w szczegóły zamachu na Donalda Trumpa. 

Nie wchodząc w szczegóły i teorie według mnie wystarczy dostatecznie długo powtarzać w mediach, że ten kto zabije potwora zostanie bohaterem i dostanie pół królestwa i księżniczkę za żonę, aby na najbliższy wiec udać się z flintą i naiwnie czekać na nagrodę. Ktoś powie: głupie. Może i tak, ale tak właśnie działa… spam. Tak spam. Wysyła się miliony wiadomości i na każdy z owych milionów musi przypaść przynajmniej jeden kretyn, który uwierzy, że właśnie zwraca się do niego jakiś potomek pigmejskiego króla, który potrzebuje paru tysiaków, aby przejąć majątek warty miliony. Potem oczywiście podzieli się z adresatem stosowną prowizją. Nikt by tego nie wysyłał, gdyby się nie opłacało. Tak więc odpowiednia medialna nagonka i zamach zorganizuje się sam na co dowodem jest morderca zabójstwo Marka Rosiaka w Łodzi w 2010 r. czy emeryt chcący zlikwidować nie tak dawno temu premiera Słowacji. Oczywiście nie wyklucza to także tego, że upośledzony zamachowiec może zostać specjalnie niezauważony przez olewających swe obowiązki ochroniarzy, którzy jak najszybciej będą się starali zatrzeć ślady swej niekompetencji lub kunktatorstwa. Ale to inna historia. 

Gdyby gość był wynajętym profesjonalistą losy świta mogłyby potoczyć się inaczej. Nasz zasadniczy dramat polega jednak na tym, że podświadomie godzimy się na status przedmiotu a nie podmiotu, pomimo że wyspecjalizowaliśmy się w napinaniu muskułów przed lustrem. Wyparcie roli ciecia w światowej polityce wychodzi nam chyba najlepiej ze wszystkiego na świecie. 


poniedziałek, 10 czerwca 2024

Msza demokracji

Pamiętam z dzieciństwa starszą sąsiadkę wracającą z niedzielnej Mszy Świętej, która spotkała inną sąsiadkę:

- Mówię pani, jak się dzisiaj ładnie odprawiało - powiedziała po rytualnym dzień dobry. 

Wczoraj się ładnie odprawiało. Miałyśmy „mszę demokracji”: rytuał wyborczy. I nie ma znaczenia, że większość ludzi nie poszła do kościoła demokracji, bo pogoda była grillowa. Ważne, że i tak wszyscy odtrąbili sukces: jedni, którzy podobno wygrali, zacierali ręce, że są niedościgłym wzorem europejskiej poprawności i zawstydzili całą Europę. Drudzy, że tak naprawdę to oni wygrali, a trzeci, że to oni wygrali, bo jeszcze nigdy tyle nie mieli. Sukces pierwszych to tak naprawdę powód do refleksji skąd w tym kraju tylu nieszczęśników i jak ono na co dzień radzą sobie z zakupami w osiedlowym sklepiku. 

Ale to tak naprawdę nie jest ważne. Ważnie, że można dalej podtrzymać mit o tym, że lud tubylczy ma wiele do powiedzenia, choć większość, która nie poszła ma najprawdopodobniej inne zdanie. Dopiero drukujące się właśnie rachunki za prąd przekonają wiecznie uśmiechniętych, że nie warto jest łazić jak większość. Ciekawe czy gdyby frekwencja wyborcza oscylowałaby w granicach 5 procent dalej nasza polityczna szlachta gołota do wynajęcia mówiłaby o trumfie demokracji i o tym, że teraz to oni tamtym pokarzą...

Nieodżałowany Janusz Rewiński miał jeszcze za pierwszej komuny skecz o strajkujących murzynach. Pasuje, jak ulał. 

Odnoszę wrażenie, że stoimy przed jakimś przesileniem, które musi nastąpić w miarę szybko, aby lud tubylczy znów mógł uwierzyć w jakiś mit założycielski, który nadejdzie po okresie błędów i wypaczeń. System się zresetuje, nadzieja podskoczy. Tylko realne odsetki za kredyty zaciągnięte na bzdety i podatek inflacyjny - pozostaną.

piątek, 7 czerwca 2024

Nie dam się czyli krótki poradnik gołębiarstwa dla opornych


Mój syn przywlókł gołębia. To nie ten, od którego przygody z kanarkiem rozpocząłem pisanie tego bloga lecz jego starszy brat. Ten sam, który w dzieciństwie myślał, że wydalił krąg z kręgosłupa w czasie porannej kupki.
Dziś chłopsko waży ze sto kilo i ma włosy na klacie. Przywlókł i już. Gołąb ma coś z nóżką i wyskubanych kilka piór ze skrzyła. Diagnoza: nie poleci. Okazało się, że ptak ma też trzy obrączki: jedną z ciągiem liczb, druga z numerem telefonu i trzecią z czymś dziwnym. Pewnie rasowe jakieś bydlę – pomyślał syn i zaczął dzwonić. Najpierw telefon na telefon, który nie odpowiadał, potem telefon do związku hodowców. Po numerze pan powiedział, że to gołąb nie z ich kręgu i generalnie to nie jego problem. Między czasie oddzwonił Pan, którego numer był na obrączce, czyli właściciel. Powiedział, że mieszka za Warszawą, a ta trzecia obrączka to nadajnik GPS. 
I tak sobie siedzi taki gołębiarz i obserwuje gdzie rozpełzły się jego latające szczury. No dobra, ładujemy bydlaka w pudełko z otworami i wieziemy na pocztę, bo pan właściciel tak polecił, a paczka miała być na jego koszt. Miła pani w okienku powiedziała, że taka usługa jak transport żywych zwierząt jest zawieszona nie wiadomo do kiedy. No i musiałem dostosować starą klatkę po chomiku do potrzeb tego dziobatego inwalidy dorabiając mu szczebelek i kilka gadżetów. Romek teraz przesiaduje na patyczku i patrzy na wszystkich podejrzliwym wzrokiem. Szczególnie na trzy suki i kotkę. Pełen łańcuch pokarmowy. Tak, Romek, bo co? Nazwałem go tak na cześć lokalnego, kulawego menela, który zerka na wszystkich dokładnie tak jak gołąb. Romek - gołąb czeka aż wydobrzeje i ruszy w lot do domu.
Co będzie jak jednak nie będzie w stanie odlecieć? Oby się nie skończyło jak w słynnym opowiadaniu Bułaczowa o kosmicie, który przyleciał do Wielkiego Guslara popsutym statkiem. Gdy okazało się po diagnozie towarzysza Udałowa, że części z Moskwy przyjdą na wiosnę kosmita wylądował w tartaku w dziale księgowości. Na razie Romek żre, sra i się oswaja. Syn ratownik za chwilę straci nim zainteresowanie, a ja będę latał z Romkiem po weterynarzach jak ostatnio z psem, którego dziabnął kleszcz. 
Gorzej jak na wiosnę przyleci do niego kumpel – niby, że od nasionek, a potem Romek wysiedzi pięć małych Romków medalistów. Oby za chwilę nie przyszedł czas na gołębnik i zalogowanie się w portalu dla gołębiarzy… O nie, będę twardy, tym razem nie dam się.

