"Gdybym był kobietą na okrągło chodziłby w ciąży, bo nikomu nie potrafię odmówić" - zwykł mawiać pewien zapomniany nieco amerykański prezydent. Podobnie i ja nie mogłem odmówić i uległem w końcu namowom pewnego lokalnego komitetu wyborczego. Upatrzono mnie jako idealnego męża zaufania. I nic nie pomogły moje tłumaczenia, że demokracje zwłaszcza w jej obecnym fasadowym modelu bez okręgów jednomandatowych mam z zasady w dalekim poważaniu. Zaraz padły z ust komitetu odbite niczym echo moje niedawne słowa o korzeniach traw... No cóż, poza tym pewnym ludziom się nie odmawia. Tak więc powodowany nieco ciekawością, jak działa od środka postdemokracja i w imię leninowskiej zasady: "ufaj i kontroluj", zgłosiłem się z samego rana do wyznaczonej mi komisji. Pokazałem Przewodniczącemu Komisji stosowne listy uwierzytelniające. Ten po ich obejrzeniu powiedział, że jak chcę to mogę sobie siedzieć i patrzeć. I zaczęło się organizowanie i improwizacja. Najpierw sprawdzono komisyjnie, czy urna jest pusta, po czym Pan Przewodniczący postanowił ją zaplombować, to znaczy zakleić. Pojawił się pewien problem. W przygotowanym wcześniej zestawie składającym się ze wszystkiego co szanownej komisji byłoby niezbędne do pracy zabrakło kleju. To co pierwotnie Pan Przewodniczący uznał za klej, okazało się czerwonym tuszem do pieczątek. W efekcie niefortunnej pomyłki nie tylko urna nie miała plomby, ale była cała czerwona. Zapanowała chwila konsternacji. Przecież powszechnie wiadomo, że wybory w naszym kraju przebiegają bezkrwawo, a tu nie wiadomo co. Jeszcze któryś z wyborców pomyślałby, że w urnie znajdują się czyjeś zwłoki? Na szczęście niezawodny Pan Przewodniczący znalazł ukryty przez sprzątaczkę gdzieś w zakamarkach lokalu wyborczego, który na co dzień jest szkolną świetlicą płyn do mycia okien. Za plombę posłużyła kartka ostemplowana dookoła i przyklejona taśmą pakową. Tak widać tusz też się przydał. I w ten sposób demokracja została ocalona pięć minut przed otwarciem lokalu.
Gdy wróciłem z długich wagarów, urna była już pełna, ale to nie z powodu frekwencji.
Postępy demokratyzacji naszego życia maja to do siebie, że ich głównym przejawem jest zwiększenie ilości kart wyborczych oraz ich formatu. Tak więc po pewnym czasie nie było w urnie miejsca. Pan Przewodniczący wykonał jednak kilkadziesiąt rytmicznych ruchów biodrami i rozbujał urnę. Takiego czegoś nie powstydziłby się nawet wprawny gwiazdor filmów określonego gatunku. Dzięki temu demokratyczny urobek uleżał się, uspokoił i nie było już żadnego oporu przed nowym demokratycznym urobkiem. Potem była już tylko nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Z całej tej demokratycznej przygody to właśnie było dla mnie największą nauczką, bo o demokracji miałem wiele określeń, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jest nudna. A potem już tylko arytmetyka na poziomie pierwszych klas podstawówki i do domu.
Ostatnim akordem było rozdanie kopert z pieniędzmi, na które zresztą wszyscy członkowie komisji z utęsknieniem czekali. Bo demokracja demokracją, ale nikt za darmo jej przecież nie będzie robić...
P.S.
Około 7% głosów były to głosy nieważne. Przeważnie ich nieważność polegała na tym, że wyborcy wrzucali czystą kartę do głosowania. 7% to olbrzymia liczba! Ta informacja jakoś nie przebija się w mediach. Jeden wyborca skreślił całą listę w formacie A3. Tak się niefortunnie złożyło, że obie kreski jego skreślenia skrzyżowały się w kratce przy nazwisku jakiegoś szczęściarza. Ten głos by ważny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj