Każdy system społeczny, każda instytucja zakłada pewien poziom hipokryzji w swym funkcjonowaniu. Sadzę, że w ostatnim czasie granica owej hipokryzji została znacznie przekroczona.
Kilka lat temu jeden wybitny technologiczny spec z akademickim rodowodem opowiadał mi jak, jak to w pewnym publiczny szpitalu kupiono pewne niezwykle drogie urządzenie do sprawozdania co człowiek ma w środku. Po kilku tygodniach okazało się, że materiały eksploatacyjne niezbędne do sprawdzenia co czek ma w środku zużywają się nad podziw szybko. Zainstalowano więc w tajemnicy, przed załogą dyrekcji, mały program zwany gustem, monitorujący proces eksploatacji owego cudu techniki. Po kolejnych kilku tygodniach przeanalizowano wyniki zapisów. Okazało się, że największa aktywność sprzętu przypada na czas między 23.00, a 04.00 oraz w czasie weekendów. Gdy o owym monitoringu dowiedziały się osoby obsługujące sprzęt, poprzecinały on kable prowadzące do monitorującego komputera. I po kłopocie. Jednym słowem nocne „eksperyment diagnostyczne” mogły funkcjonować nadal.
Opowiadający mi o tym znajomy był dość zbulwersowany tym faktem, a najbardziej tym, że dyrekcja nie reagowała na ewidentne wykorzystywanie publicznego mienia dla prywatnych celów. Muszę przyznać, że na mnie ta historia nie zrobiła specjalnego wrażenia. Przytaczam ją tylko dlatego, że jest ona doskonałym przykładem połączenia dobrych politycznych intencji z naturą człowieka i że podobny schemat można znaleźć w wielu innych miejscach, gdzie społeczne jest nie wydolne, a ludzka natura szuka i tak znalezienia rozwiązań.
A więc jak to działa? Bardzo prosto. Ponieważ urządzenie jest drogie, a jego zalety diagnostyczne powszechnie znane, politycy postanawiają wyposażyć w ten sprzęt jeden oddziałów podległej im placówki. Następuje szumne otwarcie, przecinanie wstęg i tym podobne towarzysko - celebrystyczne fajerwerki pozwalające wszystkim poczuć się lepiej. Potem przychodzi szara rzeczywistość. Ponieważ w ramach kontraktu z NFZ można przeprowadzić tylko określoną liczbę diagnoz, nikogo nie powinno dziwić, że do skorzystania z tej medycznej usługi ustawia się długa kolejka chętnych. Czasami jednak występuje nagła potrzeba dokonania diagnozy, a wtedy można zrobić to tylko w nocy, poza systemem wciskając w kieszeń określanym ludziom określaną liczbę banknotów. Rzeczywiście jedynym wskaźnikiem tego zjawiska jest znacznie szybsze zużywanie się drogich materiałów eksploatacyjnych, za które płaci szpital. Zupełnie inną kwestią jest konieczna organizacja w szpitalu „drugiego obiegi”. Bo przecież o wszystkim muszą wiedzieć stróże i dyrekcja. Ale to zupełnie inna historia.
Z biznesowego punktu widzenia, uprawiający ten proceder osiągają zatem maksymalny zysk przy praktycznie zerowych kosztach własnych i minimalnym ryzyku. Zaspokoją przy okazji rynkową potrzebę. A co stałoby się, gdyby politycy powiedzieli, że na pewno nie kupią za publiczne pieniądze drogiego sprzętu? Oczywiście nie zniknęłaby potrzeba jego stosowania. Wtedy być może ci sami lekarze, którzy pokątnie realizują badania lub ich koledzy po fachu zauważyliby świetny interes, otworzyli prywatną klinikę i kupili do niej drogi sprzęt. Wszystko byłoby proste i uczciwe. Ludzie zamiast pokątnie wykonywać badania czyniliby zgodnie z prawem i sumieniem. Dlaczego jednak tak się nie stanie? Odpowiedź jest banalnie prosta. Tego typu polityczna decyzja nie nastąpi, bo odsłoniłaby ona całą hipokryzję panującego obecnie systemu, w którym państwo udaje, że leczy za darmo. Gdyby tak nastąpiło, za chwilę ktoś zacząłby zadawać trudne pytania o potrzebie utrzymywania obowiązkowych składek zdrowotnych. A tak z punktu widzenia systemu jest optymalnie. Skalski i tak trafią na zakup lamp do urządzenia i na prąd potrzebny do jego funkcjonowania, a pacjent dopłaca z własnej kieszeni do przeprowadzenia badań. Czyli wydaje znacznie więcej niż powinien.
Można oczywiście opowiadać moralitety na temat złodziejstwa, korupcji i wyklinać tego typu model. Jednak to tylko pozór. Tak naprawdę źródło problemu tkwi w niewydolności zbiurokratyzowanych systemów i w postępującym procesie przejmowania przez organy publiczne kolejnych obszarów. Wynikła z tego powodu „nieprzystawalność” dwóch systemów organizacji tworzy układy spontaniczne. To wszystko. Panaceum jest jedno: jak najmniej socjalizmu.
Ponieważ czysty socjalizm, podobnie jak czysty spirytus jest możliwy do uzyskania jedynie w warunkach laboratoryjnych, a i sami laboranci nie tratują go poważnie, postanowiono wykombinować pewnego rodzaju mutację, która także nie wytrzymuje próby czasu. Mutacja polega na tym, że towarzysze różnych krajów zdali sobie sprawę, że skoro nie da się wykombinować nic lepszego niż wolna gospodarka, trzeba tylko zmniejszyć jej „krwiożerczość”, pozwolić jej funkcjonować, ale tylko do pewnego stopnia, tak aby wytworzony przez nią dochód można było spokojnie ukraść kapitalistom i przeznaczyć na wdrażanie drogich towarzyszom ideałów.
Problem jednak polega na tym, że owa mutacja właśnie także nie wytrzymuje próby czasu. Żyjemy jak za PRLu, gdzie drugi obieg gospodarczy zastępował ten pierwszy i ludzie widzieli gołym okiem, że to farsa. Obecny system różni się od tego pierwszego medialno polityczna zasłoną hipokryzji, której rolą jest udowodnienie wszystkim, że wszystko jest cacy. To jedyna różnica, a więc postęp w budowie socjalizmu został osiągnięty.
Wśród krajów, które słynął z niewielkiego poziomu korupcji od lat króluje Nowa Zelandia. Zjawisko to polega jednak nie na tym, że mieszkający tam ludzie są krystalicznie moralni, lecz na tym, że obszary aktywności państwa są w porównaniu z europejskimi standardami minimalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak masz ochotę to skomentuj