sobota, 18 maja 2024

Puste plaże

Przypomniała mi się stara metafora G.K. Chestertona o płocie. Idziemy przez las i widzimy zagrażający nam drogę płot. Pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy to rozebrać to ustrojstwo. Ale po chwili przychodzi refleksja, że ktoś kiedyś po coś ten płot postawił. Należy więc na wszelki wypadek zanim w ruch pójdą młoty i łopaty, sprawdzić po co ten płot ktoś kiedyś postawił, bo może ów cel wcale nie zniknął i należy owo zagrożenie nadal traktować poważnie... Chesterton uczy, że należy być zapobiegliwym i zakładać różne ewentualności. Nie należy więc bezrefleksyjne podejmować się działań rujnujących stary porządek, ale nie należy też zbytnio ulegać pojawiającym się nagle trendom i stawiać wszystko na jedną kartę w imię zasady "bo tak i morda w kubeł". Po prostu, nasi przodkowie być może mieli rację. Idee potrzebują czasu na stanie się standardem, a wielkie idee potrzebują tego czasu więcej w zależności od swej wielkości. Przyszło nam żyć w czasach, w których wszelkie nowinki podnoszone są do rangi bożków, a tak zwane innowacje stały się wyznacznikiem rozwoju, postępu i innych frazesów. W tym wyścigu nie ma czasu na sprawdzenie i refleksję przez co współczesne społeczeństwa stały się dosłownie i w przenośni wielkimi żywymi laboratoriami, w których można do skutki i przy wsparciu powszechnego duraczenia przeprowadzać różne eksperymenty. 

Żeby była jasność zdrowe konserwatywne podejście nie wyklucza innowacji, zmian i udoskonaleń opartych na naukowych i praktycznych odkryciach. Warto jednak – według twórcy doktryny dystrybucjonizmu – poddać całość szerokiej refleksji i sprawdzić w praktyce działanie danego rozwiązania, a na to trzeba czasu. Bo jak mówi stare przysłowie „łatwiej kijek pocieniować niż go potem pogrubiać”. Innymi słowy wysiłek i koszty przywrócenia stanu pierwotnego po nieudanym eksperymencie mogą znacząco przewyższyć korzyści z samej nietrafionej w wielu aspektach technicznej lub społecznej innowacji. 

Mając „z tyłu głowy” płot Chestertona zastanówmy się nad zmianami klimatu. Odrzućmy na chwilę typowe dla konserwatystów wyparcie i rozważmy co, jeśli cały peleton naukowców i totalniacka propaganda mają rację. Załóżmy, że na skutek działalności człowieka i emisji przez niego CO2 klimat rzeczywiście się zmienia i ma to katastrofalne skutki dla naszego globu. Co, jeśli czeka nas za zapowiadana od dekad i ciągle odraczania klimatyczna katastrofa? Jaki zatem sens mają różnego rodzaju daniny, koszty emisji, przymus wdrażania technologii skoro katastrofa jest nieuchronna? No nie - powiedzą mądrale. To wszystko nie będzie tak od razu ale skutki będą nieodwracalne. Ok. Zatem jeśli dopiero będą, a spirala emisyjności dotrze do punktu krytycznego i raz rozpędzona machina jest nie do zatrzymania, to po co ten cały kołowrót zero emisyjności? Jeśli rzeczywiście jest tak, że na zmiany klimatu i na doświadczaną obecnie moralną tresurę wmawiającą nam współodpowiedzialność za przyszłą i czekającą tuż za rogiem tragedię planety pracowaliśmy od dwustu lat, to być może zmiany nie powinny być dokonywane ad hoc lecz warto jest dobrze przemyśleć i dać sobie kolejne dwieście lat na ich wdrożenie. Ale mądrale powiedzą, że nie ma czasu i że należy działać już teraz. Ok. Zacznijmy więc od globalnego porozumienia, w ramach którego wszystkie kraje na świecie zaakceptują stosowny plan naprawczy. Ktoś powie, że to nie możliwe. Jak to nie? Jest ponoć jedno porozumienie międzynarodowe, które zawarły wszystkie kraje bez wyjątku. Te uznawane i te nie. Monarchie, totalitaryzmy, demokracje… wszystkie. Dotyczy o standardu fonta używanego w paszportach. Tylko tyle i aż tyle. Nie można przeforsować prostego porozumienia logistycznego gwarantującego, że statki i samoloty na całym świecie bez względu na banderę czy przynależność do linii lotniczej nie pływają lub nie latają na pusto? Jest to kwestia wyłącznie koordynacji systemów informatycznych. Jeśli dla przykładu jeden samolot ma lecieć z Nowego Jorku do Londynu, a drugi za dwie godziny do Paryża i oba mają zabukowane połowę pasażerów. Nie może odbyć się jeden lot? Może. Potem przetransportowanie części pasażerów z Londynu do Paryża to już pestka. Czy wdrożenie takiego rozwiązania jest niemożliwe? Oczywiście, że jest. Dlaczego więc nikt nie podejmuje takiej inicjatywy? Bo ostatnią rzeczą, o którą tu chodzi jest ochrona klimatu. Tu chodzi o wywołanie wrażenia współodpowiedzialności za zbrodnię, wywołanie moralnego kaca, który ma służyć zrobieniu wielkich interesów. 

Bowiem zawsze, za wielką ideą idą wielkie interesy. Komunizm był takim interesem dla inwestujących w radzieckiej Rosji koncernów, które widziały w robotniku tyrającym za kromkę chleba swoją przyszłość. To samo postanowiono zrobić w Chinach, ale Chińczycy okazali się być sprytniejsi. Najpierw zaaprobowali niewolnictwo w zachodnich fabrykach, a potem skopiowali technologie i zaczęli produkować to samo i za niższą cenę wprowadzać na globalne rynki. Eko biznes to też biznes i dlatego nie ma mowy o żadnym odroczeniu i przemyśleniu działań, czy prostych systemowych rozwiązaniach. Interes trzeba zrobić tu i teraz, a potem – co będzie. 

Mamy więc do czynienia z wielkim teatrem odrywanym przed naszymi oczami, po to abyśmy zaakceptowali drenowanie naszych kieszeń i w końcu zaakceptowali tyranie za miskę ryżu lub zgodzili się na bezproduktywną wegetację koszem pozbawienia wszelkich praw. O to toczy się gra.

