niedziela, 17 października 2010

Standardy

Uczestnicząc ostatnio w pewnej dyskusji na temat rozwoju gospodarczego, pewien młody człowiek zauważył, iż Unia robi wiele dla rozwoju gospodarczego. Faktem jest, że wiele o tym mówi, że robi, ale czy robi? Gdy zapytałem go o konkrety, po dłuższym zastanowieniu wskazał na inicjatywę standardowego złącza ładowarek do telefonów komórkowych. Faktem jest, że standaryzacja w pewnych obszarach czyni nasze życie łatwiejszym czy wręcz w ogóle możliwym. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że schody po których chodzimy, kierownica i jej kąt skrętu, czy kolejność pedałów w samochodzie – to nic innego jak standardy. Bo ciężko wyobrazić sobie sytuację, gdy musimy uczyć się chodzić po konkretnych schodach albo jeździć od początku konkretnym samochodem. Takie ujednolicenia mają sens wtedy, gdy rozwijają rynek, a nie go hermetyzują. Z drugiej zaś strony nadmiar standardów czyni nasze życie nudnym. Ale nie to jest istotne. Najważniejszy jest sposób w jakie wszelka standaryzacja jest wdrażana. A mianowicie, czy ten proces odbywa się oddolnie, naturalnie poprzez porozumienia przedsiębiorstw, wymuszone często postawami konsumentów, dla zwiększenia rentowności czy też odgórnie – administracyjnie, przez czyjeś widzi mi się.
O wiele lepiej byłoby, gdyby owa Unia nie zajmowała się takimi pierdołami pozostawiając tę kwestę samym firmom. Wolność od standardów odgórnie narzuconych stanowi szansę na powitanie i wzrost licznych nowych przedsiębiorstw, a nie wzmocnienie korporacji. Potem zastanawiałem się nad innymi przykładami wsparcia Unii dla rozwoju gospodarczego i jakoś nic poza ładowarkami nie przychodziło mi do głowy. Problem tkwi w centralnym planowaniu, które ma się tak do gospodarki i jej stymulowania jak pięść do nosa. I nawet najwspanialsze pomysły i szczytne idee wpuszczone w ów nurt stają się po pewnym czasie tylko kolejną pożywką dla biurokracji generując następne powody dla jej istnienia.
Dyskusja ta przypomniała mi o pewnym administracyjnym „narzuceniu” z przed kilku lat, które przeszło bez większego echa. Chodzi mianowicie o zamianę podstawowego napięcia w sieci z 220V na 230V. Oczywiście wszyscy na lewo i prawo zapewniali, że nie może to w żaden sposób zaszkodzić urządzeniom elektrycznym, ale niestety przy tej ilości wszelakich urządzeń znajdujących się w użyciu, takie twierdzenie jest pozbawione najmniejszego sensu. Trudno jest oszacować ilość uszkodzonych wtedy urządzeń, bo przyczyna jaką jest podniesienia napięcia w sieci o 2,2% jest nie do wykrycia i ginie w masie normalnych uszkodzeń. Gdzie były wtedy organizacje konsumenckie? Prądu w sieci przecież nie widać a babcia, której spaliła się jej wiekowa kuchenka elektryczna podreptała do sklepu i kupiła nową. Cała sytuacja zaintrygowała mnie do pewnej refleksji po fakcie. Dlaczego wtedy nikt nie wpadł na pomysł i nie wypuścił na rynek przelotek z wbudowanym opornikiem, obniżającym napięcie o owe 2,2%? Urządzenie takie kosztowałoby złotówkę albo coś w tych granicach, ale milionowy interes wyszedłby na pewno. Odnoszę wrażenie, że owa mentalno – biurokratyczna komuna w jakiej przyszło nam żyć, do tego stopnia paraliżuje ludzką aktywność, że obywatelom nie chce się najwyraźniej w świecie podejmować żadnego ryzyka ani wykorzystywać nadarzających się szans. Bo te dwie cechy, czyli skłonność do podejmowania ryzyka i wykorzystywanie szan traktuję jako fundament wszelkiej przedsiębiorczości. Po co się wysilać gdy czy się stoi czy się leży, a w zbiurokratyzowanym systemie, w którym wszelkiej maści przedsiębiorca jest potencjalnym przestępcą i tak zaplanowany geszeft po prostu ma znikome prawdopodobieństwo powodzenia? Jesteśmy uśpieni.
Czy ktoś pamięta słynny „problem roku 2000” przez który miały stanąć wszystkie komputery a świat miał się pogrążyć z chaosie? Nic się nie stało, a ostatnio wręcz mówi się tu i ówdzie, że to wszystko była nieprawda i wielka, globalna marketingowa sztuczka nabijająca kabzę licznym cwaniakom. Pamiętam jak do firmy w której pracowałem 1999 roku przyszedł pewien dżentelmen z dyskietką i powiedział, ze na polecenie szefostwa ma sprawdzić wszystkie komputery czy są odporne na „błąd roku 2000”. Najpierw nas rozbawił, ale jak szefostwo kazało.... Po włożeniu dyskietki uruchomił jakiś program napisany w Pascalu i skasował po 10 zł od komputera. Długo potem nie mogliśmy odwirować naszych maszyn i odzyskać części danych, gdyż ów komputerowy odczyniacz uroków pozostawił na każdym z nich wirus o nazwie: „Jaruzel” uruchamiający się 13 grudnia, czyli jeszcze przed końcem 1999 roku.
Ale nie od dziś wiadomo, że najlepiej zarabia się na strachu i głupocie. Ale to akurat u nas oddolny standard.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jak masz ochotę to skomentuj