A gdy już zmienimy się w dowolnie dającą się ulepić masę. Można nas redukować, przetwarzać zmieniać i zamieniać. Bo kto bogatemu zabroni? I wtedy zostanie osiągnięty cel ostateczny: pozbawione hołoty puste palże, pozbawione hołoty drogi, eleganckie hotele obsługiwane przez wytresowaną hołotę, która w służeniu państwu będzie widziała swoją prawdziwą misję i powołanie. Nowa religia, nowi bogowie. Ale przede wszystkim puste plaże – dla wybranych. 

poniedziałek, 13 maja 2024

Logika sikorki

Dawno nie pisałem, ale nie ma czasu załadować. Jak ma się troje dzieci, które zawsze pozostaną dziećmi, trzy psy w różnym wieku i kota cwaniaka, to każda chwila jest cenna. Do tego ktoś powiedział, że jak masz za mało czasu to znajdź sobie dodatkowe zajęcie… Coś w tym jest. Przed weekendem postanowiłem reaktywować ogródek warzywny… Nie miał chłop kłopotu… Ale ile to uciechy! Zamiast wyciąć starą uschniętą śliwkę jej dziuplę przerobiłem na mieszkania zmniejszając otwory wlotowe i organizując daszki w wersji premium z kory starego orzecha. Już na drugi dzień wprowadziły się sikorki. Spokojnie mogę więc nazwać się dziuplodeweloperem. Bliżej jesieni planuję uruchomić na szerszą skalę produkcję budek dla ptaków. No i jak w potoku tych naprawdę istotnych spraw myśleć o jakiejś patopolityce?

Coś tam poczytam, coś tam pooglądam ale są ważniejsze sprawy.

Na razie wszystko idzie jak w Misiu. Jak śpiewał znany posesjonat Wesoły Romek, jego nieruchomość była uzbrojona w wodę, światło i gaz. Jakiś jasnowidz z tłumu jasno mu obwieścił, że mu odetną. No i odcinają. Gaz i światło na pewno. Taka jest polityka eurokołchozu i morda w kubeł. Masz żyć przy ledowej latarce i nauczyć się żreć zimne i najlepiej to, co sobie wygrzebiesz z pod kamienia. Więc niedługo zacznę z sikorkami walkę o pożywienie. Dodatkowo nie jest wykluczone, że osiadłe w dziupli mojej spróchniałej śliwki sikorki za chwilę mogą otrzymać prawa wyborcze i specjalny europejski paszport, a tabuny urzędników będą sprawdzać ich dobrostan. Być może podnosząc standard dziupli popełniłem największy błąd w swoim życiu?

W każdym ranie nie jest tak źle. Jak powszechnie wiadomo, mistrz Bareja wykazał także silną korelację między dostępnością węgla a wojennym zagrożeniem. Tak więc jak nie będzie węgla zapanuje pokój na świecie. Każdy wtajemniczony w Misowe proroctwa wie, że idzie ku dobremu. Będzie zimno, bo jak jest zima to musi być zimno i nic nie poradzisz. W zimie przyfrunie sikorka do kawałka skórki od boczku. Tylko, że niczym parówki w baraniej kiszce będę mógł je kupić co najwyżej w Desie i dumnie pokazać dzieciom niczym w teatrze: zobaczcie – tak wygląda skórka od boczku.

Jak by więc nie było, to będzie przynajmniej wesoło. Przyspieszamy w doniosłym trudzie popełnienia samobójstwa oddając korporacjom ostatnie fragmenty naszej godności. Tak, godności, bo wszystko pozostałe już jest zastawione. Została tylko fasada, którą opuszczają niczym szczury tonący okręt już nawet sędziowie. Jadą do dyktatur, które w porównaniu ze stanem bantustanu okazują się być poważnymi państwami. Gdy kilka lat temu zwracałem uwagę obserwowane empirycznie przesłanki świadczące o masowym wypełnieniu struktur państwa agenturą wpływu, to nikt specjalnie nie traktował tego poważne. Ten konkretny jegomość wydaje się być jedynie takim agentem, któremu wyraźnie puściły nerwy. I to wszystko. Najlepszym wskaźnikiem na masowe wpływy agentury jest ilość idiotów i mikrocefalii na eksponowanych stanowiskach. A to stara jak świat technika osłabiania potencjalnego wroga. Tylko nie wiadomo tak naprawdę czyim my jesteśmy wrogiem i czy w ogóle w kalkulacjach wielkich tego świata występujemy jako jakikolwiek podmiot, a nie jedynie jako element zbędny, który oduraczony, zagłodzony i pozbawiony kulturowego spoiwa rozpierzchnie się po świecie. Chyba, że jak przez ostatnie stulecia jakimś dziwnym zrządzeniem losu obrócą się w perzynę nasi wrogowie, a dobry Bóg pozwoli nam żyć spokojnie.

W filmie "Cienka czerwona linia" jest słynna scena zdobywania działa ustawionego na jednym ze wzgórz tropikalnie wyspy. Jankesi i Japończycy walczą jak oszalali, a miedzy nimi przechadzają się tubylcy nic nie robiący sobie z konfliktu i nawet nie usiłujący zrozumieć tego szaleństwa. Po tym jak Prezydent Nixon sprawił, że Dolar przestał być wymieniany na złoto rozpoczął się wyścig o wszystko co materialne. Ludzie mający maszynki do drukowania pieniędzy zaczęli wyścig o to, o co elity ścigają się od wieków: o złoto, ziemię i niewolników. Trzeba żyć jak sikorka, która "nie sieje i nie zbiera do spichlerzy". Trzeba olać te zawody i żyć pełnią życia nie dając się jednocześnie sprowadzić do roli niewolnika. To jedyny frasunek jaki nam pozostaje.

czwartek, 21 marca 2024

Timeo Danaos et dona ferentes

Prawdziwy zawodowy szczurołap działa systemowo. Nie interesuje go schwytanie jednego czy kilku szczurów, lecz unicestwienie całego stada. Całego - do zwykłych śmieciowych szczurków po elitę. Szczury jednak wiedzą, jak radzić siebie z zagrożeniem. Ustawienie pułapek zwiększa ich czujność, a nagłe pojawienie się dziwnej żywności może być pułapką. Dlatego w przypadku znalezieniu jedzenia wysyłają kilku degustatorów na jego spróbowanie. Gdy nic się z nimi nie dzieje stado zaczyna traktować zdobycz jako bezpieczną. Szczurołap musi więc nauczyć się omijać procedury bezpieczeństwa stada. Z pomocą idą mu nowoczesne trutki, które działają z długim opóźnieniem i zawierają nie trucizny, lecz substancje zmniejszające krzepliwość krwi. Dzięki temu każde nawet niewielkie uszkodzenie naczyń krwionośnych staje się początkiem końca zwierzęcia. Co najważniejsze jego problemów zdrowotnych a w konsekwencji śmierci nie sposób skojarzyć ze zjedzeniem wiele dni wcześniej pechowego posiłku. Gdy stado pada pozostaje okiełznanie elity. Tu nieocenione są konwencjonalne metody. Na elity należy po prostu zapolować. Prawdziwy szczurołap działa systemowo, a jego działania są rozłożone w czasie. Pośpiech jest największym wrogiem szczurołapa. 

Życie i jego meandry sprawiły, że obserwowałem akcję niewidzialnego szczurołapa w skali makro. Po wejściu Polski do UE prawdziwym wyzwaniem była implementacja wspólnej polityki rolnej i dzielenie dopłat. Z początku nieufny lud tubylczy szybko jednak docenił jakie to cudowne rozwiązanie, gdy nie musisz pracować, a kasę dostajesz za darmo. Szczególnie w sytuacji, gdy małe poletka można było wydzierżawić sąsiadowi, a pieniądze brać z powstałej specjalnie w celu dystrybucji środków Agencji. Czas płynął, wyrosło następne pokolenie "rolników" uzależnionych od socjalnej renty jaką stały się dopłaty z Agencji. Obok nich wyrosła klasa rolników wielkoobszarowych, którzy na początku dzierżawili niewielkie poletka, ale z upływem czasu skupowali co się dało. Pomogła w tym biologia i wymieranie starych gospodarzy. Wyposażeni w nowoczesny sprzęt kupiony za "preferencyjne" kredyty i specjalne programy grantowe "nowi rolnicy" mieli stosunkowo niskie koszty produkcji, dzięki czemu żyli całkiem nieźle. Wtedy nagle otwarto granice na śmieciową, ale tanią żywność ze wschodu i zapowiedziano wprowadzenie norm produkcyjnych podszytych ekologią nie zapewniających jakiejkolwiek opłacalności. Po pierwsze z całej dużej ilości pierwotnie funkcjonujących realnie gospodarstw pozostało zaledwie kilka – kilkanaście procent, po drugie cios w nie zadany jest szybki i skuteczny. W odróżnieniu od logiki działalności szczurołapa nie unicestwiono rolniczej politycznej elity lecz ją kupiono. Władze tradycyjne pojmowanej chłopskiej partii zasiadły na urzędach i stały się sztandarowymi orędownikami "nieuchronnych zmian". Byli też tacy, których należało unicestwić, ale tu pomogła zwykła pętla na szyi w siedzibie partii i pozostawione po remoncie elewacji rusztowanie. Ostatnich przywódców rodzącego się buntu wystarczyło kupić miejscem na listach wyborczych i małoznaczącym stołkiem w resorcie rolnictwa. 

I w ten sposób przez ponad dwadzieścia lat połykania finansowej trutki udało się unicestwić całą chłopską klasę społeczną, która na początku tego procesu była prawdziwą potęgą. Małe gospodarstwa rolne produkujące metodami nieprzemysłowymi gwarantowały tanią żywność doskonałej jakości. Po zachłyśnięciu się przemysłową produkcją w tej chwili postuluje się powrót do tego co było na początku, ale już bez balastu społecznej klasy, o likwidację której chodziło od początku. „Nie ma już chłopów, jest ludność wiejska” – zapewniał mnie nieżyczący już działacz obecnego PSL. Pamiętam takich działaczy chłopskich, który przeszło dwadzieścia lat temu przekonywali, że plan polega na unicestwieniu rolnictwa jakie znamy, ale przegrali oni z pokusą pieniędzy za nic rozdawanych niczym w przedstawieniu Wolanda w Teatrze Variete. I nic już nie pomogą protesty. Rolnicza brać już dawno połknęła truciznę i przegapiła fakt, że reprezentujące ich elity są tak naprawdę agentami ich wrogów. Agonia potrwa jeszcze chwilę. Być może nawet odniesie jakiś skutek, ale dokonanych spustoszeń nie da się już naprawić, tym bardziej, że czyni się wszystko, aby protestujących odseparować od reszty społeczeństwa i potraktować jako jego wrogów.

P.S. I

Nie wiele wiadomo o spotkaniu Jaruzelskiego z Rockefellerem w połowie lat osiemdziesiątych w Nowym Jorku. Wiadomo jednak, że Jaruzelski miał nakazane słuchać a nie się odzywać i to, że jednym z tematów „rozmowy” była kwestia wdrożenia w Polsce GMO, o istnieniu którego lud tubylczy dowiedział się jakieś dwie dekady później. Prawdziwe plany strategiczne są dalekosiężne i dyskretne, a ich zakładany efekt dla nieprzygotowanych pierwotnie uchodzi za totalny absurd. Ale spokojnie szczurołapy mają swe techniki opanowane do perfekcji. Najgorsze, że nie ma przed nimi gdzie czmychnąć. 

P.S. II

Za chwilę czeka nas więc radykalna podwyżka cen żywności. Pytanie tylko co będzie zawierać? Ale to już kolejny etap. 

sobota, 16 marca 2024

Po co?

Gdy patrzę na ulice i drogi, to przypomina mi się bajka Andersena o gościu, który był tak biedy, że sprzedał swój cień. Na płotach, drzewach i wszędzie gdzie się da wiszą gęby do wynajęcia. Ale tylko na pozór jedyne co ma cała ta wesoła gromadka do sprzedania to ich podrasowany w fotoszopie wizerunek. Choć tu także jak w owej bajce chodzi o przetrwanie, bo stołek w samorządzie to nie tylko dieta, ale i posadka dla szwagra mikrocefala, który się do żadnej roboty nie nadaje. No i szpan we wiosce... W tym roku ścisk straszliwy. Jak w każdym cyklu wyborczym prawdziwymi "wygrywami" są firmy reklamowe, bo czy się kandydat dostanie czy nie, płotki, plakaty, banery idą na pniu. Ale na pozór cała maskarada świadczy o kurczeniu się przestrzeni na rozsądny zarobek. Im większe tego typu kurczenie – tym ścisk tupiących po liche zaszczyty jeszcze większy. A wszystko w sytuacji, gdy gołym okiem widać, że realna władza coraz bardziej oddala się od Nadwiślańskiego Kraju. A to wujek Joe wzywa na dywanik, a to rząd mówi, że w spawie „zielonego ładu” i ukraińskiego zboża "będzie interweniował w Brukseli", co jest już jawnym dowodem na to, że sam z siebie nic nie może i nawet nie próbuje tego ukrywać. Tak więc na naszych oczach władza rządowa stała się samorządową. Więc być może dla przyzwoitości należałoby zlikwidować Urzędy Wojewódzkie, bo skoro mamy samorząd kraju, samorząd województwa, samorząd powiaty i samorząd gminy, to po co przedstawicielstwo samorządu krajowego na poziomie regionu? Za jednym zamachem pasowałoby jeszcze przy okazji likwidować powiaty, które są nie wiadomo po co. Znaczy wiadomo, bo w reformie Buzka chodziło o zrolowanie długów szpitali. Teraz nikt się już długami nie przejmuje, bo gdy wszyscy poszli w jasyr to długi niewolników przejął ich właściciel. Innymi słowy nawet niewola nie zwalnia z zasad pragmatyzmu.

Dla wielu niezorientowanych odkryciem będzie być może fakt, że prawdziwe szranki odbyły się już jakieś dwa miesiące temu, gdy układano listy wyborcze. Miejsca na nich dzielą się na te biorące i te pozostałe. O te pierwsze na listach partii toczy się ostra walka na noże i siekiery. Te pozostałe zasiedlają hobbyści, społecznicy lub lizusi potencjalnej władzy dla których start w wyborach to deklaracja lojalności czyli chleb w urzędzie lub szkole na następne lata. Analogia do szlachty gołoty, która przybywała na sejmy po to, aby odebrać należny jej jurgiel nasuwa się sama. Dla wielu - w tym i dla mnie - już od dawna stało się jasne, że PRL był chociaż tańszy w obsłudze... Ale z żołądkiem się nie dyskutuje. A pozostali? Musi być naprawdę źle, gdy cała masa ludzi sprzedaje swoją mordkę tylko po to, aby… No właśnie, po co?

środa, 13 marca 2024

W pułapce paradygmatów

Życie nauczyło mnie, że gdy mówi się powszechnie o jakimś zagrożeniu, to znaczy, że nie jest ono wcale tak groźne jak samo nim straszenie, które z reguły ma zupełnie inny cel. Musimy zgodzić się jako zbiorowość na pewien myślowy schemat - pewien umowny poglądowy paradygmat, aby jego konsekwencje – nie zawsze zresztą oczywiste – nie były dla nas zaskoczeniem i abyśmy przyjęli je bez większej refleksji. 

Dla przykładu, powszechne zagrożenie pewną azjatycką chorobą wywołało potrzebę stworzenia panaceum, którego konsekwencją okazał się terror szczepień niezbadanymi substancjami. Gdy kurz bitewny opadł, to na jaw wyszła stara prawda, że każdy powód jest dobry, aby zarobić. Co po tym pozostało? Syndrom wyparcia wśród tych, którzy wpadli w pojęciową pułapkę i etykietka oszołomów przypięta dla tych, którzy od początku mówili prawdę lub śmieli mieć wątpliwości. Jak bowiem mawiał Nicolás Gómez Dávila: "Nikogo nie interesuje nigdy to, co mówi reakcjonista. Ani wtedy, kiedy to mówi, bo wówczas wydaje się to absurdalne – ani po kilku latach, bo wówczas wydaje się to oczywiste."

Bo przecież:

  • straszenie globalnym ociepleniem w rezultacie skutkuje możliwością sprzedaży systemowo nieefektywnych urządzeń z branży OZE i podwyżkami cen nośników energii, które bez ideologicznej kanwy byłby nie do zaakceptowania,
  • dziura ozonowa, która nagle zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach zaskutkowała wycofaniem freonu z urządzeń chłodniczych i zastąpieniem ich czymś droższym ale za to pobawionym funkcji dziurawienia,
  • dziwnym zbiegiem okoliczności za realnymi problemami takimi jak afrykański pomór świń czy ptasia grypa po ich odpowiednim nagłośnieniu wprowadzono zakazy indywidualnej hodowli drobiu i trzody chlewnej na pewnych obszarach. 

Przykłady można mnożyć. Za chwilę być może zostanie rozpętana wielowątkowa akcja strasząca powszechnym widmem kradzieży gotówki przez wszelkiej maści oszustów. Obok metody na wnuczka zaczną być powszechnie piętnowane inne mechanizmy złodziejstwa. Panaceum na to będzie rzecz jasna eliminacja gotówki i zastąpienie jej cyfrowym pieniądzem nowej generacji, bo wtedy będzie wiadomo kto ukradł. Również być może za chwilę zapanuje w mediach powszechne przekonanie, że warzywa z przydomowego ogródka są niezdrowe, trujące i wywołujące wiele chorób, bo nie podlegają specjalistycznym badaniom. Najpierw każdy działkowiec będzie mógł kupić specjalny tester do testowania jakości żywności, a potem jej produkcja zostanie być może zakazana przy aprobacie większości społeczeństwa. 

I w tej całej układance, którą można też nazwać z powodzeniem inżynierią społeczną wcale nie chodzi o to, czy pierwotny „straszak” był realny i rzeczywisty. Chodzi o to, że był on wyłącznie pretekstem do serii działań i manipulacji. Inaczej rzecz ujmując, założone cele w czasach społeczeństwa „przeinformowanego” można osiągnąć znacznie łatwiej przy wsparciu podbudowanej lękiem ideologicznej zasłonie dymnej. 

Od pewnego czasu straszy nas się wojną. I nie chodzi wcale o to czy owo zagrożenie jest realne czy nie ale o to jakie efekty i cele ma samo straszenie. 

Zacznijmy od tego, że coś takiego jak napad jednego kraju na drugi to kosztowana zabawa, a okupacja bez odpowiedniego ideologicznego podłoża jest ekstremalnie trudna o ile niewykonalna. Mieliśmy w naszej historii z czymś takim do czynienia tylko raz, gdy Niemcy i ZSRR zajęły nasz kraj. Dla obu stron był to jednak stan chwilowy. Jedni chcieli przeć na zachód w imię starych ideologicznych założeń, drudzy na wschód w poszukiwaniu przestrzeni życiowej. Mimo to Niemcy pomimo poszukiwań nie znaleźli kandydatów do utworzenia marionetkowego rządu i musieli władzę sprawować sami, choć znaczna część administracyjnych struktur organizmu jakim było Generalne Gubernatorstwo nadal pozostawały w polskich rękach. Mieliśmy nawet podziemne państwo. Co innego bolszewicy. Idąc na Warszawę w roku 1920 i 1944 mieli na zapleczu już „polskie” rządy, a w tym drugim przypadku do kraju wkraczało nawet wojsko w polskich mundurach. Tak zrobili także Rosjanie na Ukrainie. Na podbitych terenach powstały kadłubkowe twory parapaństwowe zarządzane przez kolaborujących Ukraińców. Całości towarzyszy odpowiednia ideologiczna osłona. Inna sprawa, że Rosjanie w tej wojnie osiągnęli już prawie co chcieli. Przejęli kontrolę nad obszarami silnie uprzemysłowionymi, a reszta kraju czyli zachodnia pustka i biedota wystarczy jak będzie pozbawiona możliwości podskakiwania i wrogiej dla Rosji dywersji. Czyli na pozostałym terytorium wystarczy finlandyzacja i tyle. 

Gdyby zagrożenie ze wschodu było realne, już mielibyśmy na naszej politycznej scenie partie jawnie prorosyjskie, które w określnym momencie przejęłyby funkcje kolaborantów. Poza istniejącym wciąż z w szyku zwartym ZSLem – który niczym w kapsule czasu przetrwał prawie niezmieniony od czasów PRL nie widzę innych kandydatów do „pragmatycznego” zarządzania Krajem Nadwiślańskim. Ale nawet i współczesny ZSL wpatrzony jest na zachód… Ktoś więc musiałby przyjść i przypomnieć podmienionym po klęsce Mikołajczyka działaczom ludowym i ich spadkobiercom skąd wyrastają im nogi.

O co więc chodzi? Bo jeśli jest to ideologiczne i propagandowe wsparcie dla akcji sprzedaży nam broni, to pół biedy. Nie takie kolonialne akcje mieliśmy za sobą. PZPR musiał odrzucić ideologiczny balast w atmosferze powszechnego potępiania aby „zmutować” w nowej rzeczywistości w warstwę posiadaczy. Ale najpierw należało wszystko co powstało w PRL wytarzać w smole a potem w pierzu, aby ktoś mógł upadłościową masę przejąć za marne grosze. Dlaczego powszechnej psychozy nie próbuje się wygasić propozycją powszechnego dostępu do broni? Tego nie wiem, ale wiem na pewno, że straszenie wojną ma inny cel niż tylko zbrojenia. Chodzi w pierwszym etapie o totalitaryzację życia społecznego jako takiego. Po prostu: grozi nam wojna więc morda w kubeł. Masz zimno w domu i chcesz przeciwko temu protestować? Nic z tego. Protest w czasie zagrożenia nie uchodzi. Nie bez kozery liczne totalitaryzmy poszukiwały zawsze wroga. W takiej Korei Północnej przecież codziennie jest realny atak ze strony Japonii i USA. Ale to tylko doraźny środek, a nie właściwy cel. 

Totalitaryzującja jest więc środkiem a nie celem. Prawdziwym celem może budowa podwalin pod wspólny rynek od Władywostoku po Lizbonę. Wycofanie USA z Europy oznaczałoby przestrzeń do tworzenia takich projektów pod protektoratem i w interesie Chin. Reasumując, być może jesteśmy już na innym etapie. Zostaliśmy sprzedani i nawet nikt nie pytał nas o zdanie, a teraz chodzi o to, aby przy fanfarach totalitarnej retoryki rozmontować państwo. Innymi słowy, aby sami Polacy nabrali do niego obrzydzenia. Poczynania rządzących i ignorowanie konstytucji jest tego najlepszym przejawem. Za chwilę proces powszechnego chaosu dotknie zwykłych obywateli, a wtedy wszyscy zatęsknią za normalnością. I ona nadejdzie – ale będzie to normalność już inna niż tak jaką znamy. A wtedy poczekamy na nowe jedynie słuszne paradygmaty.

Silny i suwerenny jest ten, kto potrafi je kreować i narzucać innym. W najgorszym wypadku potrafi je trafnie odczytywać.

poniedziałek, 4 marca 2024

Krótka przypowieść o sztuce budowy namiotów cyrkowych na leśnych polanach

Jak nauczał książę Lampedusa w swej niezrównanej powieści "Gepard", najlepszym miejscem na ukrycie liścia jest las. W sytuacji, gdy go nie ma, należy go posadzić i poczekać aż wyrośnie.

Przypomniał mi się także stary dowcip o pewnym dżentelmenie, który wchodzi do gabinetu dyrektora cyrku i mówi:
- Szanowny panie, mam tak świetny pomysł na cyrkowy numer, że podbijemy nim świat zarobimy fortunę.
- Spadaj mi pan! Mam dobry program i nie potrzebuję żadnych nowych numerów – odparł dyrektor.
- Niech pan posłucha przez chwilę, na pewno pana przekonam – nie poddawał się mężczyzna.
- No dobrze, mów pan, ale szybko – rzucił dyrektor cyrku.
- Niech pan sobie wyobrazi cały sufit cyrku obwieszony balonami. Balonami z gównem. A na arenę wjeżdżają konie. Na każdym koniach amazonki z łukami. I amazonki zaczynają galopować w koło. Unoszą łuki. Zaczynają strzelać do balonów. Przebijają je po kolei, a całe gówno spada na dół. Na dole wszystko jest nim pokryte: widzowie w gównie, arena w gównie, orkiestra w gównie, konie w gównie, amazonki w gównie... I wtedy wchodzę ja... Cały na biało.

Jeszcze za czasów ZSRR zrodził się plan sprzedaży radzieckich węglowodorów Niemcom. W tym celu postanowiono wybudować gigantyczne jak na tamte czasy rurociągi. Władze radzieckie nie podjęłyby się takiego monumentalnego inwestycyjnego zadania bez odpowiedniej ideologiczno-propagandowej osłony gwarantującej nie tylko zbyt surowców za cenne dewizy, ale co równie ważne wsparcie trwałości biznesu. W tle było rzecz jasna trwałe uzależnienie zachodniego przemysłu od na początku taniego surowca. Aby to osiągnąć należało dokonać propagandowej dywersji i wyeliminować konkurencję. Pod ręką byli byli hipisi, którzy chętnie przyjęli ekologiczne szaty i zaczęli zwalczać energetykę jądrową oraz promować wytwarzanie energii z wiatru, słońca i krowich bździn. Blokady dostaw paliwa do elektrowni przypominały do złudzenia blokady zdesperowanych obecnie rolników. Rzecz w tym, że gdy utopia tzw. OZE miała jakiekolwiek szanse powodzenia należało zapewnić stabilność zasilania z tych z natury niestabilnych źródeł. Wymyślono więc rozwiązanie idealne: gdy nie świeci i nie wieje, wystarczy uruchomić gazowe turbiny, aby uzupełnić braki w energii. Gaz oczywiście pochodzi z Rosji – matki wszystkich tego typu wynalazków. Przy okazji można zarobić na dystrybucji gazu frajerom w krajach ościennych. Interes kręcił się do tego stopnia, że stare radzieckie rury puszczone po lądzie postanowiono zastąpić nowymi po dnie morza. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że tego typu rury mają dziwną skłonność do wybuchania w dziwnych okolicznościach. I wszystko byłoby świetnie, gdyby chodziło tu tylko o prosty geszeft i zarabianie na kolejne złote klamki i musze klozetowe w kolejnych willach „umiłowanych przywódców” rosyjskiego imperium. Byli hipisi nie próżnowali. Postanowili oni w rezultacie zmienić nie tylko Niemcy, ale i całą Europę w ekologiczną krainę szczęśliwości wprowadzając tzw. "Zielony Ład". Niemal wszyscy pożyteczni idioci, idioci i cyganie lubiąc być w dobrym towarzystwie poparli te pomysły bez szemrania. Przecież nie po to pchano im w głowy nową ideologię, aby postąpili inaczej. Jakby zbuntowali się i nie poparli nowych "wydumek" za chwilę zostaliby zmienieni „na lepszy model”. I żegnajcie diety, żegnajcie synekury dla wszelkiej maści szwagrów i "bandy skowroniątek". 

Rzecz w tym, że tak zwany "Zielony Ład" doprowadzi do takiego zubożenia całej Europy, do powstania takich konfliktów, że lud tubylczy zatęskni za normalnością i sam poprosi Rosjan, aby w końcu zrobili tu porządek. A przecież wiadomo, że Rosjanie nie odmawiają proszącym ich narodom protektoratu przed rodzimymi obłąkanymi elitami. No co począć? Lud tubylczy powita nowych protektorów chlebem i solą przy przyozdobionych kwiatami bramach powitalnych jak drzewiej bywało. Referendum przyłączeniowe do wesołej i szczęśliwej rodziny neoradzieckich narodów stanie się tylko formalnością. Bo najpierw wszystko musi być tak umazane ekskrementami, żeby ktoś mógł wejść cały na biało. Ale najpierw należało posadzić las nie tylko po to, aby ukryć w nim liść, lecz także po to, aby ustawić w nim namiot cyrkowy.

poniedziałek, 5 lutego 2024

Gdybym miał... założyć sektę

Luca Signorelli (1450-1523), fragment fresku „Kłamstwa Antychrysta”
Zbudowanie wielkiej firmy to wielka rzecz. Może przerwać dekady a nawet wieki. Jednak jeśli chcesz aby twoje dzieło przetrwało wieki zbuduj coś monumentalnego przy wykorzystaniu tanich materiałów. Być może dlatego piramidy egipskie wciąż górują nad horyzontem Kairu? Wszystko pozostałe z czasem obraca się w perzynę rozkradzione przez lud tubylczy lub zawalone przez czas i przyrodę. Ale nie tylko materialne struktury mogą trwać wieki. W Japonii do niedawna istniał rodzinny tysiącletni hotel. Przetrwał wszystko a nie wytrzymał covidu. W Polsce najstarszym działającym przedsiębiorstwem jest ponoć Kopalnia w Wieliczce. I trudno się dziwić. Sól jako materiał konserwujący żywność była cennym produktem strategicznym i źródłem królewskich fortun, a więc też pomysłem na krypto podatek, co zresztą wymyślili już wcześniej Chińczycy.

Ale jeśli coś ma być z ludzkiej perspektywy ponadczasowe i naprawdę wielkie trzeba założyć... religię. Dla niej tak budowle jak i sposoby na ich zarabianie będą wyłącznie instrumentem, gdyż każdy system musi znaleźć mechanizmy przerwania.

Gdybym miał to zrobić, to zacząłbym od... analizy rynku. W fazie zaniku chrześcijaństwa w Europie nowe systemy tego typu będą mnożyć się na potęgę. Zresztą mamy do czynienia ostatnio z eksplozją różnego rodzaju para religijnych form zarobkowania, co wieści ich fuzję. Oto jak grzyby po deszczu wyrastają start-up, które obiecują rychłe fortuny dla udziałowców, a tak naprawdę wykorzystują ich naiwność i niewiedzę. Oto ktoś konstruuje błyskotliwy silnik "jednosuwowy", a ktoś inny rewolucyjną turbinę napędzaną wiatrem. Jednak źródłem dochodów nie jest najprawdopodobniej sprzedaż rozwiązań tylko zbiórka pieniędzy od drobnych inwestorów, którzy albo nie znają praw fizyki albo nie umieją liczyć. W każdym razie na pewno nie znają przypowieści Mikrona Freemana o akcjach polecanych przez taksówkarza, które z założenia należy omijać szerokim łukiem.

Wróćmy jednak do zasadniczej kwestii. Otóż podstawą każdej religii jest także swojego rodzaju transakcja, a konkretnie obietnica. Ta musi być nieweryfikowalna i dopasowana do potrzeb i świata wyobrażeń danej jednostki lub grupy w zależności od środowiska w jakim przyszło im żyć. Gdybym miał żyć w surowym klimacie Tybetu na pewno obiecałbym wyrwanie się z kręgu cierpień ale jednocześnie obiecywałbym prostakom, że w przyszłym wcieleniu "awansują" w społecznej drabinie jeśli będą żyli uczciwie i nie podskakiwali. Zapewnienie ładu to w istocie konieczny warunek trwałości całego systemu, ale to już na etapie. Na razie jesteśmy na etapie pionierskim i musimy zrobić wszystko aby nasz system się rozprzestrzenił i wyparł inne z przestrzeni wierzeń, bo nie możliwe jest trwała koegzystencja różnych systemów w ramach jednostki. Na razie, gdy jesteśmy "na dorobku" nie ma potrzebny martwienia się o trwałość. Z czasem instytucjonalizacja stworzy stosowne reguły i to nie jest zmartwienie heroicznych pionierów.

W dostatnich i urodzajnych Indiach możliwe było powstanie wielu wyznań i niezliczonej ilości bóstw. Tam obietnica musiała wyglądać nieco inaczej, bardziej indywidualnie. Mnogość bóstw, wyznań i kultur świadczy o tym, że ludzie przez tysiąclecia żyli we względnej autarkii. Inaczej mówiąc, nie potrzebowali za wiele od świata zewnętrznego dla szczęśliwego życia i mieli czas na tworzenie własnych wyjaśnień kwestii sensu życia i tego co się z nami dzieje po śmierci.

Zaistnienie i przetrwania systemu oraz warunki klimatyczne, geograficzne i ekonomiczne w jakich on powstał, się rozpowszechnił są naturalne w każdym systemie wierzeń. W każdym nastąpi instytucjonalizacja i adaptacja do szastanych warunków - także przejęcie wcześniejszych wierzeń. To jest oczywiste. Wojujący przeciwnicy religii nie zadają sobie sprawy, że sami tworzą system, który w końcu stanie się tym z czym walczą. Pewnym absolutnym wyjątkiem od wszystkich systemów religijnych jakie pojawiły się dotychczas jest chrześcijaństwo, które nakazuje miłować się wzajemnie i w innych widzieć boga. Zerwanie z plemiennym charakterem judaizmu i nadanie mu uniwersalnego wymiaru musiało spotkać się z oporem, który do dziś jest jednym z niewidzialnych źródeł napędowych historii. Można zaryzykować twierdzenie, że chrześcijaństwo jest wrogiem "wszystkich" gangów handlujących obietnicami. Jeśli tak zdefiniujemy pewną formę religii instytucjonalnej, to łatwo dojdziemy do wniosku, że taki ZUS spełnia te kryteria. Ale ta obserwacja tylko nasuwa myśl, że w istocie próby tworzenia sekt czy religii mają miejsce bezustannie i wcale nie obejmują wyłącznie dosłownie rozumianej warstwy sacrum. W tej chwili powstaje wiele tego rodzaju systemów dla których tradycyjny świat wierzeń i wartości jest naturalnym wrogiem. Czy marksizm nie był i nie jest formą religii? Oczywiście, że tak. Czy "naukowość", która przeszła metamorfozę od ciągłego wątpienia, stawiania pytać i szukania dowodów nie stała się swojego rodzaju wiarą, którą zbudowane na marksistowskiej podbudowie reżimy znajdowały uzasadnienie zbrodni? Czy niemal sakralne uwielbienie niektórych korporacji przez ich konsumentów nie wykorzystuje formy religijnego uniesienia? Czy nadgryzione jabłko czy złote "M" nie jest formą wiary i nie zawierają niemal mistycznej obietnicy? Co łączy te wszystkie pseudo i realne religie? Właśnie nienawiść do chrześcijaństwa, które przeszło dwa tysiące lat temu "rozbiło bank". Bo gdy masz kochać bliźniego jak siebie samego, gdy nie ma lepszych i gorszych, gdy cierpienie i męczeństwo stanowi furtkę do zbawienia i drogowskaz dla innych, to nie ma już miejsca na konsumpcyjny hedonizm, zaspokojenie swej potrzeby dominacji nad innymi. Dopiero wymazanie chrześcijaństwa ze świadomości ciemnego luda sprawi, że będzie można w opinii floty połączonych sił utopistycznych stworzyć nowego człowieka. Tak naprawdę powstanie wtedy system bardzo podobny do wszystkich pozostałych: oparty na rządach wąskiej warstwy starszych i mądrzejszych czy ludzi bogów. Dlatego chrześcijaństwo i jego instytucje tępiły gnostycyzm jako wynaturzenie i wypaczenie najważniejszej z idei - idei miłości wszystkich równych sobie ludzi.

Gdy w 1537 r. papież Paweł III wydał bullę "Sublimis Deus" ludzie ulegających zwierzęcym instynktom nie miała wyjścia. Musieli rozpocząć walkę o zniszczenie lub zmianę w karykaturę to co stało na ideologicznej przeszkodzie poczucia się lepszym, bogatszym i ważniejszym. Nawet wymyślono marksistowski fortel, który z pozoru głosił równość ale zmieniał wszystkich w stado niewolników nie może odnieść zwycięstwa. Nowy pomysł - wybicie ludzkości - zwane depopulacją z pozoru oparte na trosce o planetę także dzieli. W końcu jedni zginą aby ci lepsi mogli przeżyć. Wraz ze śmiercią mas zginą wyznawcy starej wiary. Tylko, że ona się odrodzi wraz z męczeństwem, bo utopiści zdają się nierozumień, że miłość do innych tworzy nas jako ludzi. Więc im więcej będzie płaszczyzn męczeństwa chrześcijaństwo odrodzi się w najmniej spodziewanym miejscu i formie.

Gdybym miał więc założyć sektę, przyjąłbym chrzest stając się elementem wielkiej trwałości. Ale ponieważ zadbali o to moi rodzice... Szkoda tylko, że coraz więcej ludzi nie pojmuje tej wielkiej epokowej doskonałości: miłuj innych jak siebie samego i przez to wypieraj z siebie to co zwierzęce - chęć dominacji. Tylko wtedy osiągniesz szczęście teraz i gdy absolut zabierze cię do siebie.

czwartek, 1 lutego 2024

Rozmyślania niewolnika na plantacji trzciny cukrowej

Wszystko co miałem napisać pewnie już napisałem. O tym co dzieje się teraz pisałem dekadę temu. Był czas aby przywyknąć. Część tubylczego ludu przeciera oczy ze zdumienia, a część ma w dupie ta całą maskaradę. Od czasu podpisania Traktatu Lizbońskiego wszelkie ruchy propaństwowe były wyłącznie groźnym ruszaniem palcem w bucie, ale co najgorsze rządzący do niedawna uwierzyli, że poprzez te ruchy potrafią nie tylko machać całą stopą lecz wpływać na ruchy całego organizmu. Oni też przecierają oczy ze zdumienia. 

Właśnie dokonywany jest holokaust na europejskim rolnictwie przy biernej postawie całych społeczeństw. I nie chodzi wyłącznie o ekonomiczny aspekt całej sprawy lecz o likwidację nośnika kultury. Tak więc homogenizacja przyspieszy. Pretekstem jest pomoc Ukrainie, a tak właśnie ulokowanym na twym terytorium korporacjom. 

Co wypada za ten czynić? Wypada za namową pewnego Kolumbijczyka zachować "bezsilną jasność umysłu". 

Co takiego się stało, że ludzie mają w dupie? Są spełnione dwa podstawowe warunki: jest czym zapchać brzuch i jest dostęp do taniej rozrywki. Mamy więc ścierwo z Biedronki w stylu karton przypominający parówki i netflixowe usypiacze umysłu. Denne ścierwa do oglądania sprawiają, że świat realny staje się jeszcze jedną z historii do oglądania. Gdy dojdzie do przykręcenia śruby (bo w wyniku automatyzacji praca rzeszy niewolników może okazać się niepotrzebna), będzie już za późno na jakikolwiek protest.

Nie ma tu żadnej improwizacji, jest szczegółowo realizowany plan rozpisany na role. W planie tym być może obecna opozycja też ma swoje zadanie: w szybkim tempie zmian pełni być może rolę wentyla dopuszczającego nadmiar fermentowych gazów. A więc jako taka jest potrzeba. Zatem pokazywanym nam przedstawieniu ścierają się wyłącznie tylko inne frakcje nieuchronnego postępu? Być może zatem neflixowość otaczającego nas świata ma swój meta poziom?

sobota, 13 stycznia 2024

Antykruchość – polska specjalność?

„Za mojego życia Polska kilkakroć stanęła na głowie i fiknęła kozła, zapadała się w przepaść lub wznosiła na szczyty megalomanii, tonęła w rozpaczy lub dla odmiany w narkotycznej euforii, zmieniała ludność, terytorium, ustrój, ideały, zapominała o swej historii - albo przeciwnie, upajała się nią do szaleństwa, rzucała się na armaty z patykiem, kiedy indziej zaś wiała co sił przed cieniem wroga na ścianie, słowem robiła, najdziwniejsze rzeczy w tym rzeczywiście bardzo osobliwym punkcie Europy, gdzie państwa, narody, tradycje, elity i środowiska arcy bywają ruchome, dają się tasować i przesuwać jak karty czy fiszki w grze. Ludzie mojego pokolenia widzieli już bardzo rozmaite Polski - ale zawsze mające ze sobą nieuchwytnie wspólnego, tak właśnie, jak mieszanki kolorów i kształtów w kalejdoskopie, ulubionej zabawce mojego dzieciństwa: nie ma tam dwóch jednakowych układów, a jednak wciąż wraca w nich wspólność. Czary, ale całkiem realne!

Na przestrzeni krótkiego czasu więcej tu u nas zmian, odmian, przemian, wymian, zamian niż w niektórych miejscach ziemi przez całe tysiąclecia, a jednak ciągle trwa tutaj ta sama Polska. Na czym to polega? Nie wiem, a raczej nie całkiem wiem, jednakże wiedzą o tym dobrze Polacy rozsiani po całym globie, którzy wędrując z miejsca na miejsce w poszukiwaniu tego, czego nie zgubili, zawsze w końcu tęsknią do tego miejsca mało na pozór określonego i nawet zgrzytając zębami na tutejsze ciągłe, a nader rzadko mądre, zmiany, jednak wciąż marzą o tym, by zawitać choćby na trochę nad ową niezmienną rzekę Wisełkę. Zapomnieli biedacy o owym starym filozofie, co powtarzał, że nie da się wstąpić dwa razy do tej samej rzeki. Ale przynajmniej dobrze, że powtórzyć się to daje...

Co do mnie, to tkwię w tej rzece od lat kilkudziesięciu, do szału doprowadza mnie jej zmienność, więc szukam tego, co niezmienne, boć to w końcu to samo miejsce w przestrzeni. Znaleźć niezmienność w tej zmienności, nieruchomość w ruchomości, trwałość w ciągłej kruchości, to przecież swego rodzaju sztuka. I tu muszę się pochwalić, że mnie się po trochu udała. Przypadek także odegrał tu swą rolę, lecz któż powiedział, że należy się wyrzec pomocy przypadku i że ta pomoc się narodom czy jednostkom nie przysłużyła? Przysłużyła się nie raz i to jeszcze jak! Lepiej nawet niż logika i konsekwencja. […]”

Fragment tekstu Stefana Kisielewskiego pt. „Kalejdoskop nieruchomy czyli polska chata skąpa” stanowiącego wstęp do zbioru „Felietony pod choinkę”, będącego numerem dodatkowym nr VII miesięcznika Res Publica, lipiec 1987 